Od Altaira CD. Ziny

Ruszył biegiem z miejsca, zrównując się z suczką. Podziwiał jej szybkość, jednak teraz sprawiała mu niemały problem. Mimo, iż sam był całkiem chyży, dotrzymywanie tempa towarzyszce i obserwowanie otoczenia było dla niego bardzo trudne. Kiedy jako tako rozglądnął się w biegu, nie zauważył nic podejrzanego — możliwie dlatego, że ruszając się  trudno było coś wyraźnie dostrzec. Kiedy natomiast wyhamował ostro przed skrzynką, wywieszając jęzor, spostrzegł zainteresowanie, jakie wywołali. W ich stronę zmierzała dwójka rybaków. Mimo to Zina nie zwróciła na nich większej uwagi, zadowolona konsumując ryby. 
— Chodź! Weźmiemy tyle, ile damy unieść i się zmywamy — ochoczo oznajmiła, biorąc do pyska dwie porcję posiłku. — Ybko, simy ię piesyzć. 
Jej kamrat ledwo zrozumiał, co miała na myśli. Niechętnie pochylił się nad skrzynką, próbując wybrać najsmaczniejsze kąski. Zanim jednak zdążył chwycić swój deser, poczuł silne uderzenie w okolicy zadu. Zaraz też takowe zostało wycelowane w suczkę. Zina  jednak z godnym podziwu refleksem odskoczyła od wymierzonego jej ciosu. Altair natomiast przez kopniaka prawie wpadł do wody, od czego uchronił go tylko szczęśliwy przypadek: poleciał na skrzynkę, która z kolei zatrzymała lecące ciało psa, i poświęcając się dla niego, spadła do otchłani wód. Gdyby żyła, w tamtym momencie umarłaby niechybnie, bo wątpliwe, że umiała dobrze pływać. Zanim czworonóg zdążył podziękować przedmiotowi, doszedł do niego ponaglający głos suczki. Całe szczęście, bo jego towarzyszka pewnie uznałaby go za niespełna rozumu.
— Odź! Choź! — zawołała, sepleniąc przez ryby wypełniające jej pysk, po czym przebiegła pod nogami jednego z ludzi. Jeżeli myślała, że będą próbowali ją gonić, to  wprawić ją  mogło w osłupienie, iż nawet o tym nie myśleli. ,,Nie ucieknie daleko", pomyślał Altair, widząc nadbiegających w jej stronę trójkę, nowych dwunogów Zina nie była głupia, co za tym idzie — zaprzestała biegu. 
Jej wspólnik miał natomiast duży problem. Oburzona hałastra skupiła na nim całą swoją uwagę i nie zmierzała go wypuścić, prędzej zagryźć (co, jak wiemy, jest dość mało prawdopodobne w przypadku ludzi). Jeden z obecnych przedstawicieli dwunożnego gatunku wyjął prostokątny przedmiot oraz zaczął do niego mówić, piskliwym i podniesionym głosem. Pies rozglądnął się spokojnie, ignorując narastającą z każdą sekundą grozę sytuacji. Zina szczeknęła na podchodzących do niej ludzi, oznajmiając, że każdego oprawcę zagryzie. Zignorowali ją i przybliżali się do suni coraz bliżej. 
Altair nie czekał dłużej, i zrobił coś, co wydawać się mogło szaleństwem, o ile nim faktycznie nie było — skupiony skoczył jednemu z pochylonych w jego kierunku ludzi na twarz. Ten, jak prawdopodobnie każdy, któremu grozi strata oka, odsunął się, krzycząc i wymachując rękoma. Zina wykorzystała zamieszanie i w pełnym pędzie umknęła rybakom. Jej towarzysz biegł tuż za nią. Z całych pięciu ryb zostały im zaledwie dwie. Kiedy wbiegli w jedną z uliczek, Zina, uznając iż jest bezpiecznie, wypluła ryby na ziemie i zamachnęła z nieskrywaną radością ogonem.
— Było całkiem fajnie, zawsze coś nowego. No, ale następnym razem spróbujmy nie robić żadnego zamieszania.
— Następnego razu nie będzie — odparł Altair, spokojnie czyszcząc łapę.
— Nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy — oznajmiła, a jej rozmówca pokiwał zwolna głową, przytakując jej tym samym. Już mieli zjeść swój posiłek, kiedy do ich nosów dobiegł ich ludzki zapach. Jak na komendę obrócili się w jego kierunku.
Ujrzeli starego, schorowanego człowieka, który podczołgał się do nich. Odskoczyli, przestraszeni, a ten szybko pochwycił ich ryby. Altair szczeknął z oburzenia a Zina zakręciła się nerwowo. Człowiek z zadziwiającą prędkością umknął w głąb uliczki.
— Widzisz? Nie wiadomo, co się wydarzy — rzuciła suczka, znikając w ciemnościach drogi. Altair również, lekko niezadowolony ruszył ścieżką. Obejrzał się niespokojnie po otoczeniu.
— Mieliśmy nie robić zamieszania — mruknął pies, ale odpowiedziała mu cisza. Ruszył po chwili wahania za Ziną, przyśpieszając kroku. "Nie mogę jej zgubić" — pomyślał, jednak powietrze było ciężkie i jakby celowo utrudniało odnalezienie towarzyszki. Prawdziwe kłopoty jednak miały miejsce, kiedy droga się rozgałęziła. 

Zina?

Od Silent do Ludvika

    Gdyby ktoś – ktokolwiek – kiedykolwiek zapytał, jakie jest to najpiękniejsze marzenie, jedno życzenie, które chciałaby spełnić – prawdopodobnie nie odpowiedziałaby. Gdyby znalazła lampę Alladyna, wyłowiłaby złotą rybkę, również by milczała. Nie wiadomo jednak czy to kwestia jej przekonań związanych z wartością mowy, czy po prostu brak wiary w cuda, które zostają dokonane dzięki magicznym przedmiotom. I może wszyscy dookoła uważaliby ją za głupią, ale ona - w głębi serca - doskonale zdawała sobie sprawę, że za każdy fragmencik magii należy zapłacić czymś o wiele cenniejszym. Tak jak w legendach bohaterowie pozyskiwali moc dzięki swojemu dobru, pomocy staruszce, czy innego tego typu rzeczami, tak w prawdziwym życiu takie sytuacje nie mogło mieć miejsca. Silent czuła to, jak nikt inny. Czasami, kiedy robiło się ciemniej, wbrew swoim własnym przekonaniom, wypatrywała spadającej gwiazdy. Myślała o matce, której nie znała, o ojcu, o którym słyszała legendy w odległych lasach. Choć nie pamięta swojej historii, pochodzenia, ani sposobu, w jaki się tutaj znalazła, wewnątrz siebie ma przeczucie, że to wszystko jest planem matki. A może próbuje nadać swojej egzystencji większy sens, który ustalony odgórnie pchałby ją do przodu i z dnia na dzień tylko by przyspieszał. W końcu siedziała teraz sama tak jak każdego wieczoru. Zazwyczaj wychodziła z pracy ostatnia, upewniając się, że wszystko jest na miejscu, w dobrych odstępach, podłoga sucha. Perfekcja była konieczna do zachowania spokoju i bezpieczeństwa, którego potrzebowała. Miejsce pracy było ważniejsze niż jej aktualne miejsce zamieszkania. Przychodziła tutaj jako jedna z pierwszych i opuszczała ostatnia. Zdarzały się wyjątki, kiedy to ledwo utrzymywała się na nogach, więc aby nie stracić przytomności w miejscu publicznym, udawała się do swojego cichego kącika. Taki dzień byłby też dziś. Ledwo stała, ale nie mogła sobie pozwolić na wyjście przed wykonaniem, ustalonych przez samą siebie, zadań. Opierała się o stół. Traciła oddech, a oczy zamykały się na coraz dłuższe sekundy, momenty, minuty...
- Silent, weź się w garść, musisz dać radę, jeszcze tylko chwila i będziesz w domu. Położysz się, odpoczniesz, a jutro w pełni sił staniesz tutaj znowu. Będzie dobrze. Będzie tak jak zawsze – podświadomość bywa brutalna i wyniszczająca, lecz tym razem staje tuż z nią, wspiera ją niczym mur – będzie idealnie, perfekcyjnie. Silent, musisz tylko to skończyć, niewiele zostało. Nie wyjdziesz ostatnia. - I choć bardzo chciała w to wierzyć, ściemniało się, a to znaczyło tylko jedno... przesiedziała znowu zbyt długo.
Wraz z majowym wiatrem, przybywało też słońca. Dłużej świeciło na niebie opatulone pogodnymi cumulusami, czasami cirrusami. Puchate owieczki, były takie przyjemne do oglądania. Silent zapragnęła wyjść na zewnątrz i położyć się na trawie. Albo gdziekolwiek indziej. Po prostu zatrzymać się na chwilę i spojrzeć w niebo. Nie mogła. Była przywiązana do stolika, nad którym pochylała się już jakiś czas. Ściemniało się, a w maju ciemno robi się później niż w kwietniu. Silent o tym wiedziała, a to właśnie najbardziej ją martwiło. I może gdyby się tak nie rozmarzyła, może gdyby faktycznie otworzyła oczy i skupiła się na pięć minut, to skończyłaby pracę. Krótkie, proste zadanie. Jednak coś ją stłumiło, zakręciło w głowie i po prostu z chwili na chwilę straciła ostatki sił, które miała.

    Szła przez mgłę. Nie była ani radiacyjna, ani adwekcyjna, ani taka jak inne mgły. Była gęsta jak mleko, być może śmietana, w której można było ugrzęznąć. Biel oddzielała ją od wszystkiego dookoła, chociaż może właśnie to wszystko od jej samej? We mgle nie widziała nic, zamknięta jakby w białym kokonie, niczym motyl, próbowała się z niego uwolnić. Na próżno. Siła fizyczna na nic się zdawała. Potwór wysysał z niej energię, odcinał powietrze, wchodził w jej nozdrza, zakłócał sprawność łap, wzroku, a także słuchu. Nic, pustka. Nieubłagana cisza odbijała się echem od ścian nieskończonej bieli. W sercu suczki rosło uczucie lęku, którego wyzbywała się w normalnych okolicznościach bez większego problemu, lub zaprzyjaźniała się z nim w taki sposób, by jej nie przeszkadzał. Teraz stała w bezruchu, nie mogą ruszyć żadną z kończyn. Niemożność wykonania kroku w przód czy w tył, uniemożliwiało ucieczkę, która sama w sobie i tak nie mogła się udać. Wiła się niby mucha w pajęczej sieci. Próbuje zrobić to spokojnie, bo tylko wtedy oswobodzi się, nie budząc bestii. Rozgląda się, jakby liczyła, że wraz ze spokojem czynności, demoniczne więzienie rozpadnie się, ukazując piękno świata zewnętrznego. Niestety. Przestaje widzieć swoje łapy. Przestaje je czuć. Mgła pożera ją, odcinając fragmenty ciała. Serce. Bije szybciej i silniej niż kiedykolwiek. A może... może to nie serce, tylko coś innego? Coś, czego nigdy wcześniej nie czuła? Delikatne mrowienie w płucach, jakby stado maleńkich robaczków obrało je za cel. Wyobraźnia płata jej figle. Widzi, jak stworzonka wewnątrz niej zaczynają się ze sobą bić. Bitwa stad, bitwa klanów. Ostateczna rozgrywka. Ciężko złapać jej powietrze. Mgła się podnosi, zostało jej mało czasu.

    Łapczywie nabierała powietrze, jakby już nigdy w życiu miała nie zaczerpnąć pełnego oddechu. Ucisk, który towarzyszył jej w klatce piersiowej, powoli ustawał. Leżała na podłodze próbując przypomnieć sobie, dlaczego właściwie jest tu, gdzie jest. Leże, a nie stoi. Praca. Czy została wykonana? Czy skończyła zadanie? Co się stało?
- Czy wszystko okej? - Usłyszawszy głos, otrząsnęła się, próbując wstać z podłogi – nie podnoś się może, nie wyglądasz zbyt... - zaczął, ale nie dane mu było skończyć, gdyż suczka stała już tuż przed nim na swoich własnych, czterech nogach.
Wpatrywała się w niego rozbujanymi jeszcze, nie do końca gotowymi, ślepiami. Obraz rozmazywał jej się. Miał rację, nie powinna się podnosić. Na pewno nie tak szybko i gwałtownie. Ledwo stała, ale w zaparte nie chciała dać za wygraną. Momenty słabości, są momentami, w których najprościej o utratę szacunku czy w niektórych przypadkach od razu życia. Oparła się o ścianę, wzrok wlepiając w czyste ślepia bordera. Teraz gdy udało jej się wyostrzyć obraz, poznawała go. Niejednokrotnie mijała go na korytarzu. Musiał być lekarzem, gdyż jedynym chirurgiem była ona sama. Pamięta nawet, że raz został dłużej niż wszyscy inni lekarze i robił coś jeszcze w gabinecie, kiedy ona opuszczała budynek. Był pracowity. Chyba. Tak jej się wydawało. W ogóle wyglądał schludnie. Zadbana, dłuższa sierść, śliczne plamki, oczy takie jakby złote, ale nie do końca. Ładny pies.
- Hej – machnął łapką tuż przed jej nosem – dobrze się czujesz? Może jednak powinnaś usiąść, co?
Miał racje, powinna. Tylko że nie chciała tego robić. Prawdopodobnie wszedł dopiero teraz, kiedy już się ocknęła. Nie wyglądał na przerażonego – za to opanowanego, ewentualnie delikatnie przejętego, a to dawało jej do myślenia. Nie mógł widzieć tego, jak rzucała się po podłodze, a na pewno tak było skoro stoi jedynie lekko spięty. Nic dziwnego, że się wystraszył skoro leżała na podłodze. Nikt normalny nie leży na podłodze zlany potem, zdyszany, ledwo łapiący oddech. Przynajmniej nie tak za dnia (chociaż zbliżała się już noc).
On wciąż stał. Zmieszany, bo nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Aby załagodzić wrażenia, Silent uśmiechnęła się na tyle wyraźnie i szczerze w jakim stopniu mogła. To jakby na razie wystarczało, bo pies chyba przez chwile miał zamiar wyjść i zostawić ją w spokoju. Kiedy już była co do tego przekonana, odwrócił się w jej stronę.
- Skończyłaś już? Może – mówił pewnie, nie robiąc niepotrzebnych pauz, a jednak nie na tyle natarczywie i szybko, żeby musiała długo się zastanawiać – może Cię odprowadzić?

Tak, potrzebowała wsparcia, chociaż chwilowego.


LUDVIK?
1172 słowa, + 15 j

Od Ziny CD. Altaira

     Zina nie przepadała za zapuszczaniem się wgłąb ludzkich osad. Uciekła ze świata dwunożnych z konkretnego powodu i nieszczególnie uśmiechał jej się powrót do takowych realiów. Jednocześnie jednak odnajdywała osobliwą przyjemność w odgrywaniu roli ulicznego włóczęgi - drażniący zapach spalin, labirynt zabudowań czy wszechobecny chaos tworzyły swoisty, pociągający klimat z nutą przygody w tle. Ciężko było się mu oprzeć. Problemem byli ludzie. Choć w pomniejszych miejscowościach zdążyli nawyknąć do wałęsających się pośród śmietników czworonogów, widok rodowodowego, rasowego psiaka pozostawionego samemu sobie wzbudzał zainteresowanie. Odmierzona od linijki, zaplanowana genetycznie aparycja młodej suki niejednokrotnie sprowadzała na nią niechcianą uwagę ludzkich oczu. Nie potrafiła zliczyć ile razy musiała umykać przed hyclem czy chciwymi łapami, które z ochotą przygarnęłyby sobie owy porzucony skarb i uczyniły z niego domową ozdóbkę - zgodnie z przeznaczeniem, ku jakiemu została stworzona. Niedoczekanie. Szybko nauczyła się jednak, że ma drobną przewagę. Jej płowe umaszczenie wyróżniało się nieco na tle rasowców i przez nieciekawe, szarawe barwy upodabniało ją raczej do mieszańca. Dopóki nie trafi na wprawne oko znawcy, jest bezpieczna.
     Z tą świadomością i głową pełną pozytywnych myśli strażniczka przemierzała ulice miasta. Rozkoszowała się ciepłem słonecznego dnia oraz jodowanym powietrzem płynącym od strony fiordu. Miała wyjątkowo dobry humor, co nie było wprawdzie rzadkością, za to zwiastowało niekiedy kłopoty. Będąc szczerym, nadeszły one prędzej niż możnaby się spodziewać. A wszystko to za sprawą małego cudu - szybującego prosto z nieba kawałka bliżej nieokreślonego, ludzkiego jedzenia, o apetycznej woni i potencjalnie toksycznym składzie. Posiłek upadł nieopodal jej łap, niczym dar od losu. Zamrugała szybko, pobieżnie rozglądając się za sprawcą owego przypadku, którym zapewne było przypadkowe, piszczące dziecko, jednak zaraz skupiła uwagę na sprawie faktycznie istotnej. Kiedy los funduje ci jedzenie, nie wypada odmówić. W kilku długich susach dopadła do kawałka mięsa w bułce, pokrytego mieszaniną marnych warzyw czy dziwnych sosów. Ludzkie jedzenie zawsze było niczym rosyjska ruletka - nigdy nie wiadomo, co okaże się ucztą dla podniebienia, a co zwykłym, niejadalnym śmieciem. Zawsze jednak warto podjąć owe ryzyko. 
     — Obawiam się, że ten obiad należy do mnie — obcy głos przykuł uwagę samicy.
     Odruchowo zastrzygła uszami, podnosząc wzrok znad kawałka mięsa. Kawałek przed nią stał pies o czekoladowej sierści i ognistych oczach, potencjalnie należący do stada. Aparycją przypominał wilkowatego owczarka, był nieco większy, lecz nie prezentował się szczególnie groźnie. Jego ton był spokojny, zaś uniesiona w pokojowym geście łapa mówiła sama za siebie. Zina uniosła brwi.
     — Nawiasem mówiąc, możesz przypomnieć mi swoje imię. Będzie miło, bo nie chcę myśleć o tobie "ten złodziej" — dodał czekoladowy samiec.
     Na jej usta bezwiednie wpłynął figlarny uśmiech. Wyprostowała się nieco w wyzywającym geście, ostentacyjnie kładąc łapę na zdobyczy.
     — Wielu tak o mnie myśli — rzuciła zawadiacko, machnąwszy ogonem. — Ale możesz mi mówić Zina. 
     — Jestem Altair — przedstawił się, być może z czystego odruchu. — Jak już mówiłem...
     — Obiad należy do tego, kto go złapał — Strażniczka przerwała mu wpół słowa, pochylając nieznacznie pysk. 
     Nie była przekonana, co właściwie zamierza osiągnąć. Miała ochotę na odrobinę emocji, nutę brawury i ryzyka. Zanadto doskwierała jej nuda, by nie pokusić się odrobinie psot. Samiec stał jednak spokojnie, lekko skonsternowany i wyraźnie wciąż nastawiony pozytywnie wobec złodziejki. Westchnęła ciężko, wywracając z irytacją oczyma. 
     — Zrobimy tak. Zjemy po połowie, a w zamian znajdę nam deser. Co ty na to? — zaproponowała.
     Ku jej zadowoleniu, nowo poznany pies przystał na propozycję. Danie obfitowało w dziwną mieszankę smaków, odznaczało się intensywnym aromatem i pozostawiało palący posmak na języku. Nie najlepsze, ale zjadliwe. Przynajmniej mięsny element był wprost wyśmienity. Zina oblizała pysk, po czym przysiadła na ziemi, czekając aż Altair skończy swoją porcję. Gdy tylko to nastąpiło, pognała przed siebie - bez ostrzeżenia czy informacji, zanurkowała w tłumie przechodniów. Jak się szybko okazało, samiec z godnym podziwu refleksem odnalazł ją kilka sekund później, zrównując krok. 
     — Mogłaś poinformować — prychnął z lekkim wyrzutem.
     — Mogłeś być czujny — odgryzła się luźno i przyspieszyła.
     Manewrowali pomiędzy ludźmi, przemykając przez chodniki czy ulice; nikt nie zwracał szczególnej uwagi na dwójkę bezpańskich kundli, toteż spokojnie dotarli na miejsce. Powietrze zapachniało solą, zaś ich oczom ukazała się szklista tafla wody oraz kilka statków kołyszących się przy szerokim molo. Tutejszy port nie odznaczał się rozmiarami, za to stanowił jeden z jakościowych skarbów lokalnej społeczności. A zwłaszcza świeże ryby, które upatrzyła sobie młoda strażniczka. Przez większość swojego życia na wolności żywiła się tym, co do zaoferowania miało morze. Surowe, świeże mięso lądowe wciąż stanowiło dla niej osobliwą nowość. Delikatne, rybie frykasy... Poczuła jak ślinka napływa jej do ust, gdy wypatrzyła otwartą, dopiero rozpakowaną skrzynkę z całym połowem norweskiego łososia. Kilkoro rybaków kręciło się w okolicy - będą musieli działać szybko i zdecydowanie. Przestąpiła z łapy na łapę; nareszcie odrobina rozrywki. Spojrzała na swojego towarzysza zbrodni
     — Oto nasz cel — wskazała pyskiem pudło. — Podbiegamy, łapiemy, uciekamy. Na trzy. Raz, dwa... Trzy! — szczeknęła, po czym zerwała się z miejsca i popędziła przed siebie.
 
Altair?

Od Silent CD. Amaris

    Wieczór ten był inny niż dotychczasowe. Silent, można by zaryzykować tezą, że pierwszy raz w całym swoim życiu poczuła spokój. Siedziała, wpatrując się w płomienie. Być może, w normalnych warunkach uważałaby, że są agresywne – rzucają się, nieposkromione, niezałagodzone, pełne nienawiści – lecz teraz, w tej krótkiej chwili wydawały się nad wyraz spokojne. Choć dynamiczne, harmonijnie kołysały się w obie strony. Na zmianę. Albo bez konkretnego kierunku. Może nawet nie było na to szablonu, ale ona sama potrzebowała go nałożyć. Stworzyć granice, w których czuła bezpieczeństwo.

    Amaris była ułożona. Miała w sobie stabilizację, której szukała Silent. Cała jej osoba niosła z sobą harmonię. Nawet kroki, które stawiała, były jakby to ująć; wyliczone, pełne, wyciągnięte, idealne i takie dopracowane. Jej dusza tańczyła wraz z nią – współgrała z ciałem. Spojona jedność, liryczne uniesienia, wszystko, co robiła, zawierało takt. Ruchy ciała, powstające spontanicznie pod wpływem bodźców emocjonalnych, zaimprowizowane, wyrażające pewne stany psychiczne, skoordynowane ze zrytmizowaną muzyką lub samym elementem rytmicznym to taniec. Melodią Amaris był zsynchronizowany, dokładny oddech, syczący w kominku ogień, zawodzący za oknami wiatr. Ona sama była muzyką, rytmem granic i horyzontów. Niosła zapach kwiatów, ciepła i letniej ulewy. Połączenie, którego nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby odmówić. Wzrok mimowolnie płynął w jej kierunku. Wyraźna, a nieuchwytna – niby chmura, którą można podziwiać, leżąc na ciepłej trawie w południe. Majestatyczna. Nawet kiedy siedziała, spokojnie pijąc herbatę, wyglądała tak dumnie. Wzbudzała respekt, szacunek – nie strach.

    Za oknem było już ciemnawo. Porywisty wiatr dumnie huczał, przypominając o swojej obecności. Obie siedziały teraz, wdychając zapach naparu przyrządzonego przez zielarkę. Silent była pewna zapachu rumianku, jego smak jednak nie był tak wyraźny. Nie potrafiła rozpoznać ziół, z których zrobiona została herbata, ale nie przeszkadzało jej to. Czuła się bezpiecznie. I chociaż wiedziała, że może być to złudne, nie chciała czuć niczego innego.
- Będzie padać – powiedziała, zamykając za sobą drzwi. - Możesz zostać na noc, nie warto włóczyć się samotnie po zmroku. Przyniosę koc i poduszki – dodała, zwracając się w stronę wilczej towarzyszki.
Propozycja wydawała się racjonalna. Na dworze było groźnie o każdej porze, ale czy noc w towarzystwie suczki, którą spotkała tego dnia po raz pierwszy, będzie r a c j o n a l n a ? Normalnie zastanawiałaby się, czy jednak nie powinna wrócić do domu i spędzić nocy sama. Ale sytuacja była tak magiczna, wręcz wyśniona. Tak przyjemna atmosfera, ciepło, spokój – nie chciała tego opuszczać na rzecz chorych przekonań. Nie miała na to siły. Jeżeli miałaby umrzeć w tym momencie tylko i wyłącznie przez swoją własną, zupełnie szaloną chęć trwania w błogiej nieświadomości zagrożenia, zgodziłaby się na to. Potrzebowała odpoczynku psychicznego. Amaris jej go dawała. A może to ta herbata, której składu nie jest w stanie rozpoznać? Możliwe. W każdym razie – nie przeszkadzało jej to ani troszkę.

    Kiedy zielarka przyniosła potrzebne rzeczy, usiadła. Herbata powoli znikała, ale jej brak nie wpływał na atmosferę. Może minimalnie. Było wystarczająco ciepło i równie wystarczająco przyjemnie. Silent wstała, aby rozprostować nogi. Przez dłuższy czas nie ruszała się z miejsca, co wpłynęło znacząco na jej osłabione kończyny. Podeszła do blatu, na którym starannie posegregowane były zioła. Nie rozpoznała chyba żadnego z nich, ale nie odczuła w związku z tym żadnego wstydu. Stała, a wzrokiem skanowała wszystko i nic.
- Jeśli chcesz, mogę opowiedzieć Ci coś o tych ziołach – zaproponowała Amaris, stając tuż obok szarej suni. Ta kiwnęła tylko głową. Nie wiadomo czy naprawdę tak bardzo interesowały ją rośliny, czy sama zielarka wydawała się tak intrygująca, że Silent była w stanie słuchać o czymkolwiek by nie mówiła.

[Amaris?]

Od Altaira

Altair przemykał ulicami miasta jak cień. Ludzie nie zwracali na niego zbytniej uwagi, zajęci swoimi własnymi, ludzkimi sprawami. Pies natomiast nie chciał uwagi, a przynajmniej nie w tej chwili. W skupieniu szukał wzrokiem kogoś, na miarę ludzką, przyjemnego. Najchętniej wybrałby któregoś z ich potomków, gdyż ci prawdopodobnie nakarmią go obficiej od dorosłych osobników. 
Czy mógł polować? Owszem, mógł. Może jednak dostałby jedzenie za darmo, co rzeczą byłoby bardzo przyjemną. W szczególności, iż nieraz trafiają się bardzo smaczne kąski. Należy więc skorzystać z okazji. Altair spokojnie śledził wzrokiem chodzących beztrosko ludzi, wydających dziwne odgłosy, przypominające piszczenie. Nie raz i nie dwa też szczekających na siebie. On tymczasem kalkulował spokojnie, węsząc w powietrzu w poszukiwaniu jadła.
Wkrótce nadarzyła się wspaniała okazja, wprost łut szczęścia — mały człowiek trzymający świeże, pachnące jedzenie. Altair wyczuł smakowitą woń mięsa, i jeszcze czegoś, do czego uwagi nie przywiązał zbytnio. Podszedł do stworzenia, które z kolei wydało z siebie zadowolony pisk. Pies wyciągnął szyje i powąchał żywność. Zamerdał ogonem, zaraz jednak zmieszał się, kiedy człowiek je odrzucił. Posiłek najemnika powędrował w powietrze, aby upaść kawałek dalej, na ziemi. „Kto zrozumie tych dziwolągów? Stoję obok niego, a on rzuca moim obiadem…” — pomyślał, pomijając fakt, że ów obiad właściwie nie należy wcale do niego. Nic nie wskazywało też, że należeć będzie, gdyż zobaczył sylwetkę psa biegnącego w kierunku mięsa. Zamrugał kilka razy oczami, chcąc upewnić się, czy dobrze widzi. Kiedy zrozumiał, że pies zaraz dotrze do celu, rzucił się na swój obiad. Czworonóg jednak dobiegł szybciej, z racji, iż wcześniej wystartował. Altair rozpoznał w nim członka swojej watahy, ale że nie interesował go żaden inny zapach niż słodka woń mięsa, nos nie podpowiedział mu nic o tożsamości psa. Oczy zresztą podobnie, bo nierozpoznany osobnik stał do niego odwrócony.
— Obawiam się, że ten obiad należy do mnie — Altair oznajmił spokojnie, nie chcąc wszczynać niepotrzebnego konfliktu. Pies odwrócił się, dopiero teraz zauważywszy jego obecność. Najemnik podniósł łapę na znak dobrych chęci. — Nawiasem mówiąc, możesz przypomnieć mi swoje imię. Będzie miło, bo nie chcę myśleć o tobie "ten złodziej". 
Może chciał dobrze, ale wyszło, jak wyszło. Nazywanie psa złodziejem nie jest najlepszym początkiem rozpoczęcia przyjaźni.

  Ktoś?

Od Ziny CD. Hebe

     Biegła, niesiona surową energią norweskich lasów. Łapy wbijały się w miękką, wilgotną ziemię, wiatr bezlitośnie smagał szklistymi kroplami jej pysk, szum wody i głuchy ryk grzmotu rozdzierały ciszę, zaś ulewny deszcz wdzierał się głęboko pod sierść, przenikając chłodem aż do kości. Właśnie w takich momentach czuła, że żyje. Rozbijała ścianę żywiołu, walczyła i poddawała się mu jednocześnie. Niezagojone żebra boleśnie ocierały się o siebie, alkohol buzował w jej głowie, chaos tłumił zmysły. A jednak biegła, dzika i nieposkromiona, niczym niespokojny, morski wiatr. Skąpany w cieniach nocy świat przemykał wokół niej - labirynt drzew, rozchlapywane kałuże, zdradliwa plątanina korzeni pod łapami. I jeden niezmienny element u jej boku; zarys psiej sylwetki, z którą ścigała się w sztucznej rywalizacji. Co jakiś czas jedna z nich obejmowała prowadzenie, by zaraz potem ustąpić czołowej pozycji swej przeciwniczce. 
     Niebo przecięła świetlista wstęga, huk gromu zagłuszył ich kroki. Zatrzymały się, dysząc ciężko i zerkając na siebie nawzajem z nutą dzikiej fascynacji. Uniosły spojrzenia ku niebu, wyglądając pomiędzy falującymi koronami drzew gwałtownych przebłysków. Dzisiejszą nocą rządziła natura. Zina co jakiś czas bezwiednie uciekała wzrokiem do towarzyszącej jej postaci. Wpatrywała się w ten tańczący pośród deszczu płomień, iskrzące oczy, uniesiony bez strachu pysk, jakby stawiający wyzwanie władającym światem żywiołom. Było w niej coś królewskiego - nie w pojęciu ludzkiej, rodowej hierarchii, lecz pierwotnych, naturalnych sił, szlachetnych i nieokiełznanych zarazem. 
     — Jak wygląda burza na morzu? — głos Hebe przebił się przez deszcz.
     Strażniczka uniosła nieznacznie głowę, strzygąc uszami. Przymknęła płowe ślepia, szukając pośród wilgoci znajomych zapachów. Odrobina soli i jodu, świeże morskie powietrze, przytłumiony szum w oddali. Uśmiechnęła się pod nosem, zerkając z ukosa na łaciatą samicę.
     — Opowiem ci. Ale przyda się do tego lepsza sceneria.
     Hebe przechyliła z zaciekawieniem pysk, po czym z charakterystyczną dla siebie gracją odwzajemniła konspiracyjny uśmiech w prostym do zrozumienia geście - prowadź. Ruszyły przed siebie, ponownie pozwalając sobie na nieskrępowaną niczym swobodę. Rozchlapywały błoto uderzeniami łap, przeskakiwały ponad powalonymi gałęziami i gnały po niestabilnym gruncie, prowadzone instynktem i wzajemną iskierką zaufania. 
     Wybiegły z lasu na otwartą przestrzeń. Podmuch chłodnego wiatru uderzył w nie ze zdwojoną siłą, ukazując swą potęgę w pełnej okazałości. Szarpał ociekającą deszczem sierścią, wdzierał się do oczu i nozdrzy, a jednocześnie niósł ze sobą cząstkę tej boskiej, orzeźwiającej energii. Przemierzały połacie skulonej pod naporem deszczu trawy, by wreszcie stanąć na krawędzi norweskiego klifu. Wysunięty ponad wody fiordu, niczym naturalny balkon, mający zapewnić idealny widok na mistyczne przedstawienie. Zatoka była niespokojna; fale rozbijały się o kamienny brzeg, prądy mieszały ze sobą, powierzchnia gwałtownie unosiła się i opadała pod naporem porywistych podmuchów wiatru i ulewy. Krople uderzały o szklistą, wzburzoną taflę. Wody fiordu, otoczone zewsząd lądem, były niczym w porównaniu do otwartego morza, dzikiego i pełnego sprzeczności. Wystarczyły jednak, by zakosztować rozszalałej, słonej bryzy i nadać solidny fundament wyobraźni. 
     Zina oparła ciężar na przednich łapach, wychyliła pysk do przodu i wzięła głęboki wdech. Burza na morzu. Sztorm. Pierwotna, niszczycielska siła. Chaos zrodzony z wody i wiatru, zdawałoby się, że zesłany boską ręką. W jej głowie przewijały się obrazy - szybkie i gwałtowne - jakie wyryły się w jej pamięci kilka tygodni temu. Pamiętała monstrualne falę, pamiętała trzask łamanych desek, pamiętała szaleńczo podskakujący pokład skromnej łodzi. I siebie, nagle tak maleńką i kruchą, wobec świata natury. Była niczym, prochem, kroplą, iskierką życia, która zaraz miała zgasnąć na wieki w morskich odmętach. Samotna, zdana na łaskę żywiołu, który kochała całym sercem.
     Poczuła jak dreszcz przebiega wzdłuż jej kręgosłupa. 
     — To... Chaos — odezwała się wreszcie. — Zaczyna się niewinnie; na niebie zbierają się szarawe chmury, słońce przygasa, okręt zaczyna kołysać się na falach. Wreszcie rozlega się grzmot. Pierwszy, drugi... Zaczyna padać, robi się zupełnie ciemno. Aż w końcu pochłania cię surowy, najdzikszy żywioł. To samo morze, które dotąd łagodnie niosło cię po swych wodach, trzyma twoje życie w garści, bawi się nim, jak pluszową maskotką. Zrywa się wiatr, który rozdziera żagle, fale rzucają statkiem, zalewają pokład i łamią maszty. Jesteś osaczony, zupełnie bezbronny, bezradny. Wszystko przestaje mieć znaczenie - cel twojej podróży, twoje umiejętności, doświadczenie, zmysły... Jesteś niczym, wobec boskiej potęgi. Kosztujesz słonej wody, wreszcie nurkujesz w jej lodowatych odmętach. Czujesz jak śmierć zaciska się na twoim gardle. I modlisz się, żeby to nie był koniec — Wpatrywała się w ciemną toń zatoki, wypowiadając ponure, przepełnione napięciem słowa. Zastrzygła uszami. — Potem fale wyrzucają cię połamaną na brzeg, przychodzi piękna łowczyni i ratuje ci życie — dodała, z kokieteryjnym uśmiechem trącając Hebe w bark. 
     Samica roześmiała się, wyrwana z niemej zadumy. Piratka z zadowoleniem zauważyła, że jej opowieść wysłuchana została z "zapartym tchem", zaś na pysku towarzyszki nadal malowało się przejęcie. 
     — Ale nie zawsze jest aż tak dramatycznie — rzuciła. — Kiedyś przeżyłam podobną burzę, tym razem przebywając na ludzkim statku, znacznie większym i wytrzymalszym, choć również klasycznym żaglowcu. To było coś... Jeśli twoje życie nie wisi na włosku, doznania są absolutnie nieziemskie.
     — Niesamowite — Hebe pokręciła głową, ponownie kierując spojrzenie w stronę niespokojnej zatoki. Wiatr szarpnął jej sierścią; przymknęła oczy. — Zawsze odnajdywałam coś wyjątkowego w surowych siłach natury. Są takie... Dzikie. Wolne. Wyzwalające.
     Strażniczka spojrzała na nią przelotnie. Znała to pragnienie - zew wolności, pradawny instynkt, chcący wyrwać się z duszy i zaprowadzić ją aż do odległych, naturalnych korzeni. Wyzwalające. Zaparła się przednimi tylnymi łapami w miękkiej ziemi, wyciągnęła pysk ku górze i zawyła; długo, donośnie, z całą energią jaką nosiła w swej piersi. Drugi głos dołączył do niej w przeciągu kilka sekund. Dźwięk niósł się echem pośród nadmorskich skał, odbijał w kroplach deszczu i płynął w nieznane. Miał w sobie wszystko - wezwanie, emocje, głębokie pragnienia i cień wspomnień, Wszystko, co miało zostać wypuszczone na wiatr. 
     Wilczą pieśń przerwały dopiero, gdy zdarte i nadwyrężone cierpkim alkoholem gardła odmówiły im posłuszeństwa, zaś w płucach zabrakło powietrza. Skrzyżowały spojrzenia, przez chwilę łapiąc oddechy, uśmiechnięte i oczyszczone z wszelkiego brzemienia, jakie dźwigały za dnia. Zwłaszcza młoda łowczyni. Zina przyglądała się jej z mieszanką podziwu i zaintrygowania; być może cały czas patrzyła na nią właśnie w ten sposób.
     — Co teraz? Wracamy? — zagadnęła piratka.
     — Zanim dojdziemy na miejsce, zrobi się jasno. Sugeruję znaleźć jakąś norę i trochę się przespać... W okolicy jest pełno pustych jaskiń — zaproponowała Hebe. 
     Nad ich głowami niebo rozdarła błyskawica, grom ryknął wściekle. Żeglarka kiwnęła spokojnie głową na znak zgody. Ruszyły przed siebie, brodząc w błocie, przemoknięte do suchej nitki, lekko uraczone alkoholem i zmarznięte. A jednocześnie zupełnie spokojne w obliczu szalejącej wokół nich nawałnicy. 
 
Hebe?
1033 słów, + 15 j 

Od Amaris CD. Cheopsa

     Amaris odnajdywała w wieczornej ciszy osobliwy rodzaj ukojenia. Mimo, że dzisiejsza noc nie była spokojna, obecnie drżąca energia otoczenia uspokoiła się nieco, napięcie zelżało. Wiatr łagodniej hulał pośród drzew, jego ponure zawodzenie przeistoczyło się w słodką kołysankę, o tajemniczej nucie ukrytej w swych dźwiękach. Zielarka uznała to za dobry znak. Nie spodziewała się, że to właśnie czyjeś towarzystwo stanowiło element, którego potrzebowała do utulenia niespokojnych myśli; wszechświat jednak jak zwykle zadziałał właściwie. Podążała zatem wąską, leśną ścieżką u boku znajomego samca, który jakiś czas temu wprowadził ją w życie stada. Trochę minęło od ich ostatniego spotkania.
     — Jak w ogóle się trzymasz? Zdążyłaś się już zaaklimatyzować? — Nagłe pytanie wyrwało sukę z zamyślenia.
     Zmieszała się lekko, zagubiona pośród dźwięku i ciszy. Bezwiednie uniosła pysk ku rozgwieżdżonemu niebu, jakby poszukując w maleńkich iskierkach odpowiedzi na to banalnie proste pytanie. Oczywiście, że zdążyła się zaaklimatyzować; z łatwością adaptowała się do wszelakich zmian czy wyzwań. Utożsamiała się z wodą - zmienną i elastyczną, za to wiecznie żywą, bez względu na okoliczności. Mimo to, z jakiegoś powodu owe zagadnienie zbiło ją z tropu. 
     — Tak — odparła wreszcie. — Właściwie... Kilka dni temu zostałam Deltą.
     Cheops przystanął na moment, wyraźnie zaskoczony. Zaraz potem przyspieszył, ponownie zrównując krok z towarzyszką. 
     — To wielkie wieści! Gratulacje — pokręcił pyskiem, zaś po tonie jego głosu dało się wnioskować, że obdarzył rozmówczynię uśmiechem. — Nie mam pojęcia jak mogło mi to umknąć...
     — To świeża sprawa. Nie informowałam o tym zbyt wielu, a i przywództwo zamierza wydać oficjalne oświadczenie dopiero za jakiś czas — wzruszyła ramionami. 
     — Spodziewałbym się raczej, że przy takim awansie wyprawia się przyjęcie na cześć własnego sukcesu — rzucił Cheops pogodnie. — Nie myślałaś o tym?
     — Nie — ucięła krótko i zgodnie z prawdą. — A co u ciebie się działo przez ten czas? — zapytała, pragnąc skierować rozmowę na inne tory. 
     — Zostałem ojcem. — Tym razem to Amaris nieomal przystanęła. Samiec roześmiał się wesoło, po czym machnął luźno ogonem. — No, niebiologicznym. Jakiś czas temu znalazłem samotne szczenię. Nie miał rodziców, był samotny i przestraszony, więc wziąłem go do siebie i zdecydowałem się nim zaopiekować. Ma na imię Rayweylin.
     — To dopiero wielkie wieści — zauważyła.
     Zielarka pokiwała lekko pyskiem. Pokłady empatii jakie nosił w sobie Cheops stale ją zaskakiwały; nie znała go najlepiej, prywatnie spotkali się ledwie kilka razy, lecz mimo to przy każdej okazji była świadkiem jego dobroci. Okazał ją przecież jej samej - to dzięki niemu znalazła się w tej społeczności. Kto wie, czy gdyby nie jego interwencja w ogóle by przeżyła. Pamiętała tamtą noc; szalejącą śnieżycę, siarczysty mróz, jej wychłodzone, wymizerniałe ciało, walczące o odrobinę ciepła. Była ranna i nieomal gotowa poddać się błogiej ciemności, kiedy ją odnalazł. Kiedy tylko go napotykała - pomagał. Biła od niego łagodna, harmonijna energia, co jakiś czas zakłócana jedynie drobnym fałszem, niczym zmącona krótkim dotykiem tafla jeziora, która szybko powracała do dawnego kształtu. Zastanawiała się, czy ta nieskazitelna biel ma w sobie odcienie szarości.
     Dotarli na skraj lasu, gdzieś w okolice pobliskich klifów. Wzmógł się wiatr, okazując swą potęgę na otwartym terenie, nieskrępowany przez labirynt drzew czy krzewów. Amaris przymknęła oczy, pozwalając sobie na chwilę jedności z otoczeniem. Czuła odciski własnych łap w wilgotnej ziemi, łaskotanie falującej, wysokiej trawy czy rześki chłód nocnego powietrza. Przepływała przez nią harmonia, mimo, że w otoczeniu wciąż wyczuwała niepokój. Towarzystwo obrońcy naprawdę zdołało pomóc jej tej nocy. I chociaż nie miał o tym pojęcia, czuła się w pewien sposób zobowiązana.
     — Jeśli znajdziesz czas, możesz wpaść do mnie jutro na obiad. Wiesz, z okazji mojego awansu i twojego rodzicielstwa — zaproponowała, zerkając kątem oka na czarno-brązowego psa.
 
Cheops?

Od Nikolaia do Ludvika

     Łagodny wiatr muskał sierść podróżnika. Wysoka trawa łaskotała jego łapy kropelkami porannej rosy, zaś wplątane w kwiecisty kobierzec promienie słońca urozmaicały scenerię paletą wiosennych barw. Po błękitnym niebie leniwie sunęły puchate obłoki, co jakiś czas rzucając kojący cień na skąpany w cieple świat. W powietrzu unosiła się woń słodkich pyłków, lasu i nawiewającej od strony fiordu słonej bryzy. Przełom lata i wiosny również na dalekiej północy był przepiękny; wszystko rozkwitało i tętniło życiem. Nawet Nikolai nie pozostawał obojętny wobec naturalnych uroków terenów na których się znalazł. Przybywał z daleka, podróżował nieustannie przez długie miesiące, aż wreszcie, jak sądził, zbliżał się do celu swojej wędrówki. Niedawno od lokalnych, psich grup dowiedział się o istnieniu stada, zamieszkującego opuszczoną wioskę rybacką, gdzieś nad brzegiem północnego fiordu. Jeśli nie myliły go otrzymane wskazówki i własny instynkt, wkrótce znajdzie się na miejscu.
     Przeskoczył kolejny, powalony pień i odgarnął łapą gęste zarośla. Poprawił przewieszoną przez grzbiet skórzaną torbę - cały jego dobytek, jeśli nie liczyć szmaragdowej bandany zawiązanej na szyi. Zapachy powoli ulegały zmianie, obszary na które wkraczał musiały być więc zamieszkałe. Aż wreszcie minął granicę lasu i ze wzniesienia spojrzał na widok rozciągający się przed sobą; wody fiordu, ludzkie miasto migoczące na drugim brzegu oraz niewielka, nieco podupadła wioska. Ale z pewnością nie opustoszała. Szedł dalej, strzygąc uszami i rzucając wokół krótkie, badawcze spojrzenia. 
     Co jakiś czas gdzieś przemykała psia sylwetka; tak mu się przynajmniej wydawało. Zaczął się zastanawiać, jak właściwie ma trafić do przywódców. Zapewne wypadałoby zapytać jednego z lokalnych mieszkańców. W jaki sposób miałby jednak...
     — Hej, ty! — Obcy, męski głos dobiegł do uszu przybysza. 
     Zatrzymał się, odruchowo zwracając pysk w stronę źródła dźwięku. Nie miał wątpliwości, że "wypowiedź" skierowano właśnie do niego. Skrzyżował wzrok z nieznajomym, czarno-białym samcem.
     — Kim jesteś i co tu robisz? — odezwał się, tonem nie tyle agresywnym, co raczej wyuczonym; jakby powtarzał z pamięci formułkę. 
     — Nazywam się Nikolai — odparł spokojnie. — Jestem podróżnikiem. Jeśli się nie mylę, trafiłem do... Północnych Krańców?
     — Owszem — obcy rozmówca wyprostował się nieco i zmrużył oczy. — Jestem Anubis, strażnik. Powinienem poinformować Alfę o twoim przybyciu...
     No proszę. Poszukiwał odpowiedzi, a odpowiedź znalazła jego.
     — Nie ma potrzeby. Z chęcią sam go poinformuję, o ile mnie tam zaprowadzisz.
     Anubis zlustrował przybysza badawczym spojrzeniem, po czym, jakby sam do siebie, wzruszył ramionami i skinął pyskiem. 
     Siedziba przywódców znajdowała się na uboczu, zajmując jedyny murowany budynek, jaki Nikolai zdołał zaobserwować w okolicy. Sądząc po postaci która pojawiła się w progu oraz krótkim przedstawieniu, Alfą był młody, śnieżnobiały samiec o imieniu Mojito; zdawało się, że póki co rządzi sam, nie licząc zapewne pozostałych, wysokich stanowisk. Kolya analizował nowo nabyte informacje w myślach, starając się je uporządkować w czasie, gdy czekał na powrót przywódcy. Siedział obecnie w przytulnym salonie, skupiony na otoczeniu i własnych myślach. 
     — A więc... — Mojito usiadł naprzeciwko gościa. — Co właściwie cię do nas sprowadza?
     Nikolai wziął głęboki wdech. Nie był zestresowany, lecz nagle niepewny własnej decyzji, która zapewne okaże się wiążąca. Odkąd opuścił rodzinne strony, nigdy nie zatrzymywał się na dłużej w jednym miejscu. Ponad półtora roku spędził na włóczeniu się po świecie, goszczeniu w psich społecznościach przez najwyżej kilka tygodni i pospiesznym wyruszaniu w dalszą drogę. Zupełnie jakby uciekał - nieprzerwanie, każdego dnia. Nie miał domu ani "swojego miejsca". I nie był pewny, czy kiedykolwiek będzie mieć. Chyba jednak nadszedł czas, aby zaryzykować; przecież podjął już tę decyzję, gdy dowiedział się o istnieniu tego miejsca. Powinien ufać własnym instynktom. Maleńka osada gdzieś na krańcu świata... Idealna, by rozpocząć nowy etap w życiu.
     — Chciałbym osiedlić się tu na stałe — odpowiedział wreszcie. — Mam doświadczenie i wiedzę w dziedzinie medycyny, mogę objąć stanowisko lekarza.
     Alfa pokiwał powoli pyskiem, marszcząc delikatnie brwi. 
     — Dobrze zatem. Porozmawiajmy i wypełnijmy formalności. 
 
***
 
     Stary materac trzeszczał pod naporem nowego lokatora. Pomieszczenie pachniało kurzem i drewnem, być może z domieszką pleśni. Nikolai skrzywił się bezwiednie, przewracając na drugi bok. Dawno już zdał sobie sprawę z faktu, że jego nozdrza były niezwykle wrażliwe na wszelakie nieprzyjemne wonie. Ze względu na swój fach, starał się to ignorować. Ukrył pysk w łapach, bezskutecznie starając się po raz kolejny zapaść w sen. Pierwsza noc w jego nowym domu okazała się niespokojna; dręczyły go koszmary, które umykały wraz z uchyleniem oczu, budził się i kręcił bezradnie na tymczasowym posłaniu. Poddał się wreszcie i z ponurym westchnieniem podniósł na cztery łapy. Otworzył na oścież okienko nad łóżkiem. Krajobraz zasnuwały stalowoszare chmury. Krople deszczu uderzały o dachy, żyzną ziemię i wody fiordu - wsłuchiwał się przez chwilę w dźwięki ulewy, wyłapując na zmianę całościowy szum i pojedyncze krople, spływające z dachu czy rozwartej na zewnątrz okiennicy. Skupiał się na detalach, dopiero później obejmował umysłem całość. 
     Powiew rześkiego, oczyszczonego przez deszcz powietrza przegnał zaduch skromnego pomieszczenia. Będzie musiał się przyzwyczaić; do zamieszkiwania w ludzkiej chacie, do niewielkiej społeczności, do norweskiego klimatu... 
     Nie zamierzał jednak rozmyślać nad swoim położeniem dłużej, niż było to konieczne. Dzisiejszego dnia miał odbyć pierwszy dyżur w szpitalu, który, zgodnie z zapowiedzią Alfy, skupiać się będzie głównie na wprowadzeniu nowego lekarza w realia funkcjonowania tutejszej służby zdrowia. Poznanie przełożonych, pracowników, samej placówki... Kolya żywił cichą nadzieję, że sprawy formalne związane z jego przybyciem nie zajmą całego dnia i otrzyma zezwolenie na wykonywanie faktycznej pracy. Potrafił adaptować się do zmiany środowiska. 
     Opuścił obce mieszkanie, które stanowiło obecnie jego własność, po czym ruszył w kierunku wysuniętej na północ wysepki, gdzie, o ile dobrze zapamiętał, mieścił się szpital. Deszcz spływał po jego sierści, uwydatniając zarys sylwetki. Oklapłe futro przylegało do skóry, ociekało chłodną wodą i przyprawiało o dreszcze; bynajmniej nie spełniało obecnie swojej funkcji. Bezwiednie wodził wzrokiem po okolicy, przyglądał się porośniętym mchem zabudowaniom, starym konstrukcjom oraz pochłaniającej wioskę przyrodzie. Na zmianę odciskał ślady łap w błocie i podróżował po wyniszczonych chodnikach. Brak ludzkiej obecności i piętno czasu znacząco zmieniły tę osadę - podobnie zresztą jak jej nowi, czworonożni mieszkańcy. 
     Na wyspie umiejscowione były budynki użytkowe; koszary, kompleks związany z edukacją, spichlerz, ośrodek adopcyjny i, oczywiście, szpital. Nikolai zeskoczył z metalowego mostu, rozglądając się dookoła. Deszcz nieco zelżał, gdzieś spomiędzy chmur nad zatoką wyłaniały się pojedyncze promienie słońca, oświetlając zabudowania. Wzrok samca błądził pomiędzy nimi, układając w głowie ich położenie i przypisując poszczególne funkcje. Kiedy zaś jego spojrzenie spoczęło na zabytkowej, biało-czerwonej latarni morskiej, poczuł nieodpartą chęć wdrapania się na jej szczyt. Odgonił od siebie te myśli - nie zjawił się tu w końcu dla zabawy, a by zapoznać się z nowym miejscem pracy. Co jakiś czas nawiedzały go wątpliwości. Podjął istotną, wiążącą decyzję pod wpływem impulsu, nagłego przeczucia - dowiedział się o odizolowanej od świata, psiej społeczności i na przestrzeni kilku dni wędrówki zadecydował osiedlić się tu na stałe. Zachował się zupełnie sprzecznie z własną, racjonalną naturą. I tak oto znalazł się tu, pośród obcych, jako jeden z nich
     Za dużo o tym myślał już po fakcie. Prychnął pod nosem, jakby w formie nagany wobec samego siebie, po czym stanął przed progiem szpitala. Energicznym ruchem otrzepał sierść z nadmiaru wody; nadal jednak przypominał bezdomnego kundla, który zwinął skądś równie ociekającą wodą bandanę i przewiązał ją na szyi, pragnąc podnieść swój status. Cóż, dobre pierwsze wrażenie nie było mu najwyraźniej pisane. Pchnął łapą drzwi, wślizgując się do wnętrza budynku. Spodziewał się czegoś na wzór łagodnego horroru - opustoszałej kliniki, o obdrapanych ścianach, długich korytarzach i migających, białych światłach pod sufitem. W rzeczywistości jednak szpital, nadgryziony w istocie przez czas, prezentował się całkiem sympatycznie. Pozostawiony bez opieki, oddał się naturze - dzika roślinność przebijała się przez szczeliny oknach, zaś ciepłe, naturalne światło uwydatniało subtelne dekoracje, wykonane w większości z ususzonych, kwiatowych wiązanek i domowych mebli, przyniesionych tu zapewne dla podniesienia komfortu pacjentów. Miła niespodzianka - wychodzi na to, że oddanie starych, ludzkich budynków w psie łapy przyniosło więcej dobrego, niż możnaby się spodziewać. 
     — Nikolai, jeśli się nie mylę?
     Samiec odwrócił się odruchowo na dźwięk swojego imienia. Przed nim stała młoda suka, przypominająca do złudzenia dobermana. Skinął głową, w geście potwierdzenia i powitania jednocześnie. 
    — Nazywam się Maerose, pełnię funkcję ordynatora w szpitalu — przedstawiła się, odwzajemniając powitalny gest. — Wyjaśnię ci szczegóły twojej pracy i przydzielę gabinet — zakomunikowała.
    Gestem pyska nakazała podążanie za sobą. Ruszyli szerokim korytarzem wgłąb budynku. Maerose opowiadała treściwie o mijanych pomieszczeniach oraz kompetencjach medycznych poszczególnych stanowisk. Nikolai skupiał się na jej słowach, z uwagą układając w głowie kolejne informacje. Personel szpitala nie był nazbyt ubogi, biorąc pod uwagę rozmiary stada, lecz wciąż pozostawał niewielkim odsetkiem społeczności. Być może dzięki temu zdoła z czasem uzyskać większe kompetencje; w razie potrzeby mógłby przecież objąć stanowisko chirurga czy sanitariusza, a i papierkowa robota nie była mu straszna. Wręcz przeciwnie - odnajdywał osobliwą przyjemność w skrupulatnym wypełnianiu formalności, porządkowaniu dokumentów czy układaniu leków w kolejności alfabetycznej na półkach. Wrodzony pedantyzm objawiał się nieco zbyt często; szczególnie w miejscu pracy, gdzie zanadto wymagał dopięcia wszystkiego na ostatni guzik. 
     Dotarli w końcu do osobnego, niewielkiego pomieszczenia - jednego z gabinetów. Ten konkretny, jak zdążył się dowiedzieć, miał zostać przypisany właśnie jemu. Prywatny kącik w pracy - idealnie. Rozejrzał się po pokoju, skupiając uwagę na prostym wystroju czy przystosowanym dla wygody pacjentów umeblowaniu. Kilka szafek, coś na wzór niskiego biurka, skromna kozetka i parę pomniejszych pierdół nieznanego pochodzenia, włączając w to umiejscowioną na parapecie roślinkę doniczkową. Mimowolnie przywołał na pysk cień uśmiechu. Gabinet nie był co prawda nazbyt okazały ani urokliwy, lecz sama perspektywa posiadania takowego wprawiała samca w dobry nastrój. 
     — To chyba wszystko co musisz wiedzieć na początek — podsumowała ordynatorka, wyrywając lekarza z zamyślenia. 
     — Świetnie — skwitował, skinąwszy pyskiem w geście podziękowania. — A więc, mogę zaczynać?
     — Oh... Bez pośpiechu. — Suczka z nutą konsternacji pokręciła łbem. — Po dołączeniu do stada otrzymujesz kilka dni wolnego, żeby zaaklimatyzować się w nowym otoczeniu, skupić na urządzeniu mieszkania, zapoznać ze społecznością, terenami i tym podobne. Zaczniesz pracę, gdy będziesz gotów.
    — Jestem — odparł krótko. — Zdążyłem się zadomowić, okolicę zwiedzę w wolnej chwili. Kiedy mógłbym objąć najbliższy dyżur?
    — Cóż, mogłabym dopisać cię na dzisiejszy razem z Ludvikiem... Mógłby przy okazji wprowadzić cię lepiej w funkcjonowanie tego miejsca, choć on też jest tu nowy. Jesteś pewien, że chcesz z biegu zaczynać? 
    — Tak. Ale dziękuję za troskę — dodał, pragnąc złagodzić nieco stanowczy wydźwięk własnego głosu.
    — W porządku. Chodźmy zatem, przedstawię ci twojego współpracownika.
    Po raz kolejny Maerose objęła prowadzenie pośród szpitalnych korytarzy. Kolya stawiał z uwagą każdy krok, tworząc w głowie swoistą mapę obiektu. Nie miał zamiaru gubić się we własnym miejscu pracy, toteż gotów był już pierwszego dnia wykuć jego topografię na pamięć. Tym razem jednak nie miał zbyt wiele do dodania; gabinet Ludvika mieścił się ledwie za rogiem, kilka drzwi dalej. Samica zapukała kilkukrotnie, zaś po usłyszeniu przytłumionej odpowiedzi, weszła do środka.
    Nikolai zajrzał przez próg do pomieszczenia. Postać którą ujrzał za biurkiem była w istocie niespotykana - nawet dla niego. Samiec, na oko dość młody, raczej średniego wzrostu, przypominający budową border collie. Kilka prostych, anatomicznych faktów, jakie z przyzwyczajenia odnotował i na których zazwyczaj by poprzestał. Tym razem jednak z nutą osobliwego zainteresowania przyglądał się nieznajomemu; jego nieregularnej, łaciatej szacie czy wyjątkowych, dwukolorowych oczach, zupełnie sobie przeciwnych. Jedno nosiło barwę czystego nieba, drugie zaś płomiennego złota. Spoglądał na przybyszów; przechylił lekko pysk i uśmiechnął się szeroko. 
    — Witaj, Maerose! Nowy pacjent? Zajmę się nim, akurat mam luźny grafik... — rzucił ochoczo na powitanie, podnosząc się z miejsca. 
    — Właściwie, to nowy lekarz — sprostowała suczka. — Obejmie wraz z tobą dzisiejszy dyżur. Liczę, że wprowadzisz go nieco w realia pracy. 
    Po tych słowach, skinęła uprzejmie łbem na pożegnanie i opuściła gabinet. Nikolai powrócił spojrzeniem do nowego współpracownika; nie był przekonany jak powinien odnieść się do promiennej dawki energii jaką został powitany ani całościowej, żywej aury nieznajomego. Zachował więc neutralny wyraz pyska. Wypadałoby się przedstawić. 
    — Nazywam się Nikolai. Dołączyłem do stada wczoraj i, jak już wiesz, również objąłem stanowisko lekarza. Będziemy współpracownikami — odezwał się spokojnym, formalnym tonem. — Miło cię poznać — dorzucił po chwili zawahania głosem równie beznamiętnym, co poprzednio.
 
Ludvik?
1922 słowa, + 25 j 

LEKARZ — NIKOLAI

flickr.com | Ria Putzker
IMIĘ: Nikolai. Proste, rosyjskie imię, nadane ze względu na przyjemne brzmienie. Choć przy wyborze nie kierowano się jego znaczeniem, owe słowo tłumaczone jest często jako "zwycięzca pośród ludu". Sam właściciel nigdy szczególnie nie zagłębiał się w etymologię.
SKRÓTY: Preferuje pełną wersję swojego imienia, jednak dawniej jego najbliżsi zwracali się do niego urokliwym skrótem "Kolya". Proste słowo, przywołujące aż nazbyt wiele wspomnień - nic dziwnego, że nie zezwala na jego używanie. Warto wspomnieć, że takowe przyzwolenie stanowiłoby wyraz największego zaufania i wyjątkowej więzi.
MOTTO: Brak.
PŁEĆ: Samiec.
WIEK: 5 lat, choć niekiedy zachowuje się jak stara dusza.
DATA URODZENIA: 17 luty. Narodził się pewnego zimowego poranka, kiedy to świat uśpiony był pod panowaniem siarczystego mrozu, zaś słońce wysuwało się ostrożnie zza horyzontu. Wraz z pierwszymi promieniami odbijającymi się w śnieżnych klejnotach, maleńkie szczenię odetchnęło po raz pierwszy.
STANOWISKO: Nie zastanawiał się zbyt długo nad wyborem profesji. Poświęcił długie miesiące skrupulatnej nauce medycyny, zgłębiał jej tajniki i nabierał doświadczenia w czasie podróży. Zdecydował się przyjąć stanowisko lekarza.
ODPOWIEDNIK: Tom Odell
CHARAKTER: Nikolai to samiec poważny i niezbyt skłonny do nawiązywania znajomości. Jest raczej małomówny, stara się ograniczać kontakty towarzyskie do kulturalnego minimum. Miano samotnika przylgnęło do niego na stałe, choć nie jest szczególnie trafne; ceni sobie bliskie relacje, jednak nie garnie się do ich zawierania, przez co zwyczajnie takowych nie posiada. Przynależy do społeczności z konieczności, na zasadzie niewygodnego kompromisu akceptuje korzyści i niedogodności płynące z takiego stanu rzeczy. Podoba mu się stabilność, porządek i stała struktura, nie byłby w stanie funkcjonować jako włóczęga bez swojego miejsca; nie potrzebuje znajomych, lecz wspólnoty. Trzyma się raczej na uboczu, skupiony na własnych interesach oraz stanowisku. To pracoholik, w pełnym wymiarze owego określenia. Poświęca swojej pracy długie godziny w ciągu dnia, nierzadko dopina ostatnie formalności późną nocą. Jest lekarzem z powołania, pragnie pomagać innym i ratować życia, lecz jednocześnie zatraca się zanadto we własnych obowiązkach, wciąż dokładając sobie zajęć. Nadgodziny wpisał na stałe do swojego grafiku, zajmuje się zarówno opieką nad pacjentami, jak i papierkową robotą, którą chętnie przejmuje od innych pracowników szpitala. Gdy tylko może, działa. Jego ambicje przerastają niekiedy fizyczne siły. Nie potrafi "wyluzować", odpuścić sobie. Stale dąży do samodoskonalenia i rozwoju, jednocześnie starając się robić jak najwięcej dla społeczności. Ma silne poczucie obowiązku, zakorzenione głęboko w jego psychice przez wydarzenia z przeszłości. Porządny odpoczynek, relaks czy choćby chwila błogiego lenistwa nie niosą ze sobą pożądanych skutków; zwykle stresuje się bardziej niż dotąd. Nie obrazi się za nazwanie go "sztywnym" - z lekkim niesmakiem przyznałby takowemu stwierdzeniu rację. Odznacza się wysoką inteligencją, pielęgnowaną i szlifowaną przez lata. Posiada bystry umysł, który z łatwością łączy fakty oraz absorbuje nową wiedzę z rozmaitych dziedzin. Jest odpowiedzialny i opanowany; potrafi udźwignąć na barkach trudną sytuację, zachować zimną krew, po czym odnaleźć właściwe rozwiązanie. Nie nadaje się na lidera - brakuje mu charyzmy i autorytetu - a jednak to on jest tym który wie, co należy zrobić. To urodzony strateg. Planuje, a następnie oddaje prowadzenie we właściwe łapu i usuwa się w cień. Mimo niezbyt sympatycznej postaci jaką z pozoru sobą reprezentuje, jest osobą pełną empatii, gotową nieść pomoc wszelakiego rodzaju; częściowo dla zaspokojenia własnego kodeksu moralnego, częściowo dla faktycznego wsparcia. Można polegać na jego słowach, bowiem podchodzi z niezwykłą powagą do wszelakich deklaracji; każda wypowiedź ma dla niego znaczenie, każda niesie za sobą konsekwencje oraz odpowiedzialność, którą gotów jest przyjąć. Traktuje składane obietnice jako najwyższy priorytet. Posiada jednak pewien nieelegancki zwyczaj, przejawiający się w drobnych kłamstewkach. Ześlizgują się z jego języka samoistnie, zanim zdąży zauważyć: aby wymigać się od rozmowy, pozbyć natrętnego towarzystwa czy spławić nazbyt wścibskich gości szpitala. Zwykle mija się z prawdą na własny temat - zdarzało mu się z rozpędu podać fałszywe imię czy skłamać na temat planów po pracy. Już na pierwszy rzut oka odstrasza potencjalnych znajomych kamiennym wyrazem pyska, mrukliwymi odpowiedziami czy chłodnym obejściem. Bywa zanadto zdystansowany, nie lubi mówić o sobie. Nudzą go przyziemne pogawędki; nigdy nie nabył owej rzadkiej umiejętności rozprawiania o pogodzie przez długie godziny. Uchodzi za to za znakomitego słuchacza - odnajduje osobliwą przyjemność w układzie, w którym to jego jedynym zadaniem jest analiza cudzej wypowiedzi. Woli, by rozmowa kręciła się wokół rozmówcy. Miewa problemy z wyrażaniem uczuć czy emocji, rzadko się nimi dzieli czy w ogóle przyznaje do posiadania takowych. Unika poważnych dyskusji w których miałby odsłonić swoje "słabe", prywatne strony. Obdarzenie kogoś pełnym zaufaniem przychodzi mu z trudem i zwykle wymaga czasu, a nierzadko i nietypowych okoliczności, w których szczególna więź narodzi się samoistnie. Bliskie relacje pielęgnuje, na swój sposób starając się dbać o drogiego przyjaciela czy pokrewną duszę. Nosi się z powagą i trzyma w cieniu.
RODZINA: 
  • Irina [matka] - młoda samica, wychowana pośród ludzi, która wybrała własną wolność. To ona uczyła syna marzyć, zarażała go ciekawością oraz pragnieniem doświadczania i odkrywania. Sama była poszukiwaczką przygód; wiecznie zamyśloną i roześmianą. Przymykała oko na drobne wybryki malca, zwłaszcza, że zdarzały się wyjątkowo rzadko. Podchodziła do życia z dozą zdrowej beztroski, uczyła, by nie bał się ryzykować i zawsze podążał za głosem serca. Niestety, ostatecznie przez niefortunny bieg wydarzeń jej rady obróciły się przeciwko niemu. Mimo to, Nikolai kochał matkę z całego serca, bez względu na to, jak bardzo się różnili.
  • Adriel [ojciec] - urodzony na wolności, jeden z pełnoprawnych Cienistych. Był stadnym lekarzem; dla Nikolaia zaś największym autorytetem. To właśnie w nim widział swojego bohatera i przykład do naśladowania. Ojciec wiele od niego wymagał, był poważny, lecz przy tym łagodny, zaś każde wyzwanie stawiane Kolyi było skrupulatnie przemyślane i ułożone dla jego rozwoju. Nikolai odziedziczył po nim ambicje i zamiłowanie do medycyny. Spędzali długie godziny na wspólnej nauce, byli do siebie niezwykle podobni. Wszystko zmieniło się dopiero po kłótni i odejściu młodego samca ze stada. Do tej pory żałuje, że nie miał odwagi przeprosić ojca.
PARTNERSTWO: Brak. Uczucia są dla niego osobliwą zagadką, co przekłada się na brak romantycznych relacji. Jest skonsternowany z powodu własnych preferencji i emocji.
POTOMSTWO: Brak. Nie nadaje się na ojca i nie zamierza nim zostawać.
APARYCJA:
  • Rasa: Mieszaniec.
  • Umaszczenie: Black & white.
  • Wysokość: Mierzy około 60 cm wk.
  • Masa: 26 kg.
  • Długość sierści: Długowłosa.
CIEKAWOSTKI:
~ Panicznie boi się ognia.
~ Uwielbia kolor szmaragdowy, nierzadko nosi na szyi bandanę w tym właśnie odcieniu.
HISTORIA: Zachodnia Rosja, wysunięte na północ, iglaste lasy. Tereny niezbyt sprzyjające ludzkiemu osadnictwu, za to stanowiące dom dla bogatej, dzikiej fauny, surowe i nieprzebyte. Tak było kiedyś. Z czasem ekspansja dwunożnych stworzeń zagarnęła i tę cząstkę świata. Właśnie tam, na granicy cywilizacji i dziczy, żyło stado zwane Cienistymi. Zamieszkiwali obszary położone w okolicy niewielkich ludzkich siedzib - wystarczająco blisko, by móc w razie potrzeby korzystać z ich dóbr i nie być zmuszonym zapuszczać się zanadto na północ, lecz z zachowaniem właściwego dystansu, aby pozostać niezauważonym. Sfora liczyła sobie wiele pokoleń, zaś pośród ludzi stała się osobliwą legendą; lokalni mieszkańcy umilali sobie ponure wieczory opowiastkami o wilczych duchach, krążących pośród okolicznych lasów.
To właśnie tam narodził się Nikolai, jako pierworodne i jedyne szczenię pozornie niedobranej pary. Irina, matka samczyka, mieszkała niegdyś pośród ludzi, jako domowy pupil adoptowany w młodości. Kochała swoją rodzinę i zdawało się, że opiekunowie darzą ją podobnym uczuciem. Z czasem jednak ludzkie zainteresowanie rosnącym psiakiem malało. Z ukochanej maskotki stała się uciążliwą ozdobą, witaną od niechcenia poklepaniem po pysku i miską taniej karmy. Była ciekawską samiczką, wyrywną i pełną odwagi. Obserwowała dzikie lasy otaczające ludzkie siedziby, czuła rodzący się w niej zew wolności - była tak blisko swej pierwotnej natury, a jednocześnie zbyt przywiązana do złotej klatki by odejść. Zaczęła się wymykać, początkowo sporadycznie, pod osłoną nocy, później coraz częściej. Nie wracała przez długie godziny, zaś po jakimś czasie nikt nawet nie przejmował się jej nieobecnością. I wtedy właśnie poznała Adriela, jednego z Cienistych. Schodzili się potajemnie, naginając zasady różnych światów z których się wywodzili. Aż wreszcie Irina zdecydowała się zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę; uciekła, rozpoczynając nowe życie u boku wybranka.
Różnili się - ona była tańczącym płomieniem, on zaś spokojną kroplą wody. Mimo to stanowili kochającą parę, a z czasem również wspaniałą rodzinę. Zdawało się, że młody Nikolai odziedziczył charakter po ojcu. Adriel wymagał od niego wiele, lecz i młody samczyk stawiał sobie podobne oczekiwania. Już za szczeniaka zadecydował, że zamierza iść w ślady rodziciela i zostać lekarzem. Pogrążał się w nauce; każdą wolną chwilę poświęcał na pogłębianie wiedzy, zaczytywanie się w starych pismach czy wsłuchiwanie w słowa starszych mentorów. Chłonął wszystko z zainteresowaniem, skupieniem i powagą, podchodził do swych obowiązków niezwykle sumiennie. Pracował ciężko, lecz nie robił tego wbrew sobie - kochał naukę,  pragnął odkrywać świat i jego tajemnice, zaś jego młodzieńczy, bystry umysł z łatwością przyswajał nową wiedzę. 
Prócz tego był po prostu szczeniakiem; pełnym zapału i ciekawskim po mamie. Szybko jednak okazało się, że ta cecha, prócz zalet w procesie nauki, mogła przysporzyć mu również wiele problemów. Szczególnym zainteresowaniem darzył bowiem matczyne historie o ludzkim życiu, o niewielkim, rozrastającym się miasteczku i dwunożnych istotach. Wsłuchiwał się w nie godzinami, aż wreszcie zapragnął zobaczyć to wszystko na własne oczy. Młodzieniec złamał zasadę niewidzialności Cienistych - zapuścił się wgłąb ludzkiego miasta, chłonąc obce doznania z zapartym tchem, mieszanką zachwytu i przerażenia. 
Ale to nie owe osobliwe doświadczenie sprawiło, że zaczął tam powracać. Stało się tak za sprawą pewnego bezdomnego psiaka o imieniu Milo; poznali się przypadkiem, podczas pierwszej wędrówki Nikolaia. Młody Kolya był absolutnie zafascynowany nowym przyjacielem - beztroskim, charyzmatycznym, o czarującym, zawadiackim uśmiechu i ciętym języku. Milo żył z dnia na dzień, korzystał z każdej chwili, czerpał ze świata pełnymi garściami, nie przejmował się przyszłością ani odpowiedzialnością. Być może właśnie ten kontrast przyciągnął ich ku sobie.
Spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Nikolai porzucił praktyki medyczne na rzecz spotkań z przyjacielem, zatracił się w buntowniczym żywocie pośród ludzkich ulic. Milo niechętnie podchodził do wizji ucieczki w dzicz, więc choć bywał gościem w stadzie Cienistych, głównie spędzali czas w mieście. Zapach spalin przesiąknął sierść niedoszłego lekarza, gubił się pośród tłumu i hałasu, zaniedbywał obowiązki, rodzinę, stado... Wbrew swej naturze, po prostu odpuścił. Żył w wolności i swobodzie, bez planu, bez przyszłości. Skonfrontowany przez własnego ojca z ową rzeczywistością, został postawiony przed wyborem - sfora lub miasto. Nie zastanawiał się. Odszedł.
Ludzkie ulice były nieprzyjazne; buszowanie pośród śmietników czy lokalna psia społeczność przyprawiały Nikolaia o wstręt. Brzemię życia na własnowolnym wygnaniu, pośród nieprzyjaznego, brudnego środowiska przybijało go z każdym dniem. Jednocześnie jednak był szczęśliwy, wyzwolony - żył bowiem u boku najdroższego przyjaciela, z własnego wyboru akceptując wszelkie niedogodności. Milo wynagradzał mu to każdego dnia; robił wszystko, by Kolya z czasem poczuł się jak w domu, a jednocześnie zakosztował zalet nowych realiów. Znaleźli przytulne mieszkanko w jednej z opuszczonych piwnic starego domostwa, korzystali z chaosu i wszystkiego, co miasto miało do zaoferowania; zakradali się na tyły wytwornych restauracji, przesiadywali pod teatrem by posłuchać muzyki klasycznej, wspinali się na dachy budynków, skąd obserwowali stale rozrastające się granice ludzkiej osady. Snuli plany, że kiedyś, gdy zbrzydną im szare ulice i życie bezpańskich kundli, powrócą na łono natury, zwiedzą świat. Nigdy jednak nie posuwali się do głębszych deklaracji.
Wszystko szło jak należy - beztroskie życie samotnego duetu pośród ulic rosyjskiego miasta. Nikolai przekonał się do zapyziałych zaułków, zaś Milo coraz przystępniej spoglądał na wizję zakosztowania dzikości pośród rozległych, północnych lasów. Spędzali czas gdzieś w starym, opuszczonym budynku na obrzeżach, który tymczasowo stanowił ich kryjówkę. Siedzieli na dachu, wypatrując ukrytych za łuną miejskich świateł gwiazd. I wtedy pojawił się ogień. Nie wiadomo skąd nadeszła pierwsza iskra; pojawił się zapach dymu, pierwsze płomienie obejmujące niższe piętra budynku. Kolya jak przez mgłę pamięta tamtą noc. Krzyki, próbę ucieczki, ogniste języki chwytające jego sierść... Milo uwięzionego za powaloną, drewnianą belką. Robił wszystko, by go wyciągnąć. Gryzący dym wdzierał się mu do płuc, tłumił oddech. Z oczu płynęły mu łzy; nie wiedział czy z powodu gorącego powietrza, czy przerażenia. Chrapliwy głos raz po raz zamierał mu w gardle, na zmianę łkał i krzyczał, szarpał się z nadpalonym drewnem. Iskry sypały się na jego ciało. Aż wreszcie chwycił na wpół przytomnego przyjaciela za kark i wyciągnął na zewnątrz. 
Budynek płonął jaskrawym płomieniem w świetle cichej, bezksiężycowej nocy. Milo opadł bezładnie na wilgotną trawę, walcząc o oddech. Nikolai patrzył na jego zakrwawione ciało, na zwęgloną sierść, poparzoną skórę... I nie wiedział co robić. Leżał przy nim, we łzach, błagał, by go nie opuszczał. Wypominał mu każde słowo, każdą obietnicę, każdy dzień który planowali przeżyć. Patrzył bezradnie, jak uchodzi z niego życie. Zawył rozpaczliwie, żegnając najdroższego przyjaciela; nigdy nie pogodził się ze stratą.
Mógł go uratować. Gdyby wiedział więcej. Gdyby pracował ciężej. Gdyby nie zaniedbał wykształcenia. Gdyby był lekarzem, tak jak niegdyś pragnął. Gdyby... 
Po tamtym wydarzeniu odszedł z miasta. Nie śmiał stawić się ponownie w progach rodzinnego stada, nie miał odwagi tego zrobić - nie, kiedy wyrzekł się wszystkiego, czego go uczono, kiedy jego beztroskę i naiwną swawolę Milo przypłacił życiem. Wstyd i poczucie winy dusiły go przez długie miesiące. Wyruszył w świat, bez celu i domu. Zatrzymywał się jedynie co jakiś czas, w drodze zgłębiał tajniki medycyny, pomagał potrzebującym tam, gdzie trafił. Tułał się po świecie jako włóczęga, aż wreszcie po niemal dwóch latach osiadł na stałe w Norwegii, natrafiając na niewielkie, psie stado - Północne Krańce.
AUTOR: Karmel3007 [howrse] | astralny.dyplomata@gmail.com | Karmel#4994 [Discord]

NAJEMNIK — ALTAIR

flickr.com | Ria Putzker
1 | 2
Imię: Teoretycznie nazywa się Księżyc, bo takie imię dostał od matki. Sam z siebie, z niewiadomych powodów nazwał Altair, i tego imienia się trzymajmy.
Skróty: Prosi się o zwracanie do niego pełnym imieniem, to znaczy: Altair. Jeżeli nie chcesz sobie napotkać biedy, lepiej nie zwracaj się do niego Al, prędzej już Riatla, Tair. Na to mogą jednak pozwolić sobie tylko najbliżsi przyjaciele.
Motto: Błąd jest przywilejem filozofów. Tylko głupcy nie mylą się nigdy.
Płeć: Jest przedstawicielem płci brzydkiej, mimo iż jest samcem wyjątkowej urody.
Wiek: Na obecną chwilę przeżył ponad dwie wiosny, prawie trzy. Chwilami jednak zachowuje się na pięć.
Data urodzenia: Urodził się podczas pełni księżyca, 22 maja.
Stanowisko: Został najemnikiem, ale początkowo zamierzał zostać tropicielem.
Odpowiednik: Adam Lambert
Charakter: Pies nie przypomina nazbyt własnego gatunku, bardziej widmo lub zjawę. Pojawia się znikąd, aby po chwili rozpłynąć się w powietrzu, zanim zdążysz mrugnąć. Łatwo możesz się przestraszyć, kiedy nagle wyskoczy za tobą, z i ni stąd, ni z owąd, jakąś filozoficzną myślą lub rozterką.
To pies kierujący się własnymi wartościami i zasadami. Nienawidzi narzucania mu swojej woli oraz prób rozkazu, sprzecznych z jego moralnością. Ceni sobie wolność i niezależność, być może to dlatego został najemnikiem — dzięki temu podlega tylko alfie. 
Wrogów będzie wybijał agresywnie, z zimną krwią, a przyjaciół bronił zawzięcie, choćby wbrew własnemu rozsądkowi. Lojalny jest do śmierci i stara się być najlepszą wersją siebie, chociaż lepiej powiedzieć — swoim wyobrażeniem. Tak czy siak, ideał jakim chce być, broni swojej sfory, a więc i on zamierza to robić.
To pies niezwykle pewny siebie, poważny, spokojny, zrównoważony, a mimo to może nagle wybuchnąć gniewem i żądzą zemsty. Nigdy nie wiesz, co sobie pomyśli i co zrobi. Pod presją może być agresywny i chamski, ale przeważnie jego charakter zależy od sytuacji i otoczenia.
Jest bardzo inteligentny oraz wyśmienicie kłamie. Mimo, iż z reguły postępuje honorowo, nie ma skrupułów przed zrobieniem paru wyjątków. Sam wymyśla dobre kłamstwa, i jednocześnie kłamstwa dobrze rozpoznaje. Oszukać go to nie lada wyczyn.
Nigdy nie zaczął rozmowy z nieznajomym i nigdy jej nie zacznie. Co zrobiłby? Siedziałby w cieniu i obserwował otoczenie, gdyż jest typem obserwatora. Spokojnie kalkuluje, aby następnie rozważnie podjąć działania. Z góry planuje i zakłada, co poczną inne psy, i co będzie jego odpowiedzią, na te przewidziane przez niego działania. Jeżeli zaprosisz go do towarzystwa, aby łaskawie coś powiedział, nie odmówi, ale mimo to po krótkiej chwili żałowałbyś, że to zrobiłeś. Będzie gadał dziwne rzeczy, często o śmierci lub porażce, filozoficzne niemal składał zdania, więc pewnie zechcesz się go pozbyć. Dobrze rozumie przekazy innych psów, nawet jeśli nie pokazują ich wprost, dlatego zniknie natychmiast, zanim zdążysz wypowiedzieć słowo. A ty będziesz się cieszył, że nie musiałeś brudzić rąk a szczęście, choć raczej Altair, ci sprzyja.
To nieczuły, poważny samotnik, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Kto jednak wie, jaki jest w środku, skoro pies nikogo nie dopuszcza do swojego serca? Powiada, że głupi uczą się na własnych błędach, a mądrzy na błędach innych, on zaś w związku z tym nie zamierza przywiązywać się do nikogo, tym samym - prędzej czy później - łamiąc sobie serce.
Rodzina: Ojca nie zna, gdyż to tylko przez jego okropne zachowanie urodził się na świecie. Matka obdarzona imieniem Tundra, nienawidzi go. Syn również widocznie nie był dla niej wystarczająco ważny, gdyż kiedy osiągnął pół roku zachęciła go do „poszukania nowego domu czy jakiejś partnerki” a następnie wyrzekła się go. On stwierdził że „poszuka nowego imienia i jakiejś matki”, tak więc matki może i nie znalazł, ale imię jak najbardziej.
Ma dwie siostry, Słońce i Gwiazdę. Piękne imiona, nieprawdaż? W każdym razie Słońce również odeszła, tuż przed nim, oraz zmieniła imię, idąc jego śladem, na Róża. O Gwieździe nic mu nie wiadomo, ale zapewne została wyrzucona z kryjówki jako ostatnia.
Partnerstwo: Nie ma partnera i zapewne nigdy się nie zakocha. No cóż, nie jest otwarty na jakiekolwiek romantyczne relacje. Może jakaś suczka kiedyś to zmieni? Może…
Potomstwo: Nie posiada szczeniaków i wcale do bycia ojcem mu się nie śpieszy. Do obcych szczeniąt nic nie ma, ale sam nie chce tracić cennego czasu aby je wychować.
Aparycja:
  • Rasa: Nie należy do żadnej rasy.
  • Umaszczenie: Czekoladowe
  • Wysokość: 60 cm
  • Masa: 35 kg
  • Długość sierści: Krótkowłosa
Ciekawostki:
- Wierzy w reinkarnacje i prawdopodobnie nikt go od tego nie odwiedzie.
Historia: Pies nie lubi dzielić się swoimi doświadczeniami z innymi, dlatego umieścimy tutaj tylko zarys jego historii. Urodził się jako niechciane szczenię, razem z dwójką swojego rodzeństwa. Dom opuścił pół roku po pojawieniu się na świecie, oczywiście nie było to spowodowane chęcią zwiedzenia świata. Mimo to wędrował wiele. Zwiedził dużo miejsc, zdobył sporą wiedzę i poznał wiele psów. Zakochał się w jednej suczce, kiedy jednak ta go odrzuciła postanowił osiąść gdzieś na stałe. Stało się to przed skończeniem półtora roku, wtedy właśnie dołączyć do sfory.
Autor: Yenderizabella.kittenkite@gmail.com

ŚMIERĆ — EZECHIEL

Sfora pogrążyła się w smutku oraz żałobie, z powodu odejśca za tęczowy most jednego z lekarzy, EZECHIELA. Samiec zasłynął w naszym stadzie nie tylko jako wybitny medyk, lecz również jako mentor wielu osobników. Przez kilka lat swojego pobytu w Północnych Krańcach bezinteresownie dzielił się swoją wiedzą i służył wsparciem personelowi medycznemu. Odszedł w zaciszu własnego domostwa.
Ezechielu, niech ziemia będzie Ci lekką, a pamięć po Tobie jako niezastąpionym lekarzu nigdy nie zaginie. 

W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Earl, samiec Gamma

ODEJŚCIE — KONSTANTY

Ku zaskoczeniu członków stada, nasze szeregi opuścił nauczyciel przedszkola — KONSTANTY. Choć zdawało się, że zamierzał osiedlić się tu na dłużej, postanowił wyruszyć w dalszą podróż po świecie.
Konstanty, żegnamy cię, życząc powodzenia w dalszych losach. Obyś odnalazł swoje miejsce na ziemi, zaś droga do niego niechaj będzie bezpieczna i prosta.  
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Amaris, samica Delta

Od Amaris — Delta

     Las był pełen życia. Wypełniała go energia, czysta i harmonijna, niosąca powiew letniego orzeźwienia. Amaris wychowała się na terenach, gdzie podobnie jak tu chłód królował przez znaczną część roku. Krótka, upalna pora uznawana była za powtarzalny fenomen; wiedziano, że nadejdzie, a jednak każdy z niedowierzaniem obserwował, jak jałowa ziemia promienieje zielenią i naturalnymi skarbami. Świat wokoło rozkwitał. Truchtając leśną ścieżką czuła łaskotanie rosy na poduszeczkach łap, łagodny wiatr przeczesujący jej sierść i czułe pocałunki słońca na pysku. Rzadko kiedy zdejmowała z ust wyraz powagi, jednak teraz pozwoliła sobie na błogi, szczenięcy uśmiech. Odpoczynek na łonie natury zawsze kierował jej myśli na przyjemne tory. 
     Pomiędzy koronami drzew mignął czarny cień. Zielarka zastrzygła uszami, unosząc wzrok w poszukiwaniu nieznajomej postaci - jak się zdawało, kruka. W istocie, czarny ptak siedział na jednej z niższych gałęzi, spoglądając na nią z uwagą. Wpatrywała się przez moment w jego ciemne ślepia. Od zawsze fascynowały ją te zwierzęta; obdarzone niezwykłą inteligencją, odgrywające znaczną rolę w dawnych ludowych wierzeniach i nierzadko pełniące funkcję wiernych towarzyszy wiedźm ze starych opowieści. Dopiero po chwili rozpoznała w czarnopiórym konkretną osobistość - Aega, doradca i majordomus Alfy. Skinęła pyskiem w uprzejmym geście. Kruk odwzajemnił nieme powitanie.
     — Amaris, jeśli się nie mylę? — odezwał się. Samica pokiwała łbem. — Mojito cię wzywa. Prosił, byś przybyła gdy tylko będziesz miała takową możliwość; najlepiej niezwłocznie. 
     Samica natychmiast spoważniała, wsłuchując się w skupieniu w słowa posłańca. 
     — Przekaż mu proszę, że jestem w drodze — odparła.
     Czarny ptak kiwnął dziobem, po czym wzbił się w powietrze.
     Ruszyła przed siebie, pogrążona we własnych myślach. Przywódca rzadko wymagał jej obecności w swoim domostwie. Zdarzało się, że to on gościł w chatce na skraju lasu, gdy potrzebował konkretnego leku czy ziołowego naparu; wezwanie do siebie stanowiło jednak zaskakującą nowość. Nie znała Alfy prywatnie i choć przy przypadkowych okazjach wymieniali ze sobą kilka treściwych słów, natura spotkania z pewnością nie miała być osobista. Być może chodziło o Cyklamena? Amaris nierzadko odnajdywała młodzika siedzącego samotnie pośród okolicznych łąk, buszującego wśród ziół i kwiatów; z czasem mimowolnie stała się dorywczą nauczycielką dla syna Mojito. Opowiadała mu o przyrodzie, o jej sile i bogactwach, a on słuchał wszystkiego z zapartym tchem, co jakiś czas rozpraszając się jedynie przelatującym motylem czy nagłym szmerem pośród zarośli. Był specyficznym szczenięciem, lecz jednocześnie pełnym pasji, o otwartym umyśle, który na swój sposób chłonął interesującą go wiedzę. Wezwanie z jego powodu byłoby uzasadnione. 
     Dotarła do murowanego budynku. Nie denerwowała się - nie miała ku temu powodu - a jedynie z nutą zaciekawienia próbowała odgadnąć intencje gospodarza. Zganiła się w myślach, oczyszczając umysł z pustych domysłów. Cokolwiek to było, wystarczyło szybko załatwić daną sprawę i mieć owe spotkanie za sobą. Zapukała do drzwi. Biały samiec ukazał się w progu kilka sekund później, natychmiast robiąc miejsce dla gościa.
     — Witaj, Mojito — Zielarka skinęła pyskiem. Nigdy nie była przekonana jak powinna tytułować przywódcę. 
     — Dzień dobry, Amaris — przywitał się uprzejmie, gestem łapy zapraszając do wejścia. — Szybko przybyłaś. 
     Wymiana formalnych uprzejmości była krótka i treściwa, jak zawsze, gdy przychodziło jej załatwiać sprawy u przełożonych. Udali się do salonu, gdzie, ku zaskoczeniu zielarki, czekała trójka innych psów. Rozpoznała w nich Earla, samca Gamma, a także Erato i Concorde'a, obejmujących stanowisko pary Beta. Powitała każdego z osobna podobną zwięzłą formułką, zachowując neutralny wyraz pyska. Usiadła na wskazanym miejscu, wodząc spojrzeniem po zgromadzonych. 
     — Aby nie przedłużać, przejdę do konkretów — Mojito odchrząknął, prostując się nieznacznie. — Zapewne słyszałaś już o zaginięciu Olliego, samca Delta. Podejrzewa się, że odszedł z własnej woli. Tak czy inaczej, poszukiwania nie przyniosły rezultatu — oświadczył, kierując następnie wzrok na brązowo-białą samicę. — Amaris. Jesteś zaufaną członkinią stada, wielu polega na tobie i twoim wsparciu ziołoleczniczym. Masz dużą wiedzę na temat szeroko pojętej natury, potrafisz znaleźć rozwiązanie w trudnych sytuacjach i sięgać po niekonwencjonalne metody. Ponadto, jako prywatne wtrącenie dodam, że mój syn uważa cię za kompetentną mentorkę. Z tych powodów zdecydowaliśmy się zaproponować stanowisko Delty właśnie tobie. 
     Zielarka wsłuchiwała się w słowa Alfy w skupieniu, powoli analizując w głowie kolejne informacje. Otrzymawszy propozycję, odruchowo uniosła nieznacznie brwi, jednak w porę powstrzymała się przed dalszą reakcją. Z pewnością nie było to coś, czego się spodziewała. Odchrząknęła krótko, po czym pokiwała pyskiem, kryjąc zaskoczenie i koncentrując się na faktach. 
     — Z czym dokładnie wiąże się ta pozycja? — zapytała.
     — Delta zarządza łowiectwem i edukacją. Otrzymasz zwierzchnictwo nad tymi sekcjami, będziesz rekrutować do nowych członków i sprawować generalną pieczę nad sprawami z tym związanymi. 
     — Czy będę musiała przenieść się wgłąb wioski i porzucić całkowicie swój dotychczasowy fach?
     — Nie sądzę, aby było to konieczne. Zapewne często będziesz musiała bywać w siedzibie łowieckiej czy szkole, jednak to głównie kwestia formalności. O ile tylko znajdziesz czas, prywatnie wciąż możesz zajmować się zielarstwem.
     Ponownie skinęła łbem. Wokół zapanowała cisza, przerywana jedynie nerwowym stukotem pazurów zielarki o deski podłogi. Wybijała rytm, jak zwykle, gdy przy odrobinie stresu analizowała sytuację. Mojito zreflektował się nagle, błędnie interpretując zachowanie gościa jako dyskomfort. 
     — Oczywiście nie musisz podejmować decyzji teraz, a i odmowa zostanie w pełni zrozumiana. Przemyśl wszystko na spokojnie, damy ci kilka dni na wybór.
     Amaris jednak nie skupiała się już na jego słowach, zagubiona gdzieś pośród własnego umysłu. Jeśli tylko mogła, nie odkładała ważnych decyzji na później, zaś problemy i wyzwania rozwiązywała przy pierwszej okazji, jaka się nadarzyła. Skoncentrowała się zatem na wyborze, jaki został przed nią postawiony, na wielkiej szansie i odpowiedzialności. Chciała wybrać teraz, na miejscu - wiedziała bowiem, że mimo zamiłowania do chłodnej kalkulacji, pokładała ufność we własnej intuicji. Nie zamierzała pozwolić, by nazbyt dogłębna analiza zmąciła jej światopogląd. 
     Lubiła życie, jakie wiodła w stadzie. Mała chatka na skraju lasu, samotność, cisza i spokój. Pośród dogodnych warunków do pracy oddawała się własnej pasji, dbała o rośliny i zgłębiała tajniki naturalnej magii. Co jakiś czas wykonywała z reguły proste zlecenia od innych członków sfory - wywar nasenny czy naturalny lek na przeziębienie; rzadko kiedy ktoś żądał czegoś bardziej skomplikowanego. Teraz zaś postawiono przed nią szansę awansu wprost do najwyższej hierarchii. Odpowiedzialność, większe kompetencje, dodatkowy zakres obowiązków... Jednocześnie w jej głowie wciąż kołatało się wspomnienie młodości i tego, co wydarzyło się gdy po raz ostatni zanadto zbliżyła się do przywódczej polityki. Wiedziała, że owa sytuacja była zupełnie inna, dotyczyła spraw prywatnych i królewskich spisków, lecz mimo to dreszcz przebiegł po jej karku.
     Żyła jako cień; samotnik gdzieś na uboczu niewielkiej społeczności. Nie chciała tego zmieniać. A mimo to ambitna natura samicy przyprawiała ją o poczucie dumy. Jeśli dobrze orientowała się w sprawach formalnych, zarówno sekcja łowiecka, jak i edukacyjna nie liczyły sobie obecnie zbyt wielu członków; pomimo sporej ilości dodatkowej pracy, na chwilę obecną nowa posada nie powinna kolidować z jej obecnym stylem życia. Była sumienna i odpowiedzialna; potrafiła przyznać to przed samą sobą bez złudzenia próżności, gdyż na to właśnie pracowała latami. Obejmując wyższe stanowisko, mogłaby zdziałać wiele dobrego dla mieszkańców stada. Dla miejsca, które stało się jej domem, które przyjęło ją, jako wyrzutka, wygnańca, zapewniło schronienie...
     Wyprostowała się. W jej postawie widniała nagła pewność, determinacja i zdecydowanie - podjęła decyzję. Spojrzała poważnie na przywódcę stada. 
     — Będę zaszczycona, obejmując to stanowisko.
     Wkrótce potem odcisk jej łapy spoczął w Wielkiej Księdze, tuż obok pozycji samicy Delta
 
1161 słów + 15 j

ODEJŚCIE — OLLIE

Na terenach stada dawno nie był widziany samiec pełniący funkcję delty. Na jego poszukiwania zostali wysłani szpiedzy w towarzystwie tropiciela oraz sanitariusza. Niestety, goniec przyniósł informację do przywództwa o niepowodzeniu śledztwa. OLLIE nie został odnaleziony, a wszelki ślad po nim zaginął.
Drogi Ollie, pamiętaj, że sfora wciąż o tobie pamięta i nigdy nie zapomni twojego wkładu w odbudowanie społeczności. Jeśli wciąż żyjesz, to stado przyjmie cię ponownie gdy wrócisz pośród swoich.

W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Mojito, samiec Alfa

Od Cheopsa CD. Amaris

  Nocne warty obdarzone były szczególną sympatią przez Cheopsa. Obrońca preferował taką porę swych patroli, gdyż sądził, że nawet zwykła kępka trawy nabiera zupełnie innego wyrazu. Nie odczuwał też strachu, gdy ciemność opatulała go z każdej strony. Mimo tego, że noc mogłaby zwiastować większe prawdopodobieństwo, iż ciekawskie bądź żadne krwi dusze zapragną przekroczyć granice stada, Cheo nieszczególnie odczuwał przy tym niepokój. Oczywiście odpowiednio przygotowywał swe zmysły oraz ciało na każdą potyczkę i przykładał ogromną wagę do bezpieczeństwa sfory. Mrok spowijający wszystko dookoła nigdy nie przyniósł, przynajmniej na jego warcie, żadnych zagrożeń. Może ten fakt pozwalał mu nieco się rozluźnić, gdy kroczył w obecności majestatycznego księżyca oraz tysięcy gwiazd.
  Nie przeczuwał, że tej nocy trafi na kogoś ze sfory. W duchu powitała go delikatna radość, gdy tym kimś okazała się być Amaris. Ich znajomość nie obfitowała w częste spotkania, ani nie miała żadnego podłoża przyjaźni, lecz mieszana suczka (zresztą jak każdy inny) zgarnęła sympatię Cheopsa. Toteż nie mógł przeoczyć nasuwającej się okazji, by nie zaproponować jej przyłączenia się do obchodu.
  — No to chodźmy — odezwał się, gdy Amaris przystała na jego propozycje. Uśmiechnął się jeszcze lekko, lecz nie był pewien, czy samica zauważyła go, zważywszy na ciemność. Zrównał się z nią, a następnie razem ruszyli przed siebie.
  Można byłoby rzec, że panuje cisza, gdyby nie fakt, iż podmuchy wiatru rwały gałęzie drzew, jak i wszystko na swej drodze. Atakował bezlitośnie, pokryte  skąpą ilością futra, ciało psa łudząco przypominającego dobermana. Przebiegał po nim dreszcz, od nasady ogona po sam czubek nosa, ale siłą rzeczy był on dość przyjemny. Ledwo słyszalne były jeszcze odgłosy różnych żyjątek, nad których gatunkiem obrońca nieszczególnie się rozwodził. Z zadowoleniem jednak zauważył, iż żadne z nich nie niosło ze sobą niebezpieczeństw, a chyba to było najważniejsze.
  Zerknął w stronę towarzyszącej mu zielarki, na której sierść padał blask srebrnej kuli.
— Jak w ogóle się trzymasz? — zagaił, uznając, iż nadszedł czas na przerwanie między nimi milczenia. — Zdążyłaś się już zaaklimatyzować?

Amaris?

Od Ezechiela

     W młodości Ezechiel często zastanawiał się, jak będzie wyglądać jego życie. Dzieciństwo nie zapowiadało szczęścia - przyszłość malowała się w ponurych, krwawych barwach. Wychowywał się pod skrzydłami mordercy i tyrana, oczekiwano, że stanie się taki jak on. Dorastał w towarzystwie strachu. Bał się tego co nadejdzie, bał się każdego kolejnego dnia. Poniekąd słusznie. Naznaczony piętnem zdrajcy, skazany i zniszczony. Stracił matkę. Stracił ją, gdy poświęciła siebie, by ocalić ukochanego syna. Oddała życie, nie za niego, lecz jemu w najcenniejszym darze, jaki kiedykolwiek otrzymał. I wówczas zadecydował, że go nie zmarnuje. 
     Często zastanawiał się, czy wypełnił tę obietnicę. Wyruszył w świat, jako niedoświadczony, przerażony młodziak. Podróżował, uczył się, dorastał... Aż wreszcie los pomógł mu odnaleźć dom. Osiadł w Północnych Krańcach, gdzie objął urząd lekarza. Starał się jak mógł przyczynić dla społeczności. Ratował życia, zajmował się urazami, a w wolnych chwilach kształcił młodsze pokolenie. Kochał to miejsce i jego mieszkańców, kochał czyste, norweskie powietrze i zimne wody fiordu. Patrzył jak się rozwija, rozrasta. I choć nigdy się nie wychylał, wiedział, że znajdował się tam, gdzie powinien.
     Siedział na krawędzi klifu, pogrążony w zadumie. Spoglądał na wschodzące słońce, obserwował, jak złociste promienie wynurzały się ponad linią horyzontu, witając uśpiony świat. Sam nie spał już od wielu godzin. Wraz z wiekiem coraz ciężej było mu funkcjonować. Obecnie częściej przebywał w szpitalu jako pacjent, niż jako lekarz. Jego ciało stopniowo odmawiało posłuszeństwa, marniało, starzało się. Stało się dziwnym brzemieniem, które całe życie nosiło jego duszę, stanowiło idealne narzędzie pracy, zaś teraz powodowało jedynie ból, dyskomfort i zmęczenie. Wiedział, że niedługo nadejdzie czas, by się od niego uwolnił. Nie bał się tej chwili. Śmierć od zawsze była dla niego czymś naturalnym, prostą koleją rzeczy. Dożył sędziwego wieku, przeżył wspaniałe życie i nie zamierzał opierać się starej przyjaciółce każdej istoty. Czuł jej nadejście w kościach. Zamiast strachu w jego umyśle częściej rodziło się szczenięce zaciekawienie. Co będzie potem? Wielokrotnie zadawał sobie to pytanie i nigdy nie zdołał znaleźć na nie odpowiedzi; nikt na tym świecie nie zdołał. Uśmiechnął się lekko na tę myśl. Już niebawem.
     Odszedł kilka dni później, we własnym domostwie. Nie miał rodziny, żegnał się ze światem w samotności, choć samotny nigdy się nie czuł. Był częścią czegoś większego, społeczności, która stanowiła dla niego skarb większy, niż bliskie więzy krwi. Kiedy zamykał oczy po raz ostatni, wiedział. Czuł to. Pożegnał się ze światem, odchodząc, nagle odmłodzony, w stronę swego nowego życia.
 
Ezechiel umiera.
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette