Wydawałoby się, że nigdy nie była zupełnie wolna.
To dziwne. Przecież uciekła. Uciekła z więzienia, uciekła przed
wyrokiem, uciekła przed śmiercią... Biegła, aż zabrakło jej tchu.
Przemierzała lasy, kaleczyła poduszeczki wielotygodniową wędrówką,
budziła się zlana potem i bez wytchnienia zmuszała organizm do dalszego
wysiłku, do jeszcze jednego kroku, jeszcze jednego oddechu. Wreszcie
zawędrowała aż na dalekie, północne wybrzeże Norwegii. Zaszyła się
gdzieś na krańcu świata, pośród maleńkiej społeczności w której została
zaakceptowana i - o ironio - tworzyła jeden z filarów jej struktury
poprzez obejmowane stanowisko. Żyła w cieniu, wychylała się by zrobić co
do niej należy, znikała ponownie w cieple własnej, drewnianej chatki. A
jednak przeszłość ciągnęła się za nią jak ponury cień, grzechoczący
łańcuch przykuty do łap, oddech na karku, muśnięcie leśnego echa...
Być może jeszcze dziwniejsze było to, że się jej nie bała.
Nigdy, od samego początku, nawet gdy za sprawą ucieczki walczyła o
życie. Jej serce usiłowało wyskoczyć z piersi, gardło paliło ogniem,
umysł plątał się w chaosie własnych myśli, lecz gdzieś w podświadomości
czaił się spokój - przejmujący, dogłębny, właściwy. Zrobiła to, co
należało.
Przemierzała
teraz samotnie wilgotną, wydeptaną ścieżkę. Znała tę drogę na pamięć,
wykuła ją w swoim umyśle. Znała każdy wystający korzeń, każdą norę,
każdą dziuplę na mijanych drzewach - podczas spacerów właśnie takim
szczegółom poświęcała uwagę. Pozwalała sobie odpłynąć, rozkoszować się
niczym niezmąconą ciszą otoczenia. Korony półnagich drzew chyliły się
ponad jej pyskiem, falowały na tle ciemnego nieba. Ich kolory zdawały
się być przyćmione; choć za dnia lśniły szczerym złotem i ognistą
czerwienią, nocą kryły się w mroku. Niespokojny wiatr kołysał się w ich
gęstwinie, strącał umierające liście, obnażał ponure, kanciaste gałęzie,
rozczapierzające swe drewniane szpony niczym istoty z koszmarów.
Pomiędzy nimi co jakiś czas mignęła samotna iskierka. Ciemne,
postrzępione chmury sunęły po czarnym nieboskłonie, odkrywając przed
światem ledwie garść rozrzuconych wśród ciemności gwiazd.
Amaris brodziła w gęstej mgle zalegającej nisko nad leśnym poszyciem.
Opadłe liście szeleściły pod naciskiem jej łap, mleczna zasłona
zaciskała się wokół niej niczym chłodny oddech mroku. Gdzieś w oddali
przemknął jakiś cień, coś zamruczało w zaroślach. Ona jednak szła
pewnie, z pyskiem uniesionym ku górze i spojrzeniem bez strachu
utkwionym w ciemności przed sobą. Księżyc z rzadka wychylał się zza
chmur, jego srebrzysta poświata na moment spływała wśród mgieł i w ciszy
lądowała na futrze zielarki. Uśmiechała się wówczas przelotnie, jej
wzrok odnajdował lśniący sierp na niebie, po czym ruszała dalej,
pogrążona we własnej zadumie.
Często spacerowała nocą, lecz tym razem miała określony cel. To nie
zdarzało się często. Zwykle wychodziła, gdy ją wzywano, gdy cichy zew
rozbrzmiewał w jej sercu, gdy odpowiadała na bezgłośne wołanie... Lub
gdy zioła nasenne znów zawodziły jej uodporniony przez lata organizm.
Teraz jednak zmierzała w konkretnym kierunku - skórzana torba
przewieszona przez ramię kołysała się w rytm kroku, na jej ustach
tańczyła stara, nucona przytłumionym głosem pieśń żałobna. Wyraz jej
ciemnych oczu był pusty.
Wielu w tej sytuacji uznałoby ją za wiedźmę. I mieliby całkowitą rację.
Niegdyś bała się tego słowa. Rzucano je w jej twarz jako obelgę,
szyderstwo, kpinę, a z czasem - jako wyrok. Prześladowało ją, wraz z jej
oprawcami, od szczenięcia. Dlaczego? Dlatego, że była pechowa? Dlatego,
że tak kochała naturę i pragnęła zgłębiać jej tajniki? Dlatego, że
napiętnowano ją już przy urodzeniu? To pytanie również zadawała sobie
wielokrotnie, aż wreszcie nauczyła się zbywać je gorzkim śmiechem. Nie
potrzebowali powodu. Kiedy tłum szuka ofiary lub winowajcy, znajdzie ją.
Tak po prostu. Obiorą cel, skupią się na nim i rozpoczną swój
monotonny, nudny proces dręczenia owego nieszczęśnika, który nierzadko
zawinił jedynie swoim istnieniem. Łatwo uwierzyć w krzyk tłumu, jeszcze
łatwiej się do niego przyłączyć. Czemu ktokolwiek miałby występować
przeciwko niemu, skoro tak rozkosznie i prosto jest stać się jego
częścią?
A jednak ona wystąpiła.
Nic dziwnego. Nikt nie ośmieliłby się choćby skinąć pyskiem wbrew jej
woli, a co dopiero jawnie zakwestionować jakąkolwiek decyzję. Młoda
księżniczka, pełna ambicji, życia, energii i ciekawości, która z
charakterystyczną dla siebie zasadą o nieznoszeniu sprzeciwu wreszcie
dobiła się do upartego serca równie młodej, udręczonej przez
społeczeństwo wiedźmy. A potem została przez nią zabita.
Amaris stanęła na brzegu jeziora. Panująca tu cisza zdawała się sięgać
głębiej niż ziemskie zmysły. Pusta. Grobowa. Martwa. Usiadła i przez
chwilę oddychała spokojnie, wystawiając pysk ku niebu. Jej łapy
zanurzyły się w wilgotnej ziemi, usta poruszały się bezgłośnie, wciąż
formułując słowa pieśni. Wreszcie sięgnęła do torby, wyciągnęła zeń
garść popiołu i świeżych płatków białej dalii, po czym rzuciła je na
powierzchnię nieruchomej wody. Zadrżała krótko, zaniepokojona nagłym
ruchem; kilka kolistych fal leniwie przetoczyło się przez jezioro. To
prosty rytuał, który zielarka kultywowała już od lat w okolicach sabatu
Samhain, kiedy to również ludzie wspominali tych, którzy odeszli. Oni
zapalali znicze, ona, prócz świecy w oknie, topiła w wodzie popiół i
kwiaty. Myślała o swoich bliskich, których losu nie znała. Myślała o niej, bowiem jej los znała aż za dobrze.
Nachyliła się nad lustrem wody, obserwowała jak łagodne krawędzie
naruszonej cieczy wygładzają się i ponownie osiadają w miejscu. Nie
ujrzała jednak własnego odbicia. I nie była zaskoczona. Z lśniącego
zwierciadła zerkała na nią twarz, którą niosła w głowie przez całą
drogę. Młoda suczka, o jasnej sierści i złotych oczach. Amaris mogłaby
przysiąc, że poczuła zapach kwitnących w lecie bzów.
Meredith. Księżniczka. Przyjaciółka. Ukochana.
Ta, która ją ocaliła. Ta, którą później zamordowała.
Straszna historia. Być może w istocie była czarnym charakterem -
okrutną, przerażającą wiedźmą z bajek dla dzieci lub napiętnowanym
potworem, za którego uważano ją od szczenięcia. Takie historie miały
jednak to do siebie, że rzadko kiedy pokazywały obydwie strony medalu.
Nikt nie mówił o tym, dla kogo przeznaczona była trucizna. Nikt nie
mówił o despotycznym pragnieniu władzy, jakie truło serce młodej
dziedziczki na długo przed nieszczęsnym specyfikiem. Nikt nie mówił o
postawionym ultimatum, o desperacji, o zdradzie, o cierpieniu... Kto
miał mówić? Tylko ona tam była. Jej nie słuchano.
Prawdziwą opowieść nucił jedynie od czasu do czasu wiatr.
Zielarka przymknęła oczy, wzięła głęboki, rozedrgany wdech. Tylko
jeden. Pozwoliła sobie na jeden szloch, jedną łzę, jedno zakłócenie
głębokiego spokoju. I to wszystko. Jej oblicze na powrót przybrało wyraz
chłodnego spokoju - jedynie uważny obserwator dojrzałby nutę bólu skrywaną w oczach.
Nie żałowała. Nie mogła żałować. Po raz ostatni spojrzała beznamiętnym wzrokiem na srebrzyste lustro i obce odbicie.
Dotknęła łapą powierzchni jeziora, mącąc martwy obraz. 1022 słów, + 15 j.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz