Od Koemedagg CD. Cheopsa

         Gdy Cheops zgodził się jej pomóc w rozkopywaniu ziemi, aby pozyskać upragnioną przez nią roślinę, wspólna praca przyniosła oczekiwane przez sunię efekty. Poszło sprawnie a przede wszystkim - miała to co chciała; potrzebną roślinę. Następnie po tym jak ładnie ułożyła zioło w swoim zawiniątku, ruszyli dalej jeszcze dłuższą chwilę oddając się zbiorą, a kiedy sunia uznała, że uzbierali wystarczającą ich ilość; przystanęła. Odłożyła na ziemię najdelikatniej jak mogła swój tobołek i z dumą na niego spojrzała. Wspólnie nazbierali tyle odpowiednich roślin, że jeszcze długie miesiące przy dobrych wiatrach nie będzie musiała wysuwać nosa ze szpitala by ponownie robić parę rundek wokół wioski w calu zebraniu lekarstw. Była to dla niej naprawdę wspaniała wiadomość. Zresztą, fakt zebrania odpowiedniej ilości ziół oznaczał również to, że nadszedł czas powrotu i ułożenia ich w odpowiednim miejscu w szpitalu. Już miała otwierać mordę by powiadomić o tym Cheopsa kiedy dojrzała jego sylwetkę kawałek przed sobą. Zaskoczona zamrugała po chwili jednak śmiejąc się pod nosem gdy dojrzała jak sam pies zdążył przyuważyć jak daleko w tyle ją zostawił. Uśmiechnęła się w rozbawieniu i gdy ten podszedł, posłała mu lekki, pogodny uśmiech. 
        — Myślę, że tyle już wystarczy — z zadowoleniem spojrzała i przy okazji nosem wskazała na zawiniątka. Zarówno swoje, jak i to niesione przez podpalanego dobermana, bo i on niósł naprawdę ważne medykamenty.
        — Czyli kolejnym naszym celem będzie udanie się do szpitala? — padło z jego strony pytanie, na które sunia szybko odpowiedziała twierdzącym skinieniem głosy, jak i po chwili również słowami:
        — Dokładnie — pokiwała głową z uśmiechem, zawieszając swoje dwubarwne spojrzenie na mordce swojego chwilowego pomocnika, po czym gdy ten wyraził własną chęć do powrotu i udania się we wskazane miejsce, chwyciła swój tobołek i lekkim, eleganckim truchtem ruszyła u jego boku kierując kroki u szpitalowi.
        Gdy dotarli, w skrzydle szpitalnym przywitał ich spokój i cisza. Uszy Koemedagg czujnie się podniosły jakby nasłuchiwała czy ktoś przypadkiem się nie obudził i nie potrzebował jej pomocy. Na całe szczęście, nic tak alarmującego nie usłyszała, dlatego też bez większego skrępowania wskazała drogę którą mieli się udać i wprowadziła Cheopsa do własnego składziku. Następne pare chwil minęło naszej dwójce na układaniu zebranych lekarstw, o co również poprosiła młoda pielęgniarka a Cheops się zgodził. Gdy byli już przy końcu, przeprosiła go na chwile, chwyciła przyniesiony mech i szybkim, lekkim krokiem zniknęła z pokoju by zanieść oczekującym pacjentom wodę, po którą poniekąd również poszła. Gdy wróciła, na jej mordce malował się łagodny, spokojny uśmiech, a sama lekko się oblizała mając nieco wilgotne futerko na wargach. 
        — Jeszcze raz dziękuje za pomocy, Cheops. — mruknęła, a w jej głosie szło wyczuć szczerą wdzięczność. Siadając obok niego przejechała szybkim, kontrolnym spojrzeniem po ułożonych ziołach, łapą przekładając jedno z nich na poprawną kupkę, po czym delikatnie zamerdała ogonem, a w jej oczach coś błysnęło nim zwróciła je na siedzącego obok niej psa ponownie: — Nie bardzo wiem jak mogę ci się za to odwdzięczyć. Dzięki twojej pomocy nie będę musiała jeszcze przez długi czas szukać potrzebnych roślin! — mruknęła wesoło i poruszyła nieznacznie uszami, uśmiechając się spokojnie. Skoro Cheops pomógł jej, to...Chyba trzeba jakoś spłacić dług, prawda?
        —  Może jest jakaś rzecz w której mogłabym ci pomóc? 

[ Cheops? ]

Od Cheopsa CD. Koemedagg

  Ochoczo ruszył wraz z jedyną pielęgniarką w sforze na poszukiwania leczniczych roślin, jakie tylko na tych terenach natura oferowała. Cheops cieszył się, że mógł w jakiś sposób pomóc Koemedagg. Czuł, że przez obejmowane przez nich stanowiska, mimo że należące do dwóch zupełnie innych sekcji, mogą mieć ze sobą wiele wspólnego. W końcu posada pielęgniarki, jak i obrońcy wiązała się z pewnego rodzaju troską o drugie istnienie. Musieli więc posiadać podobny cel, czyli uszczęśliwianie i pomaganie potrzebującym.
  Po chwili samica zatrzymała się, dając Cheopsowi znak za pomocą szturchnięcia go w bok, aby również stanął w miejscu. Suka bowiem znalazła kolejną roślinkę, którą należało wykopać z otaczającej ją ziemi. Nastąpiła między nimi wymiana zdań, po czym suczka przeszła do kopania.
  Koe jednak przerwała wydobywanie rośliny, zwracając się do samca:
 — Użyczyłbyś mi swoich pazurów do pomocy w kopaniu? — zachichotała pod nosem i wskazała na ledwie rozkopaną glebę.
  Cheo po usłyszeniu słów towarzyszki uśmiechnął się sam do siebie, dostrzegając, że próby dokopania się przez Koemedagg do rośliny spełzły na niczym.
— Jasne — odparł krótko, podchodząc bliżej do nieco rozkopanej ziemi.
  Zaczął w dość energiczny sposób przekopywać ziemię, ale jednocześnie delikatnie, by nie uszkodzić rośliny. Po chwili pielęgniarka dołączyła do niego. Gleba była dość twarda, ale dzięki ich wspólnej pracy udało im się dostać do upragnionej przez suczkę rośliny.
— Dziękuję — posłała Cheopsowi uśmiech, by zaraz po tym delikatnie przenieść roślinę do zawiniątka.
— Ruszajmy dalej — machnęła wesoło ogonem, biorąc do pyska tobołek. Obrońca skinął łbem i również ostrożnie chwycił przeznaczone mu rośliny.
  Przez pewien czas wykonywali właśnie tę czynność. Szukali odpowiednich ziół, które pielęgniarka dodawała do grona tych zebranych, a kiedy była taka potrzeba, Cheo służył swoją pomocną łapą.
  Po jakimś czasie suczka przystanęła, odkładając ostrożnie tobołek. Cheops nie w porę to zauważył, więc dopiero po odwróceniu łba w jej stronę i dostrzeżeniu tego, że Koemedagg za nim nie podąża, zawrócił. Gdy samiec stanął przed nią, suczka rzekła:
— Myślę, że tyle już wystarczy — z zadowoleniem spojrzała na zawiniątka.
— Czyli kolejnym naszym celem będzie udanie się do szpitala? — spytał dla pewności Cheops, uprzednio kładąc trzymane przez niego zioła.
— Dokładnie — pokiwała głową z uśmiechem.
— Więc chodźmy — posłał w jej stronę delikatny uśmiech.

Koemedagg?


Od Hiekki CD. Erato

        Hiekka musiała zrobić niemałe zamieszanie swoją osobą. Bardzo różniła się od większości psów przebywających w sforze. Nie miała długich łap, nie była gigantem i zdecydowanie daleko jej było do kuzynów psów; wilków. Nie zaliczała się ani do silnych, ani tym bardziej niesamowicie szybkich, chociaż sama przed sobą twierdziła, że nie było z nią aż tak źle. Była najzwyklejszym, przeciętnym przedstawicielem swojej rasy z lekką...Nadwagą? Mogło an to wyglądać, aczkolwiek sama Hiekka stwierdziła, że to jedynie walor jej puchatego, krótkiego futerka, który dodawał jej nieco szerokości czy to na bokach czy zadzie. Mimo naturalnych sobie niedogodnień, suczka nie zamierzała być traktowana lżej czy gorzej. Incydent podczas jej treningów na obrońce był wystarczającym dowodem, że Hiekka nie miała zamiaru dawać się poniżać. Co prawda okazało się to jednym, wielkim nieporozumieniem, aczkolwiek jakaś część suni nawet była zadowolona, że dużo większy od niej pies wylądował w skrzydle szpitalnym. Nie wiedziała co prawda o jego osłabieniu, ale przynajmniej pokazała po kim nie należy deptać, nawet podczas złego samopoczucia.
        Od tamtego incydentu jednak minęło już trochę czasu, a zmuszona do zmiany decyzji po niezbyt owocnych treningach walki suka, ukończyła szkolenie na tropiciela co okazało się strzałem w dziesiątkę. W końcu jej czuły węch się na coś przydał. Nadal była pewnie na językach nie jednego psa w sforze, jednak ten fakt wręcz nie obchodził Hiekki. Póki miała co jeść i co robić oraz gdzie mieszkać: nie było na co narzekać. Zamieszkiwane przez sforę tereny były o niebo ciekawsze od miasta w którym się urodziła, i w którym spędziła trochę czasu już na ulicy u boku z Jekke, który tchórzliwie został w mieście pewnie teraz jedząc marne resztki ze śmietników. Nie łatwo było się dostosować, jednak natura corgi poza tą wybuchową stroną pozwalała jej na to, aby miała do kogo pysk otworzyć. Nie zawsze była to odwzajemniona rozmowa, aczkolwiek jakaś była. 
        Dzisiaj jednak nie miała szczęścia w znalezieniu czegokolwiek: od rozmówcy po zajęcie. Zwierzyna była więc nie trzeba było tropić nowej, a jak na złość większość psów z którymi zamieniła więcej niż trzy słowa wyparowała z domków. Była więc zdana sama na siebie i musiała wykombinować zajęcie nieuzależnione od innych osobników. Chadzała więc spokojnie pomiędzy domkami rozglądając się i co jakiś czas cicho mlaszcząc pod nosem z nudów. Wtedy coś wpadło jej w oczy - ptak! I to nie jakiś zwykły, był to kruk, który od razu zwrócił jej uwagę. Nie trzeba było długo czekać gdy z jej mordki wydobyło się wysokie szczekanie, a sama rzuciła się w kierunku ptaka przedzierając się przez śnieżne zaspy dzielnie i...Głośno. Kiedy ptak odleciał z głośnym skrzekiem niezadowolenie, Hiekka i tak szczekała za nim w najlepsze powarkując groźnie. 
        — Spadaj stąd kupo pierza! Żebym cię więcej tu nie widziała! — gdy czarny kuper jej niedoszłej ofiary zniknął z jej pola widzenia, usłyszała coś innego; skrzypnięcia śniegu. Jej spore uszy zadrżały odwracając się w kierunku dźwięku, a po chwili wyrosła przed nią wysoka samica w której rozpoznała betę - dokładnie Erato. Już miała się przywitać, kiedy to beta zadała jej pytanie na co corgi przekręciła lekko łbem po czym zaśmiała się skrzekliwie i odchrząknęła. 
        — A tam zaraz alarmuje, nie mów mi, że żaden z was tutaj nie szczeka tak sobie o, dla zabawy. Przeganiałam ptaka, cała filozofia. — wzruszyła barkami i delikatnie uniosła krótką łapkę próbując pozbyć się z niej śniegu dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że tak czy siak jak ponownie odstawi ją na ziemie; śnieg i tak się przyczepi. Oglądająca to Erato westchnęła z politowaniem.
        — I tak, Hiekke jestem, a ty eee...Erato? Dobrze kojarzę? Beta, ta jedna z ważniejszych —  mruknęła podchodząc bliżej większej od niej suki, zadzierając przy tym łeb i marszcząc ciemno-kasztanowe ślepia. —  Jak leci, co? Cieplej tam na górze? Ha! Czaisz, bo ja tu na dole, a ty tam u góry, czaisz nie? Hm, a tak serio, to jak leci? W sumie to to najważniejsze pytanie z całej mojej wypowiedzi

[ Erato? ]

Od Erato do Hiekki

Gdy Erato po raz pierwszy usłyszała o młodej suczce, która niedawno dołączyła do sfory i pragnęła objąć stanowisko obrońcy, była naprawdę zachwycona. Jej entuzjazm został jednak szybko zabity przez Erydę, która wcześniej najwyraźniej zapomniała wspomnieć o jednej bardzo ważnej sprawie — samica ledwo odstawała od ziemi. 
— Czyli to szczenię? — spytała Beta niezbyt mądrze, zapominając o istnieniu malutkich piesków, które czasem widywała w mieście.
— Nie. Dorosła suczka. Tylko że... mała. Malusieńka, jeśli mam być szczera. Nie wiem, czy obroniłaby nas przed wydrą Victorią, nie wspominając o wrogich psach czy wilkach.
Młodsza z samic nie była w stanie powstrzymać śmiechu.
— No dobrze, ale... Co mam z nią zrobić? Odesłać z kwitkiem?
— Nie, nie. Może będzie z niej jakiś szpieg albo chociaż... — ucięła, nie znajdując żadnej innej pozycji w wojsku, która nadawałaby się dla mikrusa. — No nie wiem, dajmy jej kilka lekcji walki, zobaczymy, co z tego wyjdzie.
— Dobrze, zrobimy tak, jak uważasz, ale coś mi się zdaje, że nie wyjdzie z tego nic dobrego.
I nie wyszło. Choć Erato osobiście nie była świadkiem żadnego z kilku treningów, jakie odbyła Hiekka (bo tak najwyraźniej na imię miała mikruska), lecz po tym ostatnim Eryda od razu pospieszyła do niej z raportem.
— To jakaś katastrofa! Kazałam tej małej znaleźć sobie jakieś inne stanowisko. Wiem, że może powinnam była uzgodnić to z tobą, w końcu to ty nalegałaś, aby dać jej szansę, ale...
— Ale to była jakaś katastrofa? — podsunęła starszej suczce ta młodsza, zanim zdążyła ugryźć się w język.
— Dokładnie! — Generał najwyraźniej była zbyt rozsierdzona ową katastrofą, by zauważyć, że owa z pozoru niewinna podpowiedź niosła ze sobą niewielką drwinę.
— A co takiego katastrofalnego się dokładnie zdarzyło?
— Pomijając wszelkie poprzednie incydenty, rzuciła się na Coopera z tymi małymi ostrymi kiełkami.
— Na Coopera? Jak rozumiem, nie był to element ćwiczeń.
— Nie, zdecydowanie nie. Miała tylko okładać kukłę. Cooper biegał, ale znowu był w gorszym stanie, więc, jak twierdzi, pojawiły mu się jakieś mroczki przed oczami. Wbiegł przez nie w Hiekkę i... zdeptał ją. Próbował ją przeprosić, jakoś się wytłumaczyć, ale ona znalazła w tym jakąś obelgę, no i się na niego rzuciła. Biedak wylądował w Beatrice na szyciu. 
Mimo ogólnej powagi całej sytuacji, wyobrażając sobie ową scenę, Erato z trudem powstrzymała śmiech.
— Dobrze zrobiłaś, Erydo. Powinna poszukać sobie innego zajęcia, nie możemy tolerować tego typu zachowania w wojsku — zauważyła na pożegnanie, ignorując fakt, że coś podobnego jednak znosili w przypadku syna generał, Concorde'a.
 
Na językach wszystkich wokoło wojownicza mikruska pojawiła się ponownie dopiero jakiś czas później, gdy odbyła swoje kolejne szkolenie, tym razem zakończone powodzeniem. Już sama myśl o tym zdawała się śmieszna samicy Beta — Hiekka została tropicielką. Zajmowała to samo stanowisko co dwa razy od niej wyższa Reina. Wyszukiwała zwierzynę dla siostry Erato, Hebe. 
Oj tak, chyba nadchodził czas na siostrzane plotki. Erato wręcz musiała wydobyć od Hebe jak najwięcej informacji dotyczących współpracy z niewysoką samicą.
Nie spodziewała się jednak, że zanim miało do tego dojść, miała stanąć oko w oko z wyżej wspomnianą miniaturką. To znaczy, najpierw usłyszała jej przeraźliwie piskliwe szczekanie.
— Co to ma być? — mruczała sama do siebie, przedzierając się przez zaspy w kierunku źródła nieprzyjemnych dźwięków. — Jeśli to któryś z maluchów z ośrodka adopcyjnego, to naprawdę nie ręczę za siebie przy tych, którzy są za nie odpowiedzialni...
Ale to nie było szczenię, choć tak zdawało się Erato również w chwili, gdy dostrzegła sylwetkę szczekacza. Dopiero chwilę później dotarło do niej, z kim musi mieć do czynienia.
— Hiekka, tak? — spytała, gdy podeszła wystarczająco blisko do samicy. — Mogę wiedzieć, co ty wyrabiasz, oprócz tego, że niepotrzebnie alarmujesz wszystkich dookoła?
 
Hiekka?

Od Enyaliosa CD. Laverne

— Chyba chciałabym zabrać obrączkę do grobu — zdradziła nagle Laverne. Po chwili dodała coś jeszcze, lecz tego jej partner już nie słyszał.
Groby i wszystko, co z nimi związane, zdecydowanie nie należały do wygodnych tematów rozmowy pomiędzy żadną parą zakochanych. Dla tej dwójki musiało to być o tyle cięższe, że oboje w dość młodym wieku pożegnali swoich rodziców. Teraz gdy brat emerytowanej samicy Beta postanowił pozostać w Londynie, mieli tylko siebie i swoje córki. Utrata którejkolwiek z jego "dziewczyn" napawała Enyaliosa przerażeniem jeszcze większym niż zapewne powinna.
Zauważalnie zwolnił, zatapiając się we własnych myślach. Choć minęło już tyle lat, jego przeszłość wciąż mocno go uwierała. Na pewno nie pomagała mu teraz też myśl, że zawsze istniało jakieś prawdopodobieństwo, że mógłby stracić Laverne, Erato czy Hebe. 
Zadrżał na całym ciele, co nie umknęło uwadze jego ukochanej.
— Coś się stało? Zimno ci? — spytała wyraźnie zmartwionym tonem. 
Nie chciał, by się o niego martwiła. Doświadczyła w swoim życiu już wystarczająco dużo powodów do zmartwień, nie chciał dokładać tu nic od siebie.
— Trochę — mruknął i posłał w jej kierunku niewyraźny grymas, który w założeniu miał być uśmiechem.
— Eny — powiedziała twardo i zatrzymała się. Byli zaprzężeni w te same sanie, dlatego i on musiał stanąć. — Co się dzieje? I, proszę, nie mów, że wszystko jest w porządku. Widzę, że nie jest.
— To nic takiego, kochanie — westchnął. Najchętniej na tych słowach zakończyłby swoją wypowiedź, lecz powstrzymało go przed tym spojrzenie, jakie posłała w jego kierunku jego partnerka. — Chodzi po prostu o to, że... że powiedziałaś coś o grobie. Nie chcę wyobrażać sobie ciebie w grobie. I tyle. Nie chcę cię stracić — powiedział szybko, choć po tak wielu latach spędzonych razem nie powinien mieć problemów z wyrażaniem swoich uczuć względem niej, i spuścił głowę, wbijając spojrzenie w swoje łapy.
— Och, Eny — westchnęła cichutko, a w jej głosie słyszał większą niż zazwyczaj czułość. — Rozumiem to, co czujesz, i w żadnym wypadku nie masz najmniejszego powodu, by się z tym przede mną kryć. Kocham cię i ja również nie chciałabym nigdy cię stracić. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez ciebie. — Na chwilę zamilkła, a gdy odezwała się ponownie, mówiła jeszcze ciszej i z większą dozą smutku. — Prawda jest taka, że jeśli nic się nie wydarzy, a nam przyjdzie dożyć spokojnej starości...
— A nie jesteśmy już przypadkiem starzy? — wtrącił, chcąc choć trochę rozluźnić atmosferę, nie mogąc bezczynnie patrzeć na nią, gdy była tak smutna. 
Ona jednak nawet nie uniosła kącika pyska, kontynuując swój depresyjny wywód.
— Jesteś ode mnie nieco starszy. Jeśli nic się nie wydarzy, to ja mam większe szanse na życie bez ciebie.
— Och — szepnął, bo nic bardziej sensownego nie przychodziło mu do głowy. Nigdy nie myślał o tym w ten sposób.
— Tak... Więc, jak sądzę, to oboje mamy jakiś powód, by się czegoś takiego bać.
— Masz rację. Chociaż... — zawahał się, przypomniawszy sobie coś.
— Chociaż co? — pospieszyła go, wbijając w niego niepewne spojrzenie.
— Słyszałaś o handlarzu? 
— Tym lisie żyjącym na północy, do którego niezwykle trudno dojść? Tak, Stella coś o nim kiedyś wspominała.
— Mhm, o nim. Stella mówiła również, że jest on w posiadaniu różnych ciekawych naparów. Jeden z nich ma podobno dodawać sił, wydłużać życie, to tak jakby...
— Odmładzać?
— Można chyba tak powiedzieć. Jeśli udałoby mi się znaleźć tego lisa i nabyć od niego ten napar... podobno można mu zapłacić jantarami, tak jak u nas płaci się najemnikowi czy zielarzowi... Jeśli to by mi się udało, mielibyśmy większe szanse na skrócenie czasu, który musiałabyś przeżyć beze mnie, jeśli śmierć z powodów naturalnych przyszłaby do mnie pierwszego...
— Jesteś tego pewien? A co jeśli historia z tym naparem to jakaś ściema?
— Nie przekonam się, jeśli nie spróbuję... Chyba warto zaryzykować — zauważył, patrząc jej prosto w oczy. — Pozostaje jednak jeszcze jedno, niezwykle ważne pytanie. Co ty na to? Nie chcę robić nic takiego bez twojej zgody. 
 
Laverne?

TROPICIEL — HIEKKA

pixabay.com | lucioliu
1 | 2
IMIĘ: Hiekka
SKRÓTY: -.
MOTTO: "Nie pozwól małym rozumom przekonać Cię, że twoje marzenia są zbyt duże!"
PŁEĆ: Suka.
WIEK: Cztery lata.
DATA URODZENIA: 26 lipca.
STANOWISKO: Tropiciel.
ODPOWIEDNIK: Barrett Wilbert Weed
CHARAKTER:  Cóż, charakter Hiekki można zamknąć w jednym słowie: nieprzewidywalny. Młoda suka idealnie odnajduje się w tym określeniu z dwóch powodów, a może i nawet i ich większej ilości. Najzwyczajniej w świecie jest na tyle gwałtowna i płynna, że nie sposób przewidzieć jak w danym momencie się zachowa. Jej chaotyczna, głośna i rozgadana natura  może być dla wielu problematyczna. Hiekka jest głośna wszędzie poza polowaniami, chociaż i na nich w jej pierwszych miesiącach nauki było dość ciężko. Nie potrafi utrzymać języka za zębami, mówi co jej ślina na język przyniesie i co wpadnie jej do łba, więc rozmowy z nią mogą być dla jednych ekscytujące, a dla innych irytujące. Jest szczera do bólu, może i nawet w tej szczerości bezczelna i wredna, jednak gdy sytuacja od niej tego nie wymaga, nie robi tego specjalnie. Często żartuje i zaczepia. Posiada ogromny dystans do samej siebie, chociaż nie ukrywa, że jak ktoś zbyt dużo i zbyt często wypomina jej budowę jej przykrótkich łap, to jest w stanie skoczyć mu do gardła. Ba! Biszkoptowa corgi posiada naprawdę bojowy, butny i najzwyczajniej w świecie uparty charakter, więc lepiej nie nadeptywać na jej ogon gdy ma zły humor, bo może się to skończyć pogryzieniem kostek i wyrwanym futrem, a w przeciwieństwie do jej łap; zęby ma jak najbardziej ostre a szczękę silną! Chociaż tak naprawdę nikt nie wie kiedy można, a kiedy niekoniecznie testować granice jej cieniutkiej cierpliwości. Czasem Hiekke jest leniwą, obojętną i po prostu rozlazłą sunią, która w mgnieniu oka może chcieć skoczyć ci do gardła i je rozerwać. Od czego to zależy nikt nie ma zielonego pojęcia, ale ten wulkan energii i charakteru jest zawsze i wszędzie gotowy do wybuchu. Nie potrzebuje nawet wielkiej zachęty. Mimo to, jednak umie z łatwością złapać kontakt z drugim psem i nie stanowi dla niej problemu dogadanie się z każdym. Jest uparta w dążeniu do celu, natrętna czy natarczywa. Lepiej więc już udawać, że się ją lubi niż odtrącać, bo tym samym skazuje się na więcej Hiekke, a...No, to może być gorsze niż zwykła porcja tej biszkoptowej corgi!
Za tym charakterem pod ramię idzie niezbyt wysoka inteligencja. Bo niestety, ale Hiekke do najbystrzejszych psów nie należy i wcale jej to bardzo nie przeszkadza, bo nie raz się z tego naśmiewała i nabijała, mając pod ogonem, że faktycznie mogą ją tak postrzegać. No...przeważnie! Przez to często pakuje się w kłopoty, bo źle zrozumiała czyjeś słowa, bądź polecenia czy zamiary. Specyficzna, nieco niechlujna suka, która raz spróbuje wyrwać ci uszy, a raz proponuje wspólny wypad do lasu by się poobijać i kto wie co jeszcze! Prostym jest stwierdzić, że życie z kimś takim na pewno nie należy do rzeczy najłatwiejszych, ale za to jakich ciekawych!
RODZINA: 
— Kevyt [ matka ] - również biszkoptowa, rasowa corgi o kompletnie innym charakterze niż jej jedyna córka. Byłą to spokojna, wycofana i cicha sunia, która próbowała jakkolwiek uspokoić i wychować swoją narwaną córkę, jednak...Nic się nie sprawdziło tak jak Kevyt by tego chciała.
— Pakkanen [ ojciec ] - podpalany corgi z bielą, również rasowy. I tu nie ma kompletnie żadnych uzasadnionych związków z charakterem Hiekki. Pies, który był jej ojcem również był cichym, spokojnym i małomównym osobnikiem. Wraz ze swoją partnerką nie potrafił sobie poradzić z wrzeszczącą i przepełnioną energią powsinogą jaką w dzieciństwie jak i teraz była jego córka.
— Kuuma [ ciotka ] - biszkoptowa sunia rasy corgi, siostra Kevyt i jedyna silna osobowość w rodzinie do której miała dostęp Hiekka. To właściwie jej ciotka w miarę ustawiła ją do pionu - nie na długo co prawda, ale znacznie skuteczniej niż jej biologiczni rodzice.
PARTNERSTWO: brak
POTOMSTWO: brak
APARYCJA:
  • Rasa: corgi
  • Umaszczenie: biszkoptowy z bielą
  • Wysokość: 28 cm
  • Masa: 14 kg
  • Długość sierści:  krótka, aczkolwiek puchata
CIEKAWOSTKI: 
— Ma uczulenie na pyłki kwiatów, przez które często i gęsto kicha
— Ma nawyk szczekania na każdego ptaka, jakiego tylko zobaczy, nie wie dlaczego, ale nawet jej się to podoba
— Syndrom małego psa? No cześć.
HISTORIA: Jeżeli ktokolwiek myślał, że chociaż poród tego małego potwora był spokojny, to naprawdę musi być głupi. Hiekke na świat przyszła równie gwałtownie co gwałtowny i wybuchowy jest jej charakter. Jak się okazało, jej rodzice nie mieli szczęścia i tylko ona przyszła na świat by zgotować im prawdziwe piekło. Sunia sprawiała problemy jeszcze nawet gdy nie do końca umiała chodzić. Była głośna, nieznośna i wybredna. Od jej wrzasków i krzyków więdły uszy a jedyną rzeczą, która mogła ją uciszyć było jedzenie. Z wiekiem jej temperament coraz bardziej dawał się we znaki jej kompletnie nieprzystosowanym do tego rodzicom. Ci znajdowali jednak jakąś nikłą część ukojenia gdy Hiekke znikała u ich ciotki mieszkających dosłownie dom dalej. Bowiem tak, Hiekke urodziła się w małym miasteczku u ludzi, którzy również mieli jej powoli dość. Zniszczone meble, ubrudzona podłoga, ciągłe szczekanie, wycia i warczenie. To przechodziło ich ludzkie pojęcie, tym bardziej, że spodziewano się ułożonych szczeniąt po rodzicach. A że los zesłał im ją - no to był nieśmieszny żart!
  Hiekke jednak niewiele sobie z tego robiła nadwyrężając cierpliwość swoich właścicieli jak mogła. Gdy miała rok, poznała pewnego psa żyjącego na ulicach miasta - Jekke, który powoli zachęcał ją do opuszczania domu, a że Hiekke nie dawała się dwa razy prosić; jakoś tak wyszło, że niedługo po poznaniu psa opuściła swoich rodziców i właścicieli już na dobre po paru wypadach. Chwile kręciła się po mieście i sypiała gdzie popadnie, jednak...Zaczęło jej to najzwyczajniej w świecie nie wystarczać. Jekke opowiedział jej o pewnych plotkach które zasłyszał od innych. Podobno co jakiś czas w mieście pojawiały się psy należące do większej sfory gdzieś dalej, niż samo miejsce zamieszkania biszkoptowej corgi jak i jej znajomego. Po tym jak się o tym dowiedziała, sunia podjęła oczywisty krok - poszła szukać tej sfory! Jej znajomy nie podzielał jej entuzjazmu w tym temacie, a że kłótnie z Hiekką nie należały do najprostszych, najprościej zrezygnował, a miasto sunia opuściła samotnie.
  Długo wędrowała, już nawet nie przez fakt, że faktycznie wspomniana przez kogoś tam sfora znajdowała się daleko; a przez to, że Hiekke nie była najbardziej przystosowanym psem do tego typu podróży. W końcu jednak natrafiła na miejsce w którym osiedliła się sfora i poczuła piekącą satysfakcję. Jej dawny towarzysz twierdził, że prędzej odgryzie swój nieistniejący ogon na puchatym zadku nim znajdzie to o czym wspomniał. A tu proszę - sfora jak w mordę strzelił! Dzięki swojemu charakterowi i jakiejś kropli charyzmy, dostała się do sfory i zaczęła szkolenie na...Tropiciela? Nie od początku na te stanowisko celowała, bo chciała być obrońcom, ale sama sobie uświadomiła, że to raczej kiepski pomysł po...Paru ciekawych wydarzeniach na lekcjach walki. Wtedy też wybrała tropiciela. Miała dobry węch, naprawdę dobry więc mogła się do czegoś przydać, nie?  Najpierw została z tego wyboru wyśmiana, ale nie dała się. Została tropicielem tak jak sobie postanowiła za...drugim. I od tego momentu siedzi z zadem w sforze wyróżniając się czy tego chce czy nie. W otoczeniu wielkich, długołapych psów wygląda jak nie wyrośnięty szczeniak o krótkich łapkach i długim grzbiecie. Zdecydowanie nadrabia charakterem, który nie pozwala o niej zapomnieć. Nie da się jej jednak zarzucić niekompetencji na stanowisku jakie zajęła i chociaż w sforze jest krótko; zapowiada się na naprawdę dobrego tropiciela. No bo jak inaczej!
AUTOR: benix887@gmail.com

Od Koemedagg CD. Cheopsa

       Pies wyraźnie się rozluźnił bo i w jego głosie nie szło już usłyszeć niepewności i dystansu, na co Koemedagg uśmiechnęła się lekko i wsłuchała się w słowa Cheopsa z lekkim błyskiem zainteresowania w swoich dwubarwnych ślepiach. Widziała jak spojrzenie psa wędruje po jej sierści, jednak poza tym; tak naprawdę nic jej to nie robiło. Sama w końcu badawczo jeździła po jego sylwetce chwile temu podziwiając tym samym jego charakterystyczną budowę. Siedziała więc spokojnie, lekko wyprostowana przy skale z pogodnym wyrazem mordki i łagodnym grymasem podchodzącym pod uśmiech, a jej ślepia były utkwione w swoim rozmówcy. 
        Jak się okazało - strzeliła w dziesiątkę z tym spacerem. W tym momencie jej ogon nieznacznie się poruszył, jakby młoda pielęgniarka się ucieszyła z dobrego trafu. Pogoda była przyjemna, otoczenie spokojne - co też innego pies mógłby tu robić? Zawsze mógł po prostu iść rozprostować łapy, wrócić z polowania bądź spotkania z kimś, jednak to dalej mogło zamknąć się w słowie "spacer". Nic bardziej ogólniejszego Koe nie mogła wysunąć, a Cheops potwierdzić. 
        — Ty również z takim zamiarem, czy tylko chęć ugaszenia pragnienia? — mówiąc to, pies przekrzywił łeb. Sunia, uderzająco podobna do bordera chwilkę milczała, lecz nie zostawiła swego rozmówcy bez odpowiedzi:
        — Ugaszenie pragnienia tak, ale wcześniej uzupełniałam zapasy roślin, potrzebnych do szpitala — odparła przyjemnym i spokojnym głosem, nosem wskazując w kierunku wciśniętych w szczelinę ziół jak na dowód, że faktycznie chwile temu je zbierała by móc uzupełnić zapasy w szpitalu. 
        — Jesteś lekarzem? — padło pytanie. Koemedag uśmiechnęła się łagodnie i cicho zachichotała, kręcąc delikatnie łebkiem.
        — Pielęgniarką — sprostowała z delikatnym uśmiechem na co pies skinął ze zrozumieniem własnym łbem, a jasno-niebiesko-czekoladowa sunia się uśmiechnęła. Cóż, teraz przynajmniej już z nikim jej nie pomyli; i to nie przez fakt jej futerka, przyjemnego głosu czy dwubarwnych ślepi! Koemedagg była na ten moment jedyną pielęgniarką w całej sforze tym samym wyróżniając się piastowanym stanowiskiem. Było to pewnego rodzaju wyróżnienie, jednak sunia tak tego nie postrzegała. Bardziej widziała to jako większą dawkę odpowiedzialności i oczekiwań którym chciała sprostać jak najlepiej. 
        — Ja jestem obrońcą — podzielił się z nią piec, na co uniosła brwi i uniosła nieco wyżej kąciki mordki. Obrońca? Ale jej się trafiło towarzystwo!
        — Powiem szczerze, że nie mam zbyt wiele do roboty...— tutaj uciął, a powietrze przeciął jego krótki chichot. Szybko po tym kontynuował: — Potrzebujesz pomocy przy zbieraniu zapasów? Może mógłbym się przydać? — wystąpił z propozycją z serdecznym wyrazem, na co sunia pokiwała łebkiem z odczuwalnym entuzjazmem i serdecznością z wysuniętej propozycji. Niecodziennie otrzymywała takie oferty. Chociaż tak naprawdę nie zawsze je potrzebowała. Teraz jednak narobiła sobie troszkę więcej tobołków pod postacią dwóch kępek mchu napełnionych wodą i dopiero po propozycji podpalanego dobermana zdała sobie sprawę: że sama się z tym niestety nie zabierze. A, że skoro sam się zaproponował podpierając swoją decyzję faktem, że nic ważniejszego do roboty nie ma - córka Fersk nie mogła tego zignorować i odrzucić. Poza tym, będzie to dobry moment aby się lepiej poznać, prawda? Mimo tego, że nie była w sforze od wczoraj  tak naprawdę dzięki decyzji ojca się w niej wychowała: jeszcze nie znała wielu psów przez fakt kompletnego oddania powołaniu. Coś tam jej siostra próbowała ją przedstawiać i proponować wspólne wypady wraz z jej znajomymi, jednak Koe zawsze znajdowała odpowiednie powody dlaczego niezbyt może iść. Nie robiła tego złośliwie, po prostu...Wolała być spokojna stanem szpitala. 
        — Oczywiście. To bardzo miłe z twojej strony, że to proponujesz. — odparła i podniosła się podając mu wcześniej wspomniane mchy, delikatnie podając mu je do pyska, a kiedy Cheops je złapał, Koe uśmiechnęła się jakby niemo gratulując mu niezniszczenia napęczniałych roślinek. Sama chwyciła zawiniątko ziół i dała znak łebkiem aby ruszył za nią na dalsze poszukiwania. Kiedy wdrapali się i znaleźli pomiędzy domkami, sunia szybko znalazła kolejną roślinkę potrzebną jej do zmian opatrunków. Lekko dotknęła barkiem boku Cheopsa, sygnalizując mu tym samym aby się zatrzymał, a sama odstawiła zioła na ziemię. Kiedy podpalany doberman zrobił to samo najdelikatniej jak potrafił, zerknął ku suni podobnej do border collie.
        — Często uzupełniasz tak zapasy? 
        — Oh, na szczęście nie! — odwróciła łebek odrywając się tym samym od czynności wykopywania cennej roślinki i lekko się uśmiechnęła przymykając przy tym ślepia, po czym dodała: — Nie ma zbyt wielu ciężko rannych pacjentów od...Dłuższego czasu, dlatego też rzadko kiedy muszę uzupełniać zioła. Teraz jednak czas najwyższy — i po tych słowach wróciła do wykopywania roślinki, jednak...Z marnym skutkiem. Ziemia była twarda i zbita, a to nie sprzyjało w samotnym kopaniu, dlatego też p dłuższej chwili cofnęła się lekko i ponownie zwróciła swoje pogodne spojrzenie ku Cheopsowi, unosząc lekko brew. — Użyczyłbyś mi swoich pazurów do pomocy w kopaniu? — zachichotała pod nosem i wskazała na...Nijak rozkopaną ziemię. Liczyła bowiem, że już jak dwa psy się za to zabiorą, pójdzie łatwiej! A skoro miała obok siebie kompana...Czas wykorzystać go do czegoś więcej niż noszenia mchu z wodą, prawda?

[ Cheops? ]

Od Concorde'a CD. Erato

  Przesadziła. Erato uderzyła tymi słowami w Concorde'a znacznie mocniej niż podczas ich walki za szczenięcych dni. Fizyczny ból nie był tak bardzo przez niego odczuwalny, jak ten emocjonalny.
  Miał tylko matkę. To ona wypełniała dla niego również rolę ojca, którego nigdy nie miał szansy posiadać. Gdy był dzieckiem, męczył go fakt, że każdy szczeniak ze stada miał pełną rodzinę. Concorde nie znał uczucia, zwanego ojcowską miłością, było to zupełnie dla niego obce i nieosiągalne.
  Podminowanie obudziło w nim jednak nie stwierdzenie o jego niepełnej rodzinie, lecz wyrażenie się Erato o jego matce. Nie znała sytuacji, nie wiedziała, co wtedy jego rodzicielka czuła, nie miała więc prawa wysławiać się o niej w taki sposób. Nie mógł sobie na to pozwolić, dlatego też w jasny i jak najbardziej skuteczny sposób musiał pokazać jej, żeby zważała w przyszłości na swe słowa, jeśli zamierzała uniknąć srogiej kary.
  Wystarczyło mu wyszemrać do jej ucha ostrzegające słowa, by zakończyć tę dyskusję. Zostawił samicę Beta z własnymi myślami. Uśmiechał się sam do siebie, że pomyślnie wzbudził w niej strach i niepokój, co przynajmniej mu się zdawało. Liczył, że już nigdy więcej do niego nie podskoczy. Jednak za nic nie był w stanie zrozumieć, jaka przyjemność go okalała, gdy Erato okazywała wobec niego złość i zaciętość w ich dyskusjach. Po chwili jednak parsknął. Tę myśl zostawił za drzwiami budynku.
  Warknął pod nosem, gdy do sali powróciła samica Beta. Przez chwilę spoglądał morderczym wzrokiem w jej stronę, przypomniawszy sobie szczegóły ich minionej konfrontacji. Napinał i rozluźniał mięśnie na przemian, powstrzymując się od rzucenia w jej stronę kilka obraźliwych słów. Wypuściwszy w głośny sposób powietrze, wrócił do swojego ćwiczebnego kompana.
  Resztę myśli Concorde'a zajęło skupienie się na treningu, który w jego odczuciu minął stosunkowo szybko.
Wojskowi zaczęli się powolutku zbierać, widocznie zmęczeni wcześniejszą aktywnością. Wilczak wlókł się za nimi do wyjścia, dopóki jego nos nie wyczuł znajomej mu woni. Zmarszczył brwi, przyspieszając kroku. Chciał prędko opuścić to miejsce, bez kolejnego spotkania z najbardziej denerwującą go istotą.
  Nie skończyło się to w sposób, jaki sobie żołnierz zaplanował. Rywalka z jego dzieciństwa wyraźnie sobie upatrzyła ten sam moment do wyjścia z koszar, wskutek czego zderzyli się swymi barkami. Concorde cofnął się odrobinę, podobnie jak Erato. Spojrzeli na siebie w tym samym czasie, ale ich ślepia na pewno nie ukazywały sympatii. Wzrok Concorde'a był taki niepokojący, nie wiadomo, czy wykonał go specjalnie, czy też było to szczerym odruchem. Gdyby nie żył w zwyczajnym świecie, zdecydowanie mógłby wniknąć do każdego zakamarka jej duszy.
— Przepraszam, pani Beto — jego głos był nazbyt spokojny. Po chwili przybrał drwiący uśmieszek, przechodząc przez próg wyjścia. — Dla mnie i tak będziesz księżniczką — rzucił na odchodne.

Erato?


Od Cheopsa CD. Koemedagg

  Powtórzył w myślach kilkukrotnie miano samicy, chcąc je zapamiętać, by nie popełnić jakiejś gafy i nie nazwać błędnie rozmówczyni.
  Cheops postanowił dokładniej przyjrzeć się Koemedagg. Była ona niższa, o delikatniejszej budowie. Czekoladowe i białe odcienie jej długiej sierści pięknie się ze sobą komponowały. Najdłużej jednak jego skupienie spoczęło na oczach, już nie do końca, obcej suki, które były zupełnie innej barwy. Jedno błękitne niczym bezchmurne niebo, drugie złotawe, kojarzące mu się z owym metalem.
  Wydawało mu się, że nowo poznana samica tworzy obraz kogoś subtelnego i łagodnego. Może nie pomylił się w swojej krótkiej analizie? Tak czy siak, Koemedagg wywarła na Cheopsie to dobre najważniejsze, pierwsze wrażenie.
  Usłyszawszy jej pytanie, odchrząknął, wodząc po sierści suczki w kolorach brązu i bieli.
— Tak, właśnie się przechadzałem — pokiwał łbem, z zamiarem potwierdzenia jej pytania oraz komentarza o pogodzie.
  Rzeczywiście, dzisiejsze warunki były atrakcyjne. Pies dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę, co w sumie było trochę śmieszne, zważywszy na to, że jeszcze chwilę temu zachwycał się tutejszymi widokami. Może za bardzo owładnęły go jego własne myśli? Mogło tak być, lecz Cheo nie chciał już na tym za bardzo rozmyślać.
  Skupił się na rozmówczyni, z zamiarem pociągnięcia konwersacji.
— Ty również z takim zamiarem, czy tylko chęć ugaszenia pragnienia? — przekszywił łeb, czując się swobodniej. Ucieszył go fakt, iż suczka, która przedstawiła mu się jako Koemedagg, była otwarta na rozmowę.
  Samica, uderzająco podobna do bordera chwilkę milczała, lecz nie zostawiła swego rozmówcy bez odpowiedzi:
— Ugaszenie pragnienia tak, ale wcześniej uzupełniałam zapasy roślin, potrzebnych do szpitala — odparła przyjemnym dla ucha głosem.
— Jesteś lekarzem? — samiec był pewien, że Koemedagg obejmowała funkcję medyczną, lecz nie posiadał informacji, jakie dokładnie piastuje stanowisko.
— Pielęgniarką — sprostowała z delikatnym uśmiechem. Cheops pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Ja jestem obrońcą — postanowił również zdradzić swą posadę.
— Powiem szczerze, że nie mam zbyt wiele do roboty...— tutaj uciął, a powietrze przeciął jego krótki chichot. Szybko po tym kontynuował:
— Potrzebujesz pomocy przy zbieraniu zapasów? Może mógłbym się przydać? — wystąpił z propozycją z typowym dla siebie serdecznym wyrazem.

Koemedagg?


Od Earla CD. Maerose

   Uniósł zawadiacko jedną brew i zerknął na podpalaną suczkę z ukosa, zachowując przy tym beznamiętny wyraz pyska. Wbrew wszelkim pozorom, które mógł stwarzać jego sposób bycia, z przyjemnością podjął się żartów z ordynatorką.
- Nasz pacjent cierpi na popularne wśród drzwi schorzenie podrdzewiałych nawiasów, asystentko - oznajmił z powagą i zmrużył ślepia. - Na szczęście proces leczenia będzie szybki i bezbolesny, wystarczy przepisać naszemu choremu trochę smaru.
Popatrzył na rozbawioną Maerose, a ich spojrzenia skrzyżowały się na dłuższą chwilę. Posłał jej przelotny uśmiech, który bez zawahania odwzajemniła, po czym mruknął:
- Będę musiał sprowadzić lek dla naszego pacjenta z miasta. Pewnie przejdę się tam wieczorem, więc dopiero jutro wdrożymy leczenie.
- Mogłabym pójść z tobą - zaproponowała żwawo suczka. - O ile oczywiście nie będzie przeszkadzało ci towarzystwo - dodała po chwili.
Zastrzygł uszami, co zdarzało mu się zazwyczaj, gdy nad czymś myślał.
- Jasne - odparł bez dłuższego zastanowienia.
Co prawda lubił samotność i chętnie udałby się do miasteczka bez swojej asystentki, uznał jednak, że jej towarzystwo mu nie zaszkodzi, ba, będą mogli dokończyć wspólnie misję ratowania pacjenta. W końcu to Maerose go znalazła.
- Świetnie - jej melodyjny, łagodny głos przeszył powietrze, a ona sama uśmiechała się delikatnie do samca Gammy.
- W takim razie - chrząknął - pójdę na dalszy obchód szpitala. O zachodzie słońca, nieopodal mojego domu? Pasuje ci? - przekrzywił delikatnie łeb, jak to miał w zwyczaju robić, gdy był jeszcze szczenięciem. Teraz zdarzało mu się to jedynie wybiórczo.
- Tak, tak - pokiwała zdecydowanie głową. - Do zobaczenia.
- Do zobaczenia - rzucił jej ostatnie spojrzenie, zanim ruszył w swoim kierunku. - Mam nadzieję, że trafisz do gabinetu - zażartował, mając na uwadze jej wcześniejsze zamyślenie.
Zajął się swoimi typowymi sprawami - między innymi sprawdzeniem czy u pacjentów i lekarzy wszystko w porządku, czy przypadkiem gdzieś nie przyda się jego pomoc. Następnie, gdy uznał, że nie ma problemów i jego obecność jest zbędna, udał się do domu, gdzie zajął się papierkową robotą. Co prawda zdecydowaną większością dokumentów zajmowała się teraz Maerose, jednak i dla niego znalazły się pewne formularze do wypełnienia. Niektóre z nich miały później trafić do szpitala, inne zostać w domu Gammy.
Popołudnie minęło mu szybko i nim się obejrzał, złote słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, barwiąc nieboskłony na ciepłe odcienie. Po raz kolejny od kilkunastu minut wyjrzał przez okno i gdy wreszcie dostrzegł w oddali smukłą sylwetkę zbliżającą się w kierunku jego domostwa, wyszedł na zewnątrz. Maerose stała kilka metrów przed nim, skąpana w miękkich promieniach złotej godziny. Ciepłe światło uwydatniało w jej czarnej sierści czekoladowe przebarwienia, sprawiało, że jej brązowe ślepia można było uznać za stworzone z miodu lub wytopione z prawdziwych sztabek złota.
Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę w osłupieniu. Jak stwierdził, stojąc w tej scenerii, była piękna, wyglądała jak bogini stworzona z popiołu i miodu zarazem.
- Earl? - jej subtelny głos wyrwał go z zamyślenia.
Zganił ostro samego siebie. Jak w ogóle mógł pomyśleć o niej w ten sposób? Niedorzeczne.
Pokręcił łbem, jakby miało to jakkolwiek pomóc mu wyrwać się z otchłani własnych refleksji, po czym skoncentrował się na Maerose.
- Tak, asystentko? - uśmiechnął się półgębkiem dalej nieco zmieszany, po czym zeskoczył z werandy swojego domu, aby ruszyć w jej kierunku.
- Ruszamy, doktorze? Nasza misja czeka - popatrzyła na niego wyczekująco oczyma, w których tańczyło zachodzące słońce.
Skinął jednoznacznie głową.
Szli niespiesznie u swojego boku, ramię w ramię, przez połowę drogi podziwiając oświetlone miasto, do którego zmierzali. Odznaczało się pośród mroku, niczym gwiazdy na nocnych nieboskłonach, a blask licznych latarni odbijał się w czarnej otchłani wody.
- Maerose - zagaił nagle młody samiec, przenosząc swoje spojrzenie na towarzyszkę. - Gdybyś kiedykolwiek miała poczucie, że ilość obowiązków cię przytłacza, była tym wszystkim zbyt zmęczona, chciałbym, żebyś pamiętała, że możesz liczyć na moją pomoc.

Maerose?

Od Koemedagg CD. Cheopsa

       Długo nie przebywała nad brzegiem sama. Nie miała co się dziwić - sfora nie była przecież taka mała i wszędzie szło się z kimś zetknąć. Nawet mimo takich myśli wędrujących gdzieś z tyłu jej głowy, zawsze reagowała lekkim zaskoczeniem gdy jakiś pies zjawiał się obok niej dość niespodziewanie. I teraz tak było, gdy kończyła gasić własne pragnienie dojrzała kątem oka powoli zbliżającą się sylwetkę po jej lewej. Jak się ostatecznie okazało - należała ona do psa rasy doberman. Był to wysoki i dostojny pies o charakterystycznej dla tych psów maści, która przywoływała od razu majestat i dumę. Może właśnie dlatego Koemedagg zerknęła z nieco bardziej widzialnym zainteresowaniem w jego kierunku? Kojarzyła go jedynie z widzenia, nie mieli jeszcze ze sobą możliwości zamienienia jakiekolwiek dłuższego zdania, jednak w oczach suni doberman był obrazem czegoś dostojnego. Sama budowa psów tej razy od razu przywodziła takie skojarzenia na myśl. Opanowanie, siła, dostojność - Koe spodziewała się kogoś wyniosłego i twardo stąpającego po ziemi. Jednak jak dokładniej przyjrzała się swojemu przypadkowemu towarzyszowi przy brzegu dojrzała coś, co ją nieco zaskoczyło; wahanie. 
      Następnie w jego głosie pojawiła się niepewność. Mimo to nie na niej najbardziej skupiła się Koe, a na lekkości i łagodności z jaką głos psa dostał się do jej nieco oklapniętych uszu, które drgnęły wraz z jej głową gdy padło przywitanie i przedstawienie się ze strony ciemnego podpalanego dobermana. Również delikatny uśmiech nie umknął jej uwadze, na co sama po krótkiej chwili posłała mu włąsny, również lekki i łagodny uśmiech jakby chcąc go nieco uspokoić. Kto wie skąd pochodziło jego lekkie zawahanie w ruchach jak podchodził do niej? Raczej nie wiązało się to z lękiem przed nią; Koe jako pielęgniarka i po prostu suczka o raczej drobnych kształtach na pewno nie stanowiłaby wielkiego problemu dla obrońcy; który jak się okazało nazywał się Cheops. To trochę rozjaśniło córce Rhodana całą sylwetkę przedstawiającego się jej psa. Teraz przypominała sobie częstsze mijanie się z nim pomiędzy domkami, może nawet i czasem widziała go w oddziale medycznym kiedy sama opuszczała szpital by przejść do drugiego bloku czy aby po prostu chwile odpocząć.
      – Witaj – przywitała się uprzejmie i skinęła mu łbem w geście szacunku, posyłając po chwili subtelny, nieco szerszy od poprzedniego uśmiech, robiąc pare kroków w tył, odsuwając się tym samym od brzegu wody, nie chcąc pomoczyć sobie przypadkiem łap. – Koemedagg. – przedstawiła się tak jak zrobił to on jeszcze chwilę temu nie pozostawiając złudzeń; Cheops był jak najbardziej mile widziany i Koe nie miała nic przeciwko temu. Trudno byłoby powiedzieć, że akurat ona miałaby cokolwiek przeciwko komukolwiek, patrząc na to, że nawet największym gburom poświęcała swoją uwagę rzadko kiedy dając się przy tym wyprowadzić ze swojej anielskiej równowagi. Niczym więc dziwnym był fakt, że dość otwarcie i spokojnie podeszła do Cheopsa, który tak jak ona chwile wcześniej; przyszedł ugasić w tym miejscu swoje pragnienie.
      –  Spacer? –  zagaiła łagodnym, lekkim głosem, unosząc przy tym nieznacznie brew, przysiadając zaraz przy skale na której odłożyła mech i zebrane zioła wciśnięte w jedną ze szczelin aby przypadkiem nic ich nie zwiało i aby się nie rozwaliły. Po zadaniu swojego krótkiego pytania, zawiesiła dwukolorowe spojrzenie na sylwetce swojego przypadkowego rozmówcy i nieco uśmiechnęła, jakby chcąc dodać mu nieco otuchy czy pewności. – Dzisiaj jest naprawdę ładna pogoda na tego typu wyjścia.

[ Cheops? ]

Od Koemedagg CD. Earla

      – Jak samopoczucie? – spytała życzliwie i przekrzywiła głowę. Cień uśmiechu przebiegł po pysku śnieżnobiałego samca, co nie uszło uwadze Koe, na co sama zdawała się nieco szerzej uśmiechnąć. Był to naprawdę przyjemny widok gdy rozmówca w jakimś stopniu odwzajemniał jej gesty. W końcu to również oznaczało, że nie podeszła na marne i młody gamma jak najbardziej nie miał nic przeciwko jej towarzystwu. By móc spojrzeć mu w ślepia sunia musiała nieco zadrzeć łebek gdyż miała do czynienia z...Wyższym od niej samcem, jednak jej to nie przeszkadzało. Raczej często spotykała psy wyższe i masywniejsze od siebie samej; można więc rzec, że był t jej standardowy dzień.
      – Dobrze, dobrze - przyznał bez zastanowienia i machnął ogonem. – A jak twoje? – odbił piłeczkę, na co niebiesko-biała pielęgniarka nie musiała długo się zastanawiać nad odpowiedzią.
      – Też w porządku, dziękuję, że pytasz. – zastrzygła uszami z wciąż radosnym wyrazem pyszczka. Niczym nowym było dojrzenie takiego a nie innego wyrazu jej mordki. Gdy biały pies zerknął w kierunku budynku szpitala, Koe podążyła za jego spojrzeniem i lekko uniosła brew, powolutku wracając własnym na pysk swojego zaczepionego przypadkiem rozmówcy.
      – Dużo dzisiaj pacjentów? Mam nadzieję, że zrobiłaś sobie przerwę – wtedy też spojrzenie gammy z lekkim opóźnieniem spadło na Koe, która poruszyła uszami i pokręciła łbem przecząco. Pracy miała po same łokcie, jednak ilościowo pacjentów nie było zbyt wielu, więc to nawet lepiej dla samej sfory.
      –  Jak do tej pory pacjentów nie mieliśmy zbyt wielu –  oznajmiła i powędrowała spojrzeniem do punktu, w który się wpatrywał tak jak zrobiła to chwile wcześniej. –  I tak, miałam przerwę. Właśnie kończyłam późne śniadanie, kiedy przyszedłeś. Ładny stąd widok. –  chwila przerwy na podziwianie widoku? Zdecydowanie jej odpowiadała. Czasem trzeba było odrobinę odetchnąć i spojrzeć na życie nie tylko przez pryzmat ziół i pomocy chorym czy rannym. Koemedagg mimo młodego wieku częściej jednak uciekała do tego drugiego tematu zapominając o innych aspektach własnego życia. W całości oddała się swojemu stanowisku i nie zamierzała go zmieniać. Tym bardziej, że na ten moment była jedyną pielęgniarką! Nie zostawiłaby swoich pacjentów bez opieki, nie ma takiej opcji. 
      Krótki pomruk wydobywający się z mordki Earla, który najpewniej był pomrukiem zgody co do jej ostatnich słów, wraz z jego własnymi wyrwał sunie z zadumy i rozmyślań. Zamrugała parokrotnie i zerknęła na białego obok siebie kątem oka, lekko unosząc kąciki mordki. Wsłuchała się w jego opis wschodów słońca nad morzem i uśmiechnęła się subtelnie, poruszając przy tym ogonem.
      – Muszę uwierzyć ci na słowo. – mruknęła łagodnie. Sama nieczęsto miała tyle czasu by skupiać się na otoczeniu, chociaż nie raz wstawała tak wcześnie, że miała możliwość oglądania wschodu słońca. Często jednak wiązało się to z uzupełnianiem zapasów mchu bądź po prostu potrzebnych na teraz, zaraz ziół do przyłożenia na rany czy złagodzenie dręczących psa objawów przeziębienia.
      Była zapracowana i jak najbardziej jej to odpowiadało. Jej siostra wiele razy próbowała nakłonić Koe do wyrwania się ze swojej rutyny i zrobienia czegoś...wbrew niej. To jednak wiązałoby się z wieloma, możliwie nieprzyjemnymi skutkami a do tego sunia wolała nie dopuścić. Swoją chwile spokoju będzie miała jak szpital opustoszeje, albo obecni pacjenci nie będą wymagali opieki - tak jak teraz. Teraz miała wolne i spokojnie rozmawiała z białym gammą o...Cóż, poniekąd innych rzeczach niż zazwyczaj miała do czynienia. Z prostego zapytania o samopoczucie przeszli w końcu do opisów wschodów słońca, a więc całkiem przyjemnego zagadnienia. Wlepiła więc spojrzenie swoich niebiesko-złotych ślepi w miejsce naprzeciwko siebie i wchłaniała jego urok. Mimo tego, że Earl zaznaczył, że w południe morze nie pokazuje swojego najpiękniejszego oblicza, zdaniem Koemedagg - to dalej było coś majestatycznego.
      –  Często oglądasz wschody słońca? –  zapytała w końcu lekkim, spokojnym głosem po nieco dłuższej chwili, zerkając na swojego rozmówce raptem kątem oka.

[ Earl? ] 

Od Cheopsa CD. Koemedagg

  Krzyk ptaków przedarł powietrze, gdy równie głośno dwójka psów wymieniała między sobą niezbyt przychylne słowa. Stali przed sobą, a z ich pysków, jak z jakiejś maszyny, na bieżąco wypływały coraz to bardziej cięte słowa. Niegdyś będąca u swego boku i traktująca się jak największy cud na ziemi para wyglądała w tamtej chwili jak odwiecznie skłóceni wrogowie, kompletnie nie pojmujący, co znaczy pojęcie miłości. Gest za gestem, słowo za słowem.... wszystko przebiegało w szaleńczym tempie. Później przybył trzask, upadek, cisza, skowyt, ból...

  Cheops nienawidził tych wspomnień. Za każdym razem, gdy skrzesały się po raz kolejny, czuł się jak wór bokserski, który był okładany właśnie przez owe komemoracje. Momentami pragnął zapaść na amnezję, nie chciał pamiętać swojego dawnego życia. Wiedział, że tamte wydarzenia będą jego nieodłączną częścią życia, ale za cholerę nie potrafił się z tym pogodzić, chociaż teoretycznie tylko taka opcja mu pozostała.
  Podniósł się, potrząsnąwszy łbem. Nie mógł dać się przez nie zdominować. Jedynym ratunkiem na uwolnienie się od nich było opuszczenie chatki i rozpoczęcie naprawdę długiego spaceru.
  Nie miał celu swojej wędrówki, szedł tam, gdzie łapy go nosiły. Natura wokoło sprawiała, że we wnętrzu Cheopsa zasiadał spokój, ale również i odrobina zachwytu. Mieszkał tutaj już dość długo, jednak wciąż nie mógł wyjść z podziwu piękna norweskiej natury. Czuł, że nieważne, jaki staż osiągnąłby w stadzie, to i tak będą towarzyszyły mu te same odczucia, jakby przebywał tutaj po raz pierwszy.
  Los kazał mu zawędrować nad wodę, gdyż chciał zgasić narastające pragnienie, a następnie kontynuować swoją podróż. Gdy jego łapy spotkały się z piaskiem, wzrok umieszczony na ziemię, uniósł w górę, by móc zobaczyć krystalicznie czystą wodę. Spoczął on tam tylko na chwilę, ponieważ coś, a raczej ktoś inny przykuł jego uwagę.
  Nad brzegiem znajdowała się suczka, która Cheopsowi mocno przypominała psa rasy border collie. Początkowo zamierzał się wycofać i znaleźć inny zbiornik wodny, lecz powstrzymał się przed tym czynem. Kojarzył ją. Widywał ją czasami w szpitalu, ale nigdy nie zjawiła się okazja, by mógł stworzyć z nią jakąkolwiek relacje.
  Dlatego też powolnym krokiem podszedł do zbiornika, bez żadnego słowa. Zachował stosowaną odległość i na razie na nią nie patrząc, wziął kilka łyków orzeźwiającej cieczy.
  Gdy poczuł na sobie spojrzenie znajomej mu suczki, wyprostował się i popatrzył się na nią z łagodnym wyrazem pyska. Uznał, że musi teraz rozpocząć jakąś, nawet krótką rozmowę.
— Cześć — uśmiechnął się delikatnie. Jego ton był odrobinę niepewny, w końcu nie wiedział, czy samica miała ochotę na nowe znajomości. — Jestem Cheops.

Koemedagg?

Od Amaris - zadanie 3

     Zima na dobre zadomowiła się w Norwegii. Śnieg padał nieprzerwanie, siarczysty mróz ścinał wody fiordu, zaś cały świat pogrążył się w sennej zadumie, już teraz z utęsknieniem wypatrując wiosny. Północne Krańce radziły sobie nie najgorzej - to znaczy wystarczająco, by przetrwać. Społeczność była jednak niewielka, warunki dzikie i nieprzyjazne, a zasoby niezbędnych artykułów na wyczerpaniu. Wiele psów wybierało się do miasta, by tam szukać wsparcia oraz towarów, lecz droga wiodła przez niebezpieczne o tej porze tereny, nierówne i zdradliwe. Nigdy też nie było wiadomo, czy z takiej wyprawy nie wróci się z pustymi łapami - ludzie przychylnie patrzyli na czworonogów, niekiedy dokarmiali ich resztkami z obiadu, ale mało prawdopodobne było zdobycie chociażby artykułów medycznych, konkretnych i starannie dobranych do potrzeb psich organizmów.
     Stado nie mogło pozostać bez lekarstw. Amaris wiedziała o tym doskonale i dlatego już od kilku dni wpatrywała się w prorocze płomienie świec oraz przytłumiony głos Duchów, szukając wśród nich znaków. Kiedy więc pewnego wieczoru tknęło ją przeczucie, nie kwestionowała go - śnieg ustąpi, przynajmniej na chwilę. Spakowała zatem torbę, upewniwszy się, by pozostawić wystarczająco miejsca na zdobycze, po czym, z pomocą ziół nasennych, wypoczęła porządnie przez noc. Nie myliła się. Następnego dnia szarawe chmury rozrzedziły się nieznacznie, pozwalając promieniom zimowego słońca przedrzeć się do zmarzniętego świata. Śnieg skrzył się niczym odłamki klejnotów. Siarczysty mróz nadal trzymał ziemię w swych szponach, jednak zelżał o te kilka błogosławionych stopni, na tyle, by łapy nie kostniały po kilku krokach. 
     Samica nie wahała się nawet przez moment. Poświęciła chwilę by podziękować Duchom, po czym stanęła przed drzwiami. "Niech Matka ma mnie w opiece" - pomyślała błagalnie, zanim przekroczyła próg. 
     Wyruszyła, kiedy słońce dopiero wyłoniło się zza horyzontu. Każda minuta krótkiego dnia była na wagę złota. Kierowała się ku nieprzyjaznym, niebezpiecznym terenom, zwłaszcza w okresie zimowym. Wiedziała jednak, że jedynie w wyższych partiach gór będzie w stanie o tej porze roku odnaleźć poszczególne rośliny lecznicze. Reszta z nich leżała martwa, zakopana pod warstwą śniegu. Przedzierała się zatem przez kolejne kilometry, pozostawiając za sobą niewielką wioskę rybacką. Im wyżej się pięła, tym ciekawszy widok jej towarzyszył - przez pewien czas widziała panoramę "swoich" terenów oraz ludzkiego miasta znajdującego się po przeciwległej stronie fiordu. Wkrótce jednak teren wyrównał się nieco, zaś obraz zakryły gęsto rosnące drzewa.
     Krajobraz się zmieniał. Las nadal rósł gęsto, lecz obfitował w więcej stromych podejść i zwykle łagodnie, acz stale piął się ku górze. Gdzieniegdzie wystawały nagie skały. Roślinność zdawała się być uśpiona, wręcz martwa, jednak Amaris doskonale wiedziała, że odnajdzie to, po co przyszła. Jeśli tylko wie, gdzie należy szukać. 
     Kiedy słońce wisiało już wysoko na niebie, odnalazła jaskinię. Tego właśnie wypatrywała - to w głębi kamiennych grot niektóre gatunki cieniolubnych roślin są w stanie przetrwać największe mrozy. Zajrzała do środka, usiłując dostrzec coś pośród ciemności. Z pomocą krzemieni rozpaliła przygotowaną wcześniej specjalnie na tę okazję pochodnię. Przedmiot był poręczny, dość długi by nadawał się do trzymania w pysku, nie przeszkadzał i nie stanowił zagrożenia dla łatwopalnego, psiego futra. W łapie dzierżyła mały, pozłacany sierp. Tak wyposażona rozpoczęła poszukiwania. Nie trwały zbyt długo, nim do przygotowanej torby trafiła pierwsza roślina - mech, nadający się idealnie do odkażania ran i niektórych wywarów. Po pewnym czasie odnalazła również małą kępkę zawilców. To specyficzne kwiaty - na ogół trujące, lecz przy odpowiednich umiejętnościach da się wydobyć z nich cudotwórczy charakter leczniczy. 
     Układała starannie swe skromne, acz cenne zdobycze w skórzanej torbie, kiedy stanęła, tknięta niejasnym poczuciem niepokoju. Jakby instynktownie odskoczyła, na sekundę przed tym, gdy usłyszała trzask, po którym nastąpił gwałtowny huk. Potężna porcja śniegu i lodu zsunęła się z góry, zasypując wejście do jaskini i, o mały włos, młodą samicę. Od nieszczęścia dzieliło ją kilka centymetrów, ułamek sekundy i nagła, nieuzasadniona decyzja o uskoku. 
    Tam skąd pochodzi wierzono, że każdy z nas posiada Lio - duchowego przewodnika i towarzysza, który pomaga nam w wędrówce przez życie. Choć rzadko zwracała się do niego osobiście i akceptowała go na ogół jako niewidzialny powiew wiatru, Amaris od zawsze wierzyła w jego istnienie. I w tamtym momencie dziękowała mu z całego serca.
     Droga powrotna została odcięta, jednak jaskinia ciągnęła się dalej, przybierając postać wąskiego tunelu, na którego końcu migotało światło dnia. Zgubi drogę, to prawda. Wątpiła natomiast, czy nawet bez komplikacji byłaby w stanie ją odtworzyć i wrócić po własnych śladach do stada. Była jednak zaskakująco spokojna. Skupiła się na obecnym zadaniu, a myśli o powrocie odsuwała na dalszy plan. Gdyby w tym momencie zaczęła analizować sytuację, zjawiłby się strach, zatruwając umysł i wszczepiając dreszcze pod skórę. Jego towarzystwo było ostatnim, czego potrzebowała. Posuwała się zatem wgłąb groty, aż wyszła na obce, górskie tereny. Rozejrzała się dookoła. Zajmie jej to więcej czasu, ale w końcu znajdzie drogę powrotną.
     Słońce zachodziło, rozpościerając wachlarz czerwieni i fioletów pod migoczącymi gwiazdami. Zapadała się w śniegu, brnąc przez nieznane bezdroża. Nos trzymała nisko przy ziemi, jakby licząc, że zdoła wyłapać spod warstwy zlodowaciałego puchu choćby nutę znajomego zapachu. Kiedy kopała, kierowała się intuicją, licząc na szczęście. I z jakiegoś powodu ta, jak zwykle, nie zawodziła jej. Gdzieś pod drzewem znalazła zagubioną kępę werbeny, nieco dalej zaś odkopała schronioną pod warstwą liści szałwię. Kiedy przystanęła przy samotnym rumianku, zmarszczyła brwi. 
     – Dziwne - mruknęła sama do siebie. – To jeszcze nie czas...
Zostawiła go. Jeden kwiat nie zdałby się na wiele, a skoro zdołał pokonać mrozy norweskiej zimy i przebić się przez śnieg na długo przed należną porą, czuła wobec niego dziwny rodzaj podziwu, jaki istota żywa mogła odczuwać wobec cudów natury. Jednocześnie spoglądając na jego płatki zdała sobie sprawę z otulającego otoczenie granatu, zwiastującego nadejście nocy. Zapachy zostały rozwiane przez chłodny wiatr, mróz zaostrzył swe szpony, zaś słońce pożegnało świat muśnięciem ostatnich, ciepłych promieni. Dopadło ją zmęczenie, po całodniowej tułaczce.
     Pośród ciemności poczuła się nagle bardzo nieswojo.
     Wędrowała jednak dalej, zagubiona i niepewna. Cienie spowijały las niczym jedwabne tkaniny, księżycowa poświata przebijała się przez ciemność, otulając świat sinofioletową aurą. Nic nie wydawało się do końca rzeczywiste. Orientowała się w rozkładzie nieba, lecz obecnie nieznany zamęt w jej myślach nie pozwalał na odczytanie tej zagadkowej mapy. Duchy były niespokojne - wyczuła to w lekkim napięciu ziemi, nieistniejącym drganiu powietrza i cichym łkaniu wiatru. Wiedziała już, że nie zdoła wrócić do stada, jednak tym razem była gotowa na spędzenie mroźnej nocy pod gołym niebem. Póki starczało jej sił, szła przed siebie, licząc na odnalezienie dogodnego miejsca na rozbicie obozu. Gdzieś w podświadomości kołysała się obudzona iskierka dziecięcej ciekawości, która z zainteresowaniem chłonęła obraz i energię nowego otoczenia. 
     Drgnęła, gdy coś się zmieniło. 
     Rozejrzała się dookoła, pragnąc dostrzec pośród ciemności element który wzbudził jej niepokój. Pierwsza odezwała się intuicja. Następny był węch, wyłapujący nikłą woń, a ostatni wzrok, który pośród cieni napotkał parę złocistych oczu. Amaris odruchowo napięła mięśnie w gotowości do ucieczki, jednak zmusiła się do bezruchu i opanowania. Z krzewów wyłoniła się postać - wilcza sylwetka, o biało-szarym umaszczeniu, ognistych tęczówkach i pewnej posturze. Wadera, sądząc po aparycji, spoglądała z uwagą na młodą samicę. Po chwili powoli opuściła pysk w geście powitania i zapewnienia o pokojowych zamiarach. Zielarka odetchnęła z ulgą, odpowiadając następnie tym samym.
     – Nie znasz drogi – odezwała się wilczyca. To nie było pytanie. – Chodź ze mną.
Amaris bezwiednie przechyliła głowę. Nie tego się spodziewała. Nieznajoma wpatrywała się w nią cierpliwie, oczekując na odpowiedź. W jej oczach kołysał się osobliwy błysk, obcy i tajemniczy, a jednocześnie dający dziwne poczucie bezpieczeństwa. Suka powoli skinęła pyskiem. Miała przeczucie. A przeczuciom nauczyła się ufać już lata temu.
     Ruszyły przed siebie, zatapiając się w głębi górskiego lasu. Panująca wokół cisza sprawiała, że gdzieś pośród ciemności i śniegu zatracone zostało poczucie czasu oraz rzeczywistości. Świat balansował na krawędzi fantazji i jawy. Kiedy zaś minęły ostatnie drzewa, wychodząc na niewielką, skąpaną w księżycowym blasku polanę, Amaris z trudem przypisała tę scenę do rzeczywistości - przez moment zdawało jej się, że podróżuje po własnym śnie. 
     Przed nimi znajdowała się drewniana chatka - podobna do tej zamieszkiwanej przez młodą samicę, lecz nieco większa i znacznie lepiej zachowana. Dach pokryty był mchem, zaś po wysokich belkach z ciemnego drzewa piął się urodzajny bluszcz, oplatając ciasno konstrukcję. Przydomowy ogródek żył. To stwierdzenie, choć pozornie oczywiste, kryło w sobie znacznie więcej niedorzeczności niż mogłoby się wydawać. Oto bowiem gdzieś w głębinach górskiego lasu, w środku srogiej, norweskiej zimy, przed starą chatką rosły całe kępy barwnych, kwitnących kwiatów. Lśniły pośród bieli intensywnymi kolorami, radośnie rozpościerały płatki ku rozgwieżdżonemu niebu lub opuszczały przymknięte kielichy ku zmarzniętej ziemi. Zdawało się, że nie czuły mrozu. 
     W pierwszej chwili usta samicy otworzyły się, jednak nie znalazłszy odpowiednich wyrazów, wycofała się z zamiaru wypowiedzi. Miała wrażenie, że w tej scenie było coś nadzwyczajnego i kruchego - bała się zatem naruszyć ją choćby słowem. Gdy zbliżyły się do domu otuliło ją ciepło, dziwnie naturalne pośród zimowej nocy. Prowadząca ją wilczyca pchnęła drewniane drzwi chatki. 
     – Rozgość się.
     Amaris poczuła intensywny zapach świeżych ziół. Przeniknął ją gwałtownie, dogłębnie i zaskakująco łagodnie, niczym słodki głos matki witającej w domu dziecko. Tak też się czuła - jak w domu. Nie rozumiała tego, jednak gdy tylko przekroczyła próg jej umysł wypełniło poczucie komfortu i bezpieczeństwa, jakiego nie doświadczyła od czasów szczenięcych. Zmarznięte kończyny wybudzały się z odrętwienia, zmysły powracały do stabilnej sprawności. Rozejrzała się dookoła. Pomieszczenie skąpane było w ciepłym świetle ognia, bijącym z kominka i kilku zapalonych świec. Drewniana podłoga skrzypiała pod ciężarem jej łap. Główna izba wypełniona była wszystkim, o czym zielarka mogła marzyć - regałami pełnymi ksiąg, mnóstwem ziół i kwiatów w najróżniejszej postaci, gronem amuletów i dziwnych symboli czy fiolkami z niesprecyzowaną zawartością. Przed paleniskiem znajdował się niski stolik oraz stara kanapa w kwieciste wzory. Wszystko tu było "kwieciste" - ozdoby, motywy, zapachy. Zdawało się, jakby dom był dziełem natury, a nie ludzkich rąk. 
     Wypełniony był energią - łagodną i harmonijną - która oddziaływała na Amaris bardziej niż którykolwiek z zachwycających, fizycznych aspektów. 
       Zmarznięte łapy same zaprowadziły ją w pobliże kominka, gdzie rozkoszowała się ciepłem i kojącym światłem tańczących płomieni. Po chwili dołączyła do niej biała wilczyca, niosąc kubki gorącego wywaru. Zielarka skinęła głową w podziękowaniu. Dopiero teraz skupiła swą uwagę na postaci nieznajomej wadery. Zdawała się być nieco starsza od niej. Posiadała białe, połyskujące srebrzyście futro i kontrastujące z nim złote oczy. Na jej szyi wisiał medalion z lśniącym, czarnym kamieniem i błękitno-białym piórem. Pasowała do tego miejsca bardziej, niż dało się to wytłumaczyć.
     – Nazywam się Ember – odezwała się, jakby wyłapując myśli suki.
     – Jestem Amaris – odparła zaraz, ujmując kubek ziołowego naparu. – Dziękuję za gościnę.
Gospodyni skinęła pyskiem.
     – Powiedz... Co cię tu sprowadza?
     – Jestem zielarką w pewnej sforze. Przez mróz i śnieg zostaliśmy odcięci od świata. Kończyły się zasoby, a zapotrzebowanie na leki nigdy nie maleje... Postanowiłam więc wybrać się w góry, by zaopatrzyć się chociaż w proste zioła. 
     – A Duchy przyprowadziły cię do mnie – oznajmiła wilczyca, niejako dokańczając wypowiedź. 
Amaris zastrzygła uszami, słysząc te słowa. Przechyliła odruchowo pysk, jednak zaraz pozbierała się i ujęła niewypowiedziane pytanie w słowa. 
     – Co masz przez to na myśli? I kim właściwie jesteś?
     – Znalazłaś to, czego szukałaś i potrzebowałaś. Przyznasz chyba, że na tym zimowym pustkowiu ciężko znaleźć bardziej obfite zasoby – powiodła wzrokiem po pomieszczeniu. – Jeśli chodzi o drugie pytanie... Ciężko stwierdzić – Ember wzruszyła spokojnie ramionami. – Pustelniczką, zielarką, czarownicą, wiedźmą... Może wszystkim naraz?
Brązowo-biała samica poczuła jak jej mięśnie się napinają. Gdzieś w odmętach jej umysłu rozbrzmiały przytłumione głosy, które po tylu latach prześladowały ją w sennych koszmarach. Słyszała naprzemiennie podburzone krzyki i dyskretne szepty. To jedno słowo, a także inne jemu podobne, towarzyszyły jej przez całe lata, rzucane jako obelgi i wyzwiska, powód, by trzymać się od niej z dala. Teraz zaś zostało wypowiedziane ze spokojem, jakby nie było w nim nic złego. Przełknęła z trudem ślinę, zaschło jej w gardle. Upiła łyk gorącego napoju.
     – W jaki sposób jesteś... – przez chwilę sądziła, że to słowo nie przejdzie jej przez gardło. – Czarownicą?
     – Korzystam z tego, co ma do zaoferowania natura, jednak nie ograniczam się do fizycznych surowców. Korzystam z jej mocy, energii, istnień i sił niedostrzegalnych dla zmysłów... - wadera wbiła w nią spojrzenie bystrych oczu. – Ale przecież nie muszę ci tego tłumaczyć. Ty też to robisz. 
     Zielarka nerwowo poruszyła ogonem, wpatrując się w taflę cieczy w trzymanym naczyniu. Spoglądała w swoje własne odbicie. Od zawsze wierzyła w istnienie magii. W istnienie Matki oraz Duchów i choć nie była to wiara sprecyzowana, nosiła w sercu przekonanie, że świat jest czymś więcej, niż zbiorem atomów. Przypominała sobie swoje przekonania, wiarę w obecność Lio, miłość do natury, energię którą wyczuwała w każdym jej tworze, niezawodną intuicję, zaskakującą rękę do wszelakich roślin i zwierząt, niewyjaśnialną więź z otaczającym ją, niewidzialnym światem, umiejętność przyrządzania pozornie zwyczajnych wywarów i eliksirów, które nie miały prawa działać wedle zasad nauki. A jednak działały. 
     I po tylu latach lęku i wyparcia była wreszcie w stanie przyznać przed samą sobą to, czego nigdy nie ośmieliła się wypowiedzieć na głos.
     – Tak. Chyba tak – odparła.
Głęboko zakorzeniony strach przywołał do jej umysłu obrazy nienawiści, jakich doświadczyła przedtem i jakich, wbrew wszelkim racjonalnym aspektom, spodziewała się i teraz. Nie dosięgnął jej jednak żaden kamień ani obelga. Siedziała nadal na miękkiej kanapie w przytulnym domostwie, pośród zapachu kwiatów i rodzinnego ciepła. Wadera uśmiechała się łagodnie naprzeciwko niej. Zielarka poczuła, jak napięcie panujące nad jej ciałem powoli ustępuje.
     – Zaopatrzę cię w potrzebne zioła. Mam ich pod dostatkiem – oznajmiła Ember po dłuższej chwili milczenia. – Jaki jest twój ulubiony kwiat? – zapytała jeszcze, nim suka zdążyła podziękować.
Amaris zawahała się na moment przed odpowiedzią. 
     – Potrafisz to odgadnąć?
Na ustach wilczycy wykwitł delikatny uśmiech, który z jakiegoś powodu, niemal bezwiednie, został odwzajemniony przez młodą zielarkę. Pokiwała pyskiem, po czym zatopiła swe spojrzenie w ciemnych ślepiach samicy. Trwały przez chwilę w milczeniu i bezruchu, wsłuchane w trzaskający ogień i skupione na sobie nawzajem. Brązowo-biała suczka wiedziała, że Ember czyta z niej jak z otwartej księgi i pozwalała jej na to.
     – Bławatek – stwierdziła po chwili wilczyca. 
Amaris nie była zaskoczona. Uśmiechnęła się jedynie łagodnie, jakby z ulgą, po czym skinęła głową. Trafiła na kogoś takiego jak ona sama. W przytulnym, pachnącym ziołami domu położonym gdzieś na pustkowiu, pośród spokojnej i harmonijnej energii, z dala od chaosu oraz niepokoju... Tak właśnie widziała swoją wymarzoną przyszłość. Miała ochotę tu zostać, jednak nawet przez moment nie rozważała tej możliwości. To życie Ember, nie jej. I choć marzyły o tym samym, ona jeszcze musiała poczekać, zanim zrealizuje swoje pragnienie. 
     – Twoja kolej – wadera odsunęła się nieco. – Jaki jest mój ulubiony kwiat? – sprecyzowała.
Suczka skupiła się. Spoglądała na wilczycę, starając się wyczytać odpowiedź w jej oczach, postaci, energii. Miała ułatwione zadanie. Cały dom emanował nią. Zajęło jej to dłuższą chwilę - choć znała odpowiedź, wahała się, rozważając, czy aby na pewno myśli we właściwym kierunku. Ale przecież właśnie intuicją miała się kierować...
     – Goździk – oznajmiła wreszcie. 
Ember z uśmiechem potwierdziła.
     Rozmawiały jeszcze długo, racząc się kwiatową herbatą i domowej roboty wypiekami. Wilczyca opowiadała młodej zielarce o roślinach, właściwościach kryształów, pracy z energią czy symbolice. Wymieniały się wzajemnie doświadczeniami i odczuciami, zaś Amaris chłonęła każde słowo, zapisując je głęboko w umyśle. Po raz pierwszy była... Prawdziwie sobą. I nie musiała tego ukrywać. 
     Następnego ranka zgodnie z obietnicą Ember zaopatrzyła swego gościa w obfite zapasy najważniejszych ziół leczniczych. Cenniejsze dary zachowała jednak na koniec. W chwili pożegnania, podała Amaris ręcznie zapisany notatnik, który, jak wyjaśniła, należał do jej matki i towarzyszył młodej waderze w odkrywaniu niezwykłości świata. Wiedza zielarska, astrologiczna czy ezoteryczna zapełniała każdą pożółkłą kartkę dziennika. Zielarka długo wahała się z decyzją o jego przyjęciu, lecz po namowach, nieomal ze wzruszeniem, schowała podarunek do torby. Przyjęła również medalion - piękny, z oszlifowanym ametystem oraz zamkniętym w przeźroczystej żywicy kwiatem bławatka.
     Gdy przekraczała próg domostwa, był spokojny, zimowy poranek. Wystawiła twarz do słońca, z radością chłonąc jego energię. Czuła się... Nieco inaczej. I po raz pierwszy ze zdumieniem zauważyła, że określenie "czarownica" powoli zaczyna jej się podobać.


ZADANIE ZALICZONE
(2575 słów)
Nagroda 50 j + 30 j

Od Earla CD. Koemedagg

 Wylizał uważnie łapy z króliczej krwi, leżąc skąpany w porannych promieniach zimowego słońca, aby następnie podnieść się ze zmarzniętej jeszcze ziemi i niespiesznie przeciągnąć. Ruszył równym tempem w kierunku szpitala, gdzie miał zamiar na chwilę zajrzeć, jak to miał w zwyczaju robić kilka razy w tygodniu - choć nie było takiej potrzeby, bowiem Maerose pilnowała porządku, lubił to robić. Jakaś cząstka niego należała do tego miejsca, traktowała jak drugi dom, a personel jak swego rodzaju rodzinę, na której czele stał. Czuł się zobowiązany, aby ich doglądać.
Mógłby przysiąc, że drogę do szpitala zna lepiej niż zakamarki własnego domu, dlatego też mijała mu ona szybko, zwłaszcza wtedy, gdy obserwował drobne rytuały ptaków czy zające podążające swą niezmienną trasą. Nim się więc obejrzał, wkroczył na stalowy most, który powiódł go w niewielkie serce sfory, jakim była wysepka. To właśnie na niej znajdowały się siedziby niemalże wszystkich sekcji i to tu większość psów wywiązywała się z obowiązków, jakie na siebie wzięła, wybierając dane stanowisko. Machinalnie skierował się do ośrodka medycznego, kiedy na horyzoncie pojawiła się drobna sylwetka samicy, a wraz z jej widokiem, powietrze przeszyło łagodne powitanie.
Earl zmrużył oczy i przyjrzał się niższej od siebie suczce, której długie futro przeszywały biel i chłodne odcienie brązu.
Koemedagg.
Była jedyną pielęgniarką, oczywiście, że ją kojarzył. Została nią jakiś czas po koronacji młodego Gammy.
Jak podpowiadała mu pamięć, wychowywała się na terenach Północnych Krańców, nigdy jednak nie mieli okazji się bliżej poznać. Earl w dzieciństwie rzadko się na nią napotykał.
Błękitno-złote ślepia, w których tańczyły idylliczne iskierki oraz promienie słońca, wpatrywały się w niego, a jej oblicze rozjaśniał pogodny uśmiech. Wręcz emitowała swoją pozytywną energią.
- Jak samopoczucie? - spytała życzliwie i przekrzywiła głowę.
Cień uśmiechu przebiegł po pysku śnieżnobiałego samca, niczym rozbłysk na ciemnym niebie w burzliwą noc.
- Dobrze, dobrze - przyznał bez zastanowienia i machnął ogonem. - A jak twoje? - odbił piłeczkę, choć bardziej grzecznościowo niż z rzeczywistej ciekawości. Niemniej, miał nadzieję, że jego towarzyszka trzyma się równie dobrze jak on sam.
- Też w porządku, dziękuję, że pytasz - zastrzygła uszami z wciąż radosnym wyrazem pyszczka.
Pies Gamma skinął głową z aprobatą, po czym zerknął na wejście do szpitala.
- Dużo dzisiaj pacjentów? Mam nadzieję, że zrobiłaś sobie przerwę - przeniósł swoje spojrzenie na miejsce, z którego przyszła, gdzie kończyła się wyspa i rozciągał się widok bladobłękitnego oceanu zlewającego się z pogodnym niebem zdobionym przez lekkie obłoki.
- Jak do tej pory pacjentów nie mieliśmy zbyt wielu - oznajmiła i powędrowała spojrzeniem do punktu, w który się wpatrywał. - I tak, miałam przerwę. Właśnie kończyłam późne śniadanie, kiedy przyszedłeś. Ładny stąd widok.
Wymruczał pod nosem coś na znak zgody ze słowami suczki, zaraz jednak dodał z zamyśleniem:
- Teraz mamy południe, morze i niebo o tej porze dnia nie pokazują swoich prawdziwych wizualnych możliwości - oderwał swój wzrok od nadmorskiego widoku i ponownie skupił go na suni. - Wschody słońca są tutaj przepiękne. Czasem są niesamowicie łagodne i pastelowe, innym razem wyglądają, jakby gdzieś w oddali morze płonęło.

Koemedagg?

Od Beatrice CD. Vesper

— Beatrice? — spytał cichy, słaby głos gdzieś w śnieżnej zawierusze. 
Suczka nosząca owo imię początkowo myślała, że to wyobraźnia płatała jej figle, w wyciu wiatru doszukując się sensownych słów. Zmieniła jednak zdanie, gdy jej spojrzenie spoczęła na psiej sylwetce znajdującej się zaledwie kilka, może kilkanaście kroków przed nią. Osobnik, dziwnie zresztą znajomy, cały pokryty był śniegiem, drżał i słaniał się na nogach — wyraźnie potrzebował pomocy.
Dotarła do niego najszybciej, jak to tylko możliwe, gdy musi się walczyć z uderzającym ostro od boku wiatrem i śniegiem. 
— Już jestem, spokojnie — próbowała przekrzyczeć wiatr, lecz nie była pewna, czy jej słowa docierały do suczki. 
Nie miała czasu, by zastanawiać się, kto kryje się pod śniegową peleryną i skąd ów ktoś znał jej imię. Stanęła u boku samicy, lecz gdy tylko go dotknęła, usłyszała syk bólu. 
— Jesteś ranna? — spytała, lecz nie otrzymała odpowiedzi.
Nie marnowała więcej czasu. Okrążyła ranną i ostrożnie ustawiła się u jej drugiego boku. Ten najwyraźniej nie sprawiał tak dużych problemów. Już po chwili kroczyły w kierunku chatki Beatrice, znajdującej się znacznie bliżej ich pierwotnego położenia niż szpital czy koszary.
Jej towarzyszka z każdym krokiem cicho pojękiwała, czasem mamrotała coś, co dla sanitariuszki pozbawione było sensu, a Bice coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że już kiedyś słyszała ten głos. Nie udało jej się jednak połączyć go z właściwym pyskiem czy imieniem, dlatego też nie wiedziała, czego miała się spodziewać, gdy wprowadziła ją już do swojej chatki i zaczęła oczyszczać jej miękką sierść ze śniegu. 
Na pewno jednak nie spodziewała się jej.
— Vesper... — wyszeptała, poświęcając chwilę, by lepiej przyjrzeć się dawno niewidzianej samicy.
Nie znały się zbyt dobrze, rozmawiały zaledwie raz, lecz Bea zdążyła wtedy choć w jakimś stopniu polubić niewiele młodszego od siebie szpiega. Słyszała plotki o jej zniknięciu, na własne oczy dostrzegała również jej nieobecność w koszarach, lecz nie mogła powiedzieć, że przejęła się tym jakoś bardzo. W różnych miejscach co chwila ktoś pojawiał się lub znikał, a ona nie miała na to wpływu. Mogła jedynie prosić los o bezpieczeństwo dla samicy.
Jej modlitwy najwyraźniej nie przyniosły efektu, czego najlepszym dowodem był przesiąknięty krwią bandaż przewiązujący okolice jej żeber. Chwilę później dostrzegła również kilka miejsc, w których Ves uległa poważnym odmrożeniom.
Medyczka przeklęła pod nosem, lecz nie rozwodziła się już więcej nad tym, co wiedziała. Po prostu zabrała się do pracy, od czasu do czasu mamrocząc pod nosem kolejne uwagi czy przekleństwa, czasem sięgając po te rosyjskie czy włoskie.
Vesper mdlała i wracała do przytomności, lecz przy tym milczała lub wyrzucała z siebie pozbawione sensu ciągi słów. Beatrice być może śmiałaby się z tego, gdyby nie powaga sytuacji. 
Rana, do której wręcz przymarzł opatrunek, była zbyt głęboka, by móc się zagoić bez szycia. Już samo delikatne i bezpieczne oderwanie od niej bandaża zajmowało całe wieki, nie wspominając już nawet o szyciu i ponownym opatrywaniu. A to był zaledwie początek — zostawała jeszcze kwestia odmrożeń. 
Beatrice nie wiedziała, ile stopniowo podgrzewanej wody zużyła do ogrzania najsrożej potraktowanych przez mróz części ciała Vesper, lecz nie dbała o to jakoś szczególnie. Nie dbała również o to, jaką ilością waty wyłożyła opatrunki, którymi później owinęła te miejsca. 
— Chyba więcej nie jestem w stanie teraz zrobić. Gdy tylko ustanie śnieżyca, zaprowadzę cię do szpitala — wyszeptała do nieprzytomnej suczki, tłumiąc przy tym ziewnięcie. 
Gdy sanitariuszka zdołała uprzątnąć powstały w trakcie udzielania pomocy rudowłosej suczce bałagan, ta ocknęła się i zaczęła znów coś majaczyć z większym niż do tej pory zapałem.
— Ćśś... Wszystko gra. Jesteś już bezpieczna — wyszeptała, podchodząc do niej szybko.
W tym stanie nieustraszona zazwyczaj samica wyglądała jak bezbronne szczenię. Bea nie myślała dwa razy, po prostu ułożyła się u jej boku, delikatnie, próbując nie dotknąć żadnego z miejsc noszących obrażenia, dotykając swoim ciałem jej ciała. Vesper potrzebowała teraz jak najwięcej ciepła, dlatego również dobrze mogła otrzymać również to bijące od ciała Bice. 
— Śpij. Wszystko będzie dobrze. Po prostu... po prostu nie umieraj — wyszeptała, wtulając nos w sierść swojej pacjentki.
Znowu słyszała pisk opon samochodu, huk uderzenia i przeszywający skowyt swojej ukochanej Tati, lecz szybko zagłuszyła te dźwięki, nucąc jakąś starą kołysankę. Nie, nie zamierzała pozwolić, by leżącą właśnie u jej boku suczkę spotkała śmierć.
Zasnęła szybciej niż zazwyczaj, lecz spała płytko, tak, że była w stanie poczuć każdy, nawet najmniejszy ruch swojej towarzyszki.
 
Vesper?

Od Erato CD. Concorde'a

— Słucham więc, księżniczko — prychnął Concorde, a ona nabrała ochoty na to, by rzucić mu się do gardła. — Och, wybacz, pani Beto — dodał szybko z jeszcze większą dozą drwiny, przez co jedynie za sprawą cudu rzeczywiście nie spróbowała przegryźć mu krtani.
— Wystarczy "Erato" — odparła, gdy już udało jej się choć trochę uspokoić. — Concorde, poprosiłam cię o rozmowę, ponieważ wojsko, podobnie zresztą do całej naszej sfory, opiera się na odpowiedniej hierarchii. Hierarchii, która powinna coś wnosić w funkcjonowanie wszystkich wojskowych. Hierarchii, według której, bez względu na to czy ci się to podoba czy nie, jestem twoją przełożoną. Wydawało mi się, że matka nauczyła cię lepiej traktować przełożonych. Nie warczy się na nich jak na głupich uczniaków tylko i wyłącznie dlatego, że oddychają za blisko ciebie. Ba, na nikogo nie warczy się dlatego, że ktoś śmiał obok ciebie stanąć. Jeśli masz problemy z agresją, to może pora wybrać się do Lysandera, nie sądzisz?
— To, że urodziłaś się następczynią, nie czyni z ciebie mojej przełożonej, księżniczko — zaznaczył nagle, choć do tej pory milczał.
— Owszem, czyni. Takie mamy prawo i fakt, że jaśnie pan Concorde jest z tego powodu niezadowolony, nic tu nie zmieni.
— Popatrz tylko na siebie. Jeśli któreś z nas jest jakimś jaśniepaństwem, to jesteś to ty. Uważasz się za lepszą za wszystkich wokoło. I to dlaczego? Dlatego, że jesteś tą córką Enyaliosa i Laverne, która urodziła się jakąś chwilkę wcześniej. To żałosne.
— Jak ty nic nie rozumiesz — warczała coraz głośniej. — Owszem, następczynią uczynił mnie przypadek, ale Betą uczyniło mnie szkolenie. To samo szkolenie, które przeszedłeś ty sam, tylko że z dodatkiem całej innej kupy wiedzy, która już nie powinna obchodzić takiego żołnierzyka jak ty. 
Samiec prychnął, patrząc na nią z mieszaniną niedowierzania i pogardy.
— Naprawdę wierzysz w te głupoty, których naopowiadał ci ojciec? Myślisz, że jesteś lepsza bo... — kontynuował, ale uciął, gdy mu przerwała.
— Ojciec, tak? A więc o to chodzi? To moja pełna rodzina tak bardzo cię uwiera? Wiesz, że to nie moja wina, że twoja matka przespała się z jakimś pierwszym lepszym podrywaczem z miasta? — mruczała z pełnym samozadowolenia uśmieszkiem. Och, jak piękna była ta furia, która coraz wyraźniej malowała się na jego pysku!
Chciała jeszcze coś dodać, wbić kolejną szpileczkę, lecz nie zdążyła. Zamiast tego z jej pyska wydobył się okrzyk zaskoczenia. Rozsierdzony Concorde pchnął ją prosto na ścianę budynku, obok którego stali. Od razu nachylił się ku jej uchu i wycharczał prosto do niego:
— Nigdy więcej nie obrażaj przy mnie mojej matki, zrozumiano? 
— Tak — mruknęła słabo, gdy spojrzał jej prosto w oczy.
— To dobrze — prychnął, odsuwając się od niej. — To wszystko, pani Beto?
— Tak, to wszystko — odpowiedziała, odchrząknąwszy i wyprostowawszy się. — Możesz powrócić do treningu, Concorde.
Wrócił do budynku, lecz ona usiadła na trawie. Musiała dojść do siebie. Ten pies stanowił cholerne zagrożenie dla wszystkich wokoło!
Tylko dlaczego tak bardzo podobało jej się, gdy przygwoździł ją do tej ściany i wycharczał swoje ostrzeżenie prosto do jej ucha?
Nie miała teraz czasu na takie głupoty. Wstała i wróciła do koszar, próbując nie dać po sobie poznać, jakie myśli chodziły jej po głowie jeszcze przed chwilą.
 
Concorde?

Od Maerose CD. Earla

Maerose sama nie wiedziała, czego tak naprawdę się spodziewała, gdy przyjmowała nieoczekiwaną propozycję Estlay, ale na pewno nie było to to, co teraz miała przed sobą. Roboty miała huk — od zwyczajnej pracy lekarza (a także chirurga i, jeśli zaszła taka potrzeba, pielęgniarki — żartowała czasem w duchu, że gdyby nie fakt, że w ostatnim czasie żadna należąca do sfory suczka nie zaszła w ciążę, prawdopodobnie musiałaby przyjąć na siebie również obowiązki ginekologa, którego również nie mieli) po całe stosy dokumentów w jej gabinecie, które nie malały nigdy, bez względu na to, jak szybko starała się nimi zajmować. 
Była zmęczona, być może nawet wyczerpana, lecz oczywiście nie dawała tego po sobie poznać. Zawsze perfekcyjnie wyprostowana, w zależności od sytuacji uśmiechnięta lub ciskająca gromy samym spojrzeniem, starała się być idealnym ordynatorem. W głowie wciąż miała słowa matki, które zostawiły w jej sercu i umyśle zadrę, której do tej pory się nie pozbyła — słowa niosące jedną myśl: była nikim. Mogła być świetną uczennicą, mogła zostać ordynatorem od razu po swoim egzaminie, mogła nawet przejść do historii sfory jako najlepszy ordynator, jaki pracował i miał pracować w tym szpitalu, lecz wciąż była nikim. I to dlaczego? Tylko i wyłącznie dlatego, że Mojito, ten sam Mojito, który jako szczenię przysparzał rodzicom samych problemów, urodził się chwilę wcześniej! Gdyby nie zupełny przypadek, to ona teraz mogłaby być Alfą!
Ale nie była. Dlatego też wracała właśnie z jednego z pomieszczeń zabiegowych do swojego gabinetu, niezadowolona kolejnym niedociągnięciem znalezionym w szpitalnej dokumentacji. Nie wątpiła, że Estlay, była Gamma, starała się jak mogła, by utrzymać w nich porządek, lecz w rzeczywistości z dnia na dzień dostrzegała coraz więcej niedociągnięć. Nie chcąc myśleć źle o swojej mentorce, zrzuciła to na ogrom obowiązków, jakie w przeszłości miała starsza suczka. Przemilczała fakt, że teraz ona sama miała ich porównywalnie dużo.
— Cześć, Earl! — zawołała radośnie, gdy przed drzwiami prowadzącymi do swojego królestwa dostrzegła nikogo innego jak syna Estlay, obecnego Gammę. 
Mogła padać na pysk i być w najgorszym możliwym nastroju, ale przy nim musiała się uśmiechać. I nie, nie chodziło tu o jakąkolwiek sympatię, którą go dzieliła — przy szefie po prostu nie okazuje się słabości, jeśli nie chce się przysporzyć sobie kłopotów.
Po krótkiej sympatycznej wymianie zdań mającej miejsce w jej gabinecie, razem skierowali się ku wyjściu. Suczka ruszyła przodem, kierując się prosto ku wspomnianym wcześnie skrzypiącym drzwiom. Po drodze jednak, gdy rzucała szybkie spojrzenie kroczącemu obok samcowi, uderzyła ją zupełnie nieoczekiwana myśl.
Mogła być kimś więcej niż ordynatorem. Wiązało się to z pewnym poświęceniem, lecz nie było to nic, czego Mae nie byłaby gotowa zrobić w drodze do upragnionej chwały. Wystarczyło tylko opleść sobie właściwego psa wokół łapy — wżenić się do przywódców. Wiedziała, że będzie wtedy wciąż niżej niż Mojito, lecz już sama możliwość zabrania głosu w sprawach obejmujących całą sforę była wystarczająco kusząca. 
Jeśli chodziło o pozostałe wysoko urodzone psy, wybór był prosty. Ollie, Delta, choć należący do przywódców, w kolejności do zastępowania Alfy stał na samym końcu, nie wspominając nawet o jego wieku. Prawa łapa Mojito, Beta, Erato była suczką, a Maerose nie czuła wystarczająco dużego pociągu do suczek, by spróbować z nią swoich sił. Dlatego też pozostawała jej jedna opcja. Co więcej, właśnie prowadziła ją do skrzypiących drzwi.
— Maerose? — usłyszała nagle, co przywołało ją z powrotem do rzeczywistości. — Nie wiem, czy zauważyłaś, ale przeszliśmy już cały korytarz.
— Cholera — mruknęła suczka, zanim zdołała ugryźć się w język. — Przepraszam, zamyśliłam się — uśmiechnęła się do niego delikatnie, przepraszająco, i zawróciła. — To te — oznajmiła już po chwili.
Gamma podszedł bliżej. Otworzył drzwi, by już po chwili je zamknąć, a wszystko to w akompaniamencie nieprzyjemnych jęków zawiasów.
— I jak, doktorze? Jaka jest diagnoza i plan leczenia? — zagadnęła ordynatorka i, pozwalając sobie na odrobinę poufałości, trąciła go delikatnie w bok. 
 
Earl?

Od Koemedagg

      Ciche dreptanie pomiędzy drewnianymi chatkami opuszczonego przez ludzi miasteczka odbijało się od ścian, gdy beżowo-niebiesko-czekoladowa sunia truchtem sunęła pomiędzy nimi z odrobiną potrzebnych ziół w mordce. Wyraźnie nadal czegoś szukała i wypatrywała, a jej dwukolorowe ślepia śledziły uważnie trawę w okolicy i zasięgu jej wzroku. Nie mogła przeoczyć najmniejszego kwiatka czy roślinki, która mogłaby jej się przydać. Miała za zadanie nieco uzupełnić zapasy, a skoro na ten moment nikt nie potrzebował jej pomocy; mogła więc opuścić własne legowisko w tym i legowisko chorych aby poszukać potrzebnych lekarstw. Zwolniła nieco kroku gdy do jej nosa wpadł znajomy zapach. Odbiła kawałek na bk od miasteczka wchodząc między wyższą trawę, rozchylając ją łapą u podstawie. Wtedy też dojrzała jedno z ziół, które były jej potrzebne na co lekko się uśmiechnęła i resztę zebranych już roślin -delikatnie położyła na ziemi obok siebie nim przeszła do pozyskiwania tego, które chwile temu znalazła.
      Wydobycie roślinki nie zajęło jej długo i po chwili z dumą dołożyła je do stworzonej, nieco mizernej kupki innych ziół. Jednak liczyło się to, że cokolwiek znalazła i musiała w ten sposób myśleć! Brakowało jej roślin do zmian opatrunków i tych przeciwdziałających zakażeniu. Musiała również rozejrzeć się za jakimś mchem bądź miększą trawą do legowisk, uzupełnić wodę, może nawet znaleźć coś do jedzenia...Trochę tego było, jednak ilość rzeczy do wykonania wcale jej nie zniechęcała. Po tym jak łapą poprawiła zioła, zawinęła je w nieco większy, wcześniej zerwany listek i ponownie pochwyciła tobołek w zęby ruszając powoli w drogę by szukać dalej. 
      Mijała kolejne domki, w lepszym bądź gorszym stanie, aż jej uwagę zwrócił jeden konkretny - ten pokryty charakterystycznym kolorem. Czerwień bowiem zdobiła drewniane ściany małego budynku, gdzieniegdzie będąc nieco pozdrapywana bądź brudna, jednak Koemedagg i tak spoglądała na budynek z pewnego rodzaju zachwytem. Jaki musiał być zachwycający w czasach jego pierwszej świetności? Na pewno człowiek, który go zamieszkiwał musiał być z niego dumny, a przynajmniej Koe na jego miejscu; taka właśnie by była. Rozejrzała się lekko dookoła i podeszła bliżej budynku, obchodząc go dookoła w zaciekawieniu z tyłu głowy liczyć, że w jego pobliżu znajdzie coś ciekawego. Niestety, jej poszukiwania w tym miejscu zakończyły się fiaskiem. Dlatego też młoda sunia postanowiła nieco odpocząć i ruszyła w kierunku niedaleko znajdującej się wody, by napełnić znaleziony już wcześniej mech i zanieść go chorym w swoim skromnym legowisku. Zgrabnymi i eleganckimi susami przeskakiwała z miejsca na miejsce aż pod jej łapami nie znalazł się sypki piasek. W szczelinie między skałami przy brzegu umieściła zebrany tobołek ziół, a sama sięgnęła z po mech i podeszła bliżej linii wody, nachylając się nad nią i najpierw napełniając mech, a później gdy go delikatnie odłożyła na skale, sama podeszła do wody i zaczęła pić.

[ Cheops? ]

Od Koemedagg

      Niektórzy by powiedzieli, że wpadła w gryzącą rutynę - i może mogłaby się z nimi zgodzić gdyby nie fakt, że tą swoją niesamowicie kochała. Wiele psów mówiło, że rutyna wypalała, jednak ta w którą wplątała się Koe dodawała jej sił i chęci do wstawania następnego dnia. Można więc śmiało powiedzieć, że jak najbardziej odnajdowała się w profesji jaką sobie wybrała, oddając jej całe swoje serce. I dzisiaj również jak i wczoraj czy przedwczoraj, sunia wstawała i rozpoczęła dzień od doglądania i opieki nad rannymi czy chorymi. Podała im przygotowane zioła i leki, zamieniła pare ciepłych słów, może nawet przy niejednym pacjencie została na dłużej? Nie byłoby to nic nadzwyczajnego w jej przypadku! Gdy wszystko było w porządku, chadzała porozmawiać z siostrą i ojcem, czasem również z wieloma innymi psami, jednak zawsze kręciła się blisko miejsca w którym leżeli jej podopieczni. A nuż któryś potrzebowałby jej pomocy? Rozmowy? No właśnie. Dziś nie było inaczej, bowiem Koemedagg jak zwykle była niedaleko miejsca w którym spędzała znaczącą większość swojego dnia i czasu. Tym razem jednak nie robiła niczego, po prostu siedziała i przekąszała swoje małe śniadanie, którym mogła się cieszyć dopiero w południe. Cały ranek bowiem spędziła nad zmienianymi opatrunkami i porcjowaniem leków. Tak się złożyło, że na ten moment była jedyną sunią na stanowisku pielęgniarki, która pracowała, więc miała po łokcie roboty! Nie szło jednak zobaczyć na jej mordce rozczarowania czy zmęczenia - ba! Jej wieczny, pogodny i szczery uśmiech zdobił jej łagodną mordkę. 
      Podczas swojego mocno spóźnionego posiłku dojrzała znaną sobie z widzenia sylwetkę. Należała ona do psa skąpanego w długim, białym futrze. Był to młody gamma praktycznie w jej wieku, więc siłą rzeczy go kojarzyła; nawet nie przez fakt, że piastował ważne stanowisko, bowiem to byłoby już wstydem nie znać takiego psa! A przez kilka na szybko wymienionych zdań, które nie miały na celu więcej niż wypytanie o samopoczucie. Ojciec Koe często wspominał jej, że mimo spędzonego czasu w sforze, dalej trudno mu połamać się w hierarchii wartości, którą akurat sunia zdołała złapać w mig. Było to jednak zasługą jej zastępczej matki, która postawiła na odpowiednie przygotowanie szczeniąt do życia w sforze. Jej ojciec niestety nie mógł na coś takiego liczyć. A przynajmniej nie pod postacią tak przekazywanej wiedzy jak miała to beżowo-niebiesko-czekoladowa pielęgniarka. Fakt tego, że jej ojciec przełamał się i dołączył do sfory pozwolił młodej Koemedagg na dorastanie w miejscu, którym dosłownie przesiąkła. Można powiedzieć, że cały jej miot również, oprócz jednej z jej sióstr, która po jednaj z kłótni; zniknęła i nie szło jej nigdzie znaleźć a tym samym spróbować przekonać do powrotu. Minęło jednak od tego sporo czasu, a więc sunia nie zawracała sobie głowy krnąbrną siostrą mając o wiele ważniejsze sprawy do załatwienia jak pacjenci, czy...Inne kontakty towarzyskie!
      Nie szło długo czekać, a młoda pielęgniarka podniosła się, szybko zakopała resztki swojego posiłku i oblizała się. Lekkim krokiem z nieznacznie poruszającym się ogonem ruszyła w kierunku białego psa, witając go subtelnym uśmiechem i skinieniem łebka w geście pozdrowienia. 
      – Witaj, Earl! –  przywitała się łagodnym, lekkim głosem, poruszając przy tym nieco ogonem, po czym zachichotała pod nosem i zatrzymała się obok gammy, nie przestając się w jego kierunku uśmiechać. No nic nie szło an to poradzić. Taka Koe już była nie ważne z kim i gdzie rozmawiała.
      – Jak samopoczucie? – padło więc standardowe pytanie jakie zadawała większości spotykanych przez siebie psów. Uniosła nieco brew i przekrzywiła głowę w oczekiwaniu na możliwą odpowiedź. Powiedzmy, że sunia dbała o każdego nie ważne czy miał on rany, czy dopiero mógł je nabyć. Tak więc przystanęła z lekkim uśmiechem i błyskiem w jasnych, niebiesko-złotych ślepiach. 

[ Earl? ]
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette