Od Hebe CD. Mojito

Suczka uniosła głowę, aby wlepić ślepia o kolorze przygaszonego złota w przeciągającego się samca. Uniosła jedną brew, zastanawiając się, dlaczego tak zmieszał się jej pytaniem, ale postanowiła puścić to w niepamięć - sama miewała sny, o których wolałaby jak najprędzej zapomnieć, zamiast opowiadać o nich ze szczegółami. 
Tym razem nie miała jednak żadnych nocnych wizji, o jakich mogłaby rozmyślać - w jej głowie rozbrzmiewała tylko podjęta kilka godzin wcześniej decyzja. 
— Jesteś głodna? 
Hebe zmarszczyła nos i ponownie skoncentrowała się na przywódcy. Skinęła ochoczo głową. 
— I to jak! — roześmiała się perliście, po czym podniosła z ziemi, gotowa rozpocząć dzień. — Pójdziemy na polowanie? — wyciągnęła kolejno tylne łapy, aby rozciągnąć zastałe po śnie mięśnie i ziewnęła przeciągle, ukazując Mojito rządki pokaźnych kłów. — No, chyba że Alfa nie babra się tak niegodnym zajęciem, jakim są łowy? — rzuciła zaczepnie, gdy przechodziła obok niego, kierując się już do wyjścia. 
Czasem rzucała uszczypliwe żarty na temat jego pochodzenia, jakby ona sama wcale nie wywodziła się z wyżej usytuowanej rodziny. Ale nie była już dłużej potomkinią, czy jak niektórzy zwykli mówić, księżniczką Bet - teraz, przynajmniej według niej samej, bo w oczach społeczeństwa na zawsze miała pozostać córką Enyaliosa i Laverne, mogła co najwyżej poszczycić się tytułem łowczyni. Ale skoro zamierzała związać się ze swoim przyjacielem z dzieciństwa, miało potrwać to już niedługo. Czuła z tego powodu lekki zawód - określana rangą zwykłego myśliwego, czuła się na swój sposób wolna, wyzwolona. To było takie proste, przyziemne. Gdy już stanie u boku Mojito jako partnerka, sfora, w przeciwieństwie do tytułu księżniczki, który został jej przypisany przy urodzeniu, szybko zapomni o łowczyni Hebe, w ich pamięci pozostanie tylko samica Alfa lub potomkini Bet
— Nawet jeśli nie babra się tak niegodnym zajęciem, to dla ciebie może zrobić wyjątek — usłyszała zza siebie, odwróciła więc głowę i napotkała widok uśmiechniętego samca, który szedł tuż za nią.
Wyglądał na mniej zmartwionego niż jeszcze kilka minut temu, co sprawiło, że zrobiło jej się lżej na sercu. Nawet jeśli nie była pewna związku z nim, to chciała dla niego jak najlepiej. Kochała go. W dzieciństwie był dla niej niczym niesforny brat, a teraz, lada chwila miał zostać jej życiowym towarzyszem. Przynajmniej w jej głowie, nie ogłosiła mu bowiem jeszcze swoich planów. 
Otworzyła drzwi i przekroczyła próg domostwa Alfy, a rześkie, poranne powietrze przywitało ją swoim podmuchem.
Parsknęła cicho w odpowiedzi na deklarację samca.
— To dobrze, czuję się zaszczycona, panie przywódco — obróciła się, aby stanąć z nim pysk w pysk i ruszyła dalej tyłem. 
— Wywrócisz się — uniósł brwi, jakby czekał na nieuniknione.
— Nie sądzę — zmrużyła ślepia i przechyliła lekko głowę, a po chwili pokazała mu język. 
Była zdziwiona tym, jak dobrze i lekko się czuła - w nocy myśl o przyszłości ją przerażała, budziła niechęć, teraz jednak wszystko wydawało się być w porządku.
Wszystko będzie dobrze.
— Zobaczymy — mruknął Mojito. Jakby czytał w jej myślach, choć na pewno tak nie było. 
Poczuła ukłucie szepczącego niepokoju. Wszystko będzie dobrze. Zobaczymy.
Zatrzymała się gwałtownie, patrząc za samca. 
— Hebe? — gdy nie otrzymał odpowiedzi, powtórzył: — Hebe? Wszystko w porządku?
Czy aż tak było widać wątpliwości, które zalały jej umysł? Zresztą nieistotne, szybko dały jej spokój i suczka skoncentrowała się na towarzyszącym jej głodzie. 
— Cicho bądź, głupku. Czuję zające. Czy ta królewska krew przytępiła nawet twoje zmysły? — wyszeptała, po czym wywróciła teatralnie oczyma.
— Kiedyś cię walnę za te przytyki.
— Kiedyś. A teraz zatkaj dziób i skup się na robocie. 
Niewyobrażalnie bawił ją fakt, iż reszta stada zwracała się do Alfy z szacunkiem, podczas gdy ona pozwalała sobie na... dużo, bo jakby to inaczej określić? "Za wiele" byłoby zbyt mocnym sformułowaniem, od czasów szczenięcia byli bowiem przyjaciółmi, wzajemne docinki były dla nich, zresztą podobnie jak w wielu innych przyjaźniach, czymś naturalnym.
W ciszy stanęli obok siebie, wypatrując zwierzyny, której zapach stawał się stopniowo wyraźniejszy, aż w końcu krzewy po ich lewej stronie poruszyły się i oboje wiedzieli, co to oznaczało. Bezszelestnie okrążyli zarośla, a następnie samiec wypłoszył z nich dwa zające - oba pobiegły wprost na Hebe, ta jednak zdołała złapać tylko jednego z nich. Pomimo żartów suczki, refleks Mojito okazał się niezawodny i po wykonaniu długiego susa, pies dorwał ofiarę. Trzymając drobne truchło w zębach, posłał ukochanej wyzywające spojrzenie, na co ponownie przewróciła ślepiami i zachichotała. Podeszła do drobnego strumyka mknącego między drzewami i ułożyła zająca przed swoimi łapami, a gdy Alfa do niej dołączył, zaczęli posilać się w akompaniamencie cichego szumu wody. W ciszy odrywała kawałki mięsa i delektowała się jego smakiem, jednak nim skończyła posiłek, przerwała konsumpcję. Oblizała pysk z krwi i spojrzała z powagą na pochylonego samca.
Tak, to był ten moment. Nie rozumiała, dlaczego akurat teraz, jednak poczuła, że to odpowiednia chwila.
— Hej, Mo — zagaiła, bardziej beztrosko niż się spodziewała i gdy już skupiła na sobie uwagę psa, posłała mu lekki uśmiech. — Wiesz, jeśli to wciąż aktualne... to zostanę twoją partnerką — przytaknęła dobitnie, jakby to miało robić za "kropkę" w jej wypowiedzi.

Mojito?

Od Cheopsa CD. Amaris

  — Chętnie skorzystam z propozycji — kąciki pyska samca poszły ku górze. — Akurat jutro patrol rozpoczynam o podobnej porze, więc jak najbardziej będę miał czas — dopowiedział, chcąc dać suczce stuprocentową pewność, iż na pewno się zjawi. — I, oczywiście, jeśli zechcesz, będziesz mogła się do mnie przyłączyć. W takim towarzystwie dbanie o bezpieczeństwo sfory jest o wiele przyjemniejsze — uśmiechnął się szerzej, pełen entuzjazmu kierując wzrok na rozgwieżdżone niebo.
— Na pewno przemyślę twoją propozycję — usłyszał w odpowiedzi.
  Tej nocy Cheops nie miał wątpliwości, że ten patrol, mimo iż wykonał ich naprawdę wiele, obecnie należał do najlepszych. I nie stał za tym fakt, że nie spotkał żadnego zagrożenia, a obecność nowej Delty.
  W końcu jednak eksploracja dobiegła końca, co oznaczało rozłąkę dwójki psów. Wymienili między sobą kilka, finalnych słów, po czym poszli w swoje strony. Obrońca wlókł się powoli, a momentami jego pysk opuszczały ciche ziewnięcia. W tym momencie nie marzył tak mocno o niczym innym, jak ułożenie się na miękkim posłaniu.
  Cichuteńko wszedł do swego domostwa, po którym roznosiło się niemal niesłyszalne skrzypnięcie podłogi. Zerknął dla pewności na przybranego syna, którego na szczęście nie obudził swym powrotem. Podszedł do niego ostrożnie. Powoli chwycił zsunięty koc w zęby i naciągnął go na Rayweylina. Wycofał się, podejmując tych samych kroków, jak od samego przyjścia do tego budynku. Udał się do swojej sypialni, prędko zasypiając.
  Poranek dla Cheopsa przebiegł dosyć leniwie. Spędził go w domowym zaciszu, w towarzystwie adoptowanego szczenięcia. Kiedy opuszczenie chatki stawało się nieuniknioną czynnością, Cheops wyjaśnił podopiecznemu, dokąd zamierzał się udać, aby go nazbyt nie martwić. Proponował mu nawet, że mogą odwiedzić Amaris we dwoje, ale Ray odmówił.
  Wreszcie nadeszła pora, by wyruszyć do domu dawnej zielarki, toteż obrońca pożegnał się z synem i zawędrował do odosobnionej chatki.
  Uniósł łapę i uderzył nią o drzwi, zachowując przy tym delikatność, gdyż nie chciał zostawić na nich szczególnych uszkodzeń. Chwila minęła, a Cheo mógł w końcu ujrzeć postać dwukolorowej suki.
— Witam w tak piękny dzień. Mam nadzieję, że nie musiałaś długo na mnie czekać albo że nie przyszedłem za wcześnie.

Amaris?

Od Amaris CD. Silent

     Silent skinęła głową, a zatem Amaris zaczęła mówić - długo i płynnie. Słowa z gracją formowały się na jej języku i wypływały z ust, rozrzedzając gęstą ciszę, przerywaną dotąd jedynie szumem wiatru za oknem i trzaskiem drewienek w kominku. Opowiadała o wszystkim, ku własnemu zaskoczeniu; rzadko kiedy mówiła wiele, a jednak jej milcząca towarzyszka niosła ze sobą osobliwe poczucie swobody. Zwykle trzymała myśli we własnej głowie, pielęgnowała je, porządkowała i starannie wydzielała te, które przerodzić się miały w dźwięczne słowa. Pełniła rolę słuchacza, odzywała się jedynie w potrzebie, zaś drobne pogawędki stanowiły dla niej zbędny element codzienności. Teraz musiała mówić za dwoje i o dziwo, rozwodząc się nad bliskim jej sercu tematem, sprostała zadaniu. 
     Nie bała się opowiadać o aspektach, które przy większości zachowywała dla siebie. Opowiadała o zbawiennych właściwościach werbeny, stosowanej zarówno w medycynie naukowej, jak i ludowym ziołolecznictwie, o niezliczonych zastosowaniach lawendy, która sprawdza się jako podstawa aromatycznej herbaty, lekarstwo na ból głowy i bezsenność, a zarazem pomaga pozbyć się negatywnej energii i oczyścić otoczenie, o truciznach sporządzanych z tojadu, o zawilcach, które w zależności od sposobu przyrządzenia mogą przerodzić się w toksyczny środek lub zbawienne antidotum, o goździkach zwanych na południu kwiatami Zeusa, o prymulkach zwiastujących wiosnę czy błękitnych niezapominajkach. Nie bała się mówić o naturalnej magii, choć dotąd nie nazwała samej siebie wiedźmą w towarzystwie wilczej samicy. Snuła po prostu opowieści o florze, tak bogatej i harmonijnej. Jej zielnik obfitował w każdy element - życiodajne lekarstwa i śmiertelne trucizny; niepozorne liście i barwne kwiatostany. Każdej rośliny posiadała tyle, ile potrzebowała, nie zrywała nadmiaru, który miałby się zmarnować. Wszystko stonowane, w perfekcyjnej równowadze. 
     Amaris była mieszanką wody i ziemi. Czym była Silent? Ciężko stwierdzić. Jej energia falowała, drżała niespokojnie i umykała niczym krople rosy po spotkaniu pierwszych promieni słońca. Miała w sobie coś z powietrza, być może również wody. Jak szum jesiennego deszczu, niosący się pośród milczącego lasu. Jak letni wiatr przywodzący zapowiedź ciemnych chmur na niebie. Jak mgła. Spokojny niepokój. Kiedy jednak siedziała pośród ciepłego domostwa, sprawiała wrażenie delikatnej i łagodnej, otulonej przez dźwięki otoczenia i energię. 
     Za oknem rozległ się głuchy ryk odległego grzmotu. Świetlista wstęga na ułamek sekundy rozjaśniła skąpane w cieniach niebo. Płomienie świec zatańczyły pod wpływem podmuchu wiatru, zaglądającego przez uchylone okno. Ulewa dudniła o drewniany dach chatki, której wnętrze zdawało się teraz pełnić rolę nieznanej przystani, ciepłego schronienia pośród szalejącego chaosu. Zielarka była spokojna. Niespiesznie przymknęła okno, zgasiła drobne języki ognia kołyszące się na knotach świec. Trąciła pyskiem ramię swego gościa, jakby nie chciała zakłócić głosem przytłumionej, naturalnej symfonii władającej nocą burzy. Zaprowadziła wilczą samicę na kanapę w głównym pomieszczeniu - rozmieściła tu na dwóch przeciwnych stronach dwa posłania; odkąd tu mieszkała, sypiała w salonie. Posiadała co prawda dodatkowy pokój, jednak ustronność i ciepło centralnej izby domostwa w zupełności jej wystarczało. Wokoło nadal unosił się zapach kadzidła oraz ziół, a mimo to powietrze było lekkie i rześkie. Amaris wykonała obchód wokół pokoju, przystając w każdym rogu, by wymamrotać pod nosem parę słów. Nie przeszkadzało jej zaciekawione spojrzenie Silent; dawno już nie wstydziła się własnych praktyk. Powróciła na do sofy, poprawiając przygotowane posłania. Pod poduszkę Silent wsunęła maleńki, zamglony kryształ, o nieregularnym, nieoszlifowanym kształcie - kwarc dymny.
     — To na dobry sen — wyjaśniła, choć nie została o to zapytana. — Kiedy śpi się w danym miejscu po raz pierwszy, to ważne by zadbać o harmonię sennych wizji. Mają wielką moc.
     Niespiesznie ułożyła się po jednej stronie kanapy, zwijając w kłębek pod puchatym kocem.
     — Jeśli będziesz czegoś potrzebować, nie wahaj się mnie obudzić. Mam płytki sen — szepnęła jeszcze na koniec. — Dobranoc, Silent.
     Wokoło zapanowała cisza; tylko deszcz szumiał za oknem.
 
Silent?

ODEJŚCIE — LYSANDER

Pragniemy ogłosić, że od dnia dzisiejszego gabinet psychologiczny jest nieczynny do odwołania. Wszyscy, którzy potrzebują pomocy tego typu specjalisty, proszeni są o kontakt z ordynatorem szpitala.
Fakt ten związany jest z kolejnymi smutnymi wieściami — wraz z dniem dzisiejszym stwierdza się zaginięcie naszego dotychczasowego psychologa, LYSANDRA. Wraz z samcem zniknęły jego ruchomości, co wskazuje na samodzielne opuszczenie sfory.
Lysandrze, gdzieśkolwiek jest (jeśliś jest), pamiętaj, że u nas zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce, gdybyś zdecydował się powrócić. Jeśli zaś zamierzasz trwać przy swojej decyzji, nie pozostaje nam już nic innego niż życzyć ci szczęścia.

W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Erato, samica Beta

ODEJŚCIE — SAHARA I CONNOR

Nieszczęścia najwyraźniej naprawdę chodzą parami. Dwoje z członków naszego stada — SAHARA i CONNOR — postanowiło w ostatnim okresie opuścić naszą społeczność. Oboje odeszli pod osłoną nocy, w odstępie zaledwie kilku dni, a wraz z nimi zniknęły ich dobytki. 
Saharo, Connorze, mamy nadzieję, że dotrzecie do swoich bezpiecznych przystani. Jeśli jednak zatęsknicie za nami i za malowniczymi Północnymi Krańcami, nie musicie się wahać. Tu zawsze będzie wasz dom.

W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Erato, samica Beta

Od Ziny CD. Altaira

     Zina zamrugała oczyma, po raz kolejny bezskutecznie usiłując otrzeźwić własny umysł. Nie była pewna, co właśnie się wydarzyło, zaś kolejne elementy układanki, wraz z opadającą adrenaliną, dopiero zajmowały swoje miejsce w jej świadomości. Kompletny chaos, niebezpieczeństwo i balans na krawędzi pomiędzy życiem, a niechybną śmiercią - uwielbiała to, choć kiedyś z pewnością właśnie owy element przyczyni się do jej zguby. Obecnie jednak polegała na szczęściu, które i tym razem, jak jakimś cudem przez całe życie, wybawiło ją od tragedii. Ciekawe ile takiej sprzyjającej fortuny pozostało jej w zanadrzu... Obawiała się momentu, w którym te boskie zasoby się wyczerpią, zaś ona pozostanie zdana na łaskę sztywnych ram rzeczywistości. Dla własnego spokoju postanowiła zaliczyć owy szczęśliwy traf na konto swego obecnego towarzysza przygód. 
     To właśnie jego słowa wytrąciły samicę z zamyślenia. Zastrzygła uszami i prychnęła cicho, próbując pozbyć się poderwanego przez koła samochodu pyłu z nozdrzy. 
     — Co tak cię wzięło na filozofię życiową? — Uniosła pytająco brwi, jednak w odpowiedzi otrzymała jedynie wzruszenie ramionami. — Mam propozycję. Skoro nadal jestem ci winna podwieczorek, to czemu by nie przełożyć tej rozmowy na tę okazję? Jeśli dopisze nam szczęście, możemy załatwić jakiś procentowy trunek, który umili nam... Snucie domysłów o sensie istnienia. Co ty na to?
     — Jestem za — odparł bez zawahania Altair. — Prowadź. Tylko może tym razem postaraj się nas nie zabić? — Na pysku samca wykwitł rozbawiony uśmiech. 
     Suka wywróciła oczyma.
     — Dramatyzujesz. Przecież żyjemy.
     Otrzepała się z klejącej mazi, rozchlapując brudną wodę dookoła. Odrobina błota jeszcze nikomu zaszkodziła, a przy tym stanowiła idealny kamuflaż - nikt przecież nie zwróci uwagi na brudnego kundla szwendającego się pośród ulic. A już na pewno nikt nie rozpozna w nim urokliwej, rasowej i potencjalnie wartościowej suni. Zgodnie z tą myślą uderzyła przednimi łapami w kałużę, pozwalając, by kolejne krople spoczęły na jej sierści. Zaraz potem machnęła wesoło ogonem, odskakując na bok. Pożałowała tej decyzji - jej wzrok zatrzymał się na leżącej kilka metrów dalej, zbiorowej, psiej mogile. Kilkoro czworonogów zabitych pod kołami i maską przerażającej maszyny; pozostały z nich tylko zakrwawione, połamane ciała. Wzdrygnęła się nieznacznie na tę myśl. Miała również świadomość, że ich przywódca przeżył. I choć znała go krótko, jedynie przez złośliwe zrządzenie losu i własny, niewyparzony język, wiedziała że nie zamierza odpuścić. 
     — Sądziłam, że piraci kolekcjonują kochanki w różnych zakątkach świata, a nie wrogów — westchnęła, krzywiąc się nieznacznie. — Oczywiście, kochanki też mam. I kochanków. Ale obawiam się, że sumarycznie wrogów nazbierałam więcej... — dodała pochmurnie. 
     Z drugiej strony... To też niezłe osiągnięcie. Zdobyć status czyjegoś wroga to nie byle co...
     Jesteś piratem? — zainteresował się Altair. 
     — Samozwańczym — stwierdziła strażniczka, ruszając powoli przed siebie. — Z dwóch powodów. Po pierwsze, jestem psem. Po drugie, ciężko mówić o piratach w dzisiejszych czasach... Ale podoba mi się ten tytuł i zamierzam się go trzymać. Zwłaszcza, że pośród psich społeczności jest jeszcze całkiem aktualny i adekwatny, na tyle, na ile może być. 
     Przemierzali kolejne uliczki, powoli wyplątując się z labiryntu dziwnych, ślepych zaułków. Z czasem zaczęli mijać pojedynczych przechodniów, zaś po chwili wplątali się w zatłoczony chodnik przy ruchliwej drodze. Choć obecność dwunożnych działała im na nerwy, po wcześniejszych wydarzeniach miło było zostawić za sobą szemrane korytarze mniej przyjaznych dzielnic. Zina przez chwilę zastanawiała się nad kierunkiem który należało obrać, jednak po pewnym czasie zdała się na intuicję. Manewrując pomiędzy ludzkimi nogami, dreptali ramię w ramię w bliżej nieokreślonym kierunku. Nad miastem słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Czyste niebo przybrało złoto-pomarańczowy odcień, barwiąc chmury słodkim różem i odcieniami ognistej czerwieni. Uroczy widok.
     — A tak oficjalnie? Czym się zajmujesz w stadzie? — zagadnął czekoladowy pies, zerkając z ukosa na towarzyszkę. 
     — Jestem strażniczką — odparła. — To prosta robota. Zwykle biorę nocną wartę by móc spacerować pod gwiazdami lub zaszyć się gdzieś w krzakach i przespać aż do rana — przyznała niewinnie. — A ty?
     — Najemnik — wyjaśnił krótko. — Lubię mieć dowolność w działaniu. Choć początkowo rozważałem stanowisko tropiciela...
     Zina przystanęła nagle, unosząc nos ku górze. Jej towarzysz przerwał wypowiedzi i, jak się zdawało, równie szybko pojął, na czym skupiła swoją uwagę. Wymienili szybkie, porozumiewawcze spojrzenie, po czym podążyli uchwyconym tropem. Zaprowadził ich do wąskiego zaułka tuż przy restauracji, szczycącej się "azjatyckimi przysmakami". Na jej tyłach znajdował się śmietnik i choć piratka rozważała chwilowo zanurkowanie pośród odpadków w poszukiwaniu skarbów, ostatecznie otrzymała znacznie lepszą propozycję od losu. Drzwi, będące zapewne tylnym wyjściem z knajpy, uchyliły się. Dwójka czworonogów instynktownie czmychnęła za kontener, obserwując wyłaniającą się zza progu postać. Kucharz o masywnej posturze i zabawnym wąsiku trzymał w dłoniach zapakowaną na wynos paczuszkę; zrzędził coś pod nosem, z czego Zina zdołała wychwycić jedynie krótkie zdanie, w którym przedrzeźniał klientów oskarżających go o "źle zrealizowane zamówienie". Rzucił papierową torbę na ziemię, nie siląc się nawet na podniesienie klapy śmietnika, po czym wrócił do wnętrza budynku. 
     Piratka pierwsza dopadła do tajemniczego pakunki. Z pomocą zębów rozerwała papier, ukazując plastikowy pojemnik z obfitą porcją osobliwego dania, złożonego z surowych ryb, owiniętych ryżem, wodorostami i przyozdobionych różnymi, bliżej niesprecyzowanymi dodatkami. Samica aż zamerdała ogonem z podniecenia. Sushi, jak zdołała się niegdyś dowiedzieć, jadła tylko raz, w towarzystwie dawnej załogi. Zdecydowanie przypadło jej do gustu - żadne lądowe frykasy nie mogły zastąpić fantazyjnych owoców morza. Tym razem, obiecała sobie, nie tknie jednak wasabi. Do tej pory pamiętała palący ogień na języku i gryzący smak klejącej, zielonej mazi. Kto właściwie wpadł na pomysł, aby dodawać to do posiłków? Spośród krzywdzących kubki smakowe specyfików wolała już porządny, mocny alkohol. 
     — Jadłeś kiedyś sushi? — zapytała. — Bo właśnie to wpadło nam w łapy. Mamy szczęście, że ludzie tak łatwo wyrzucają zupełnie dobre jedzenie. Miło z ich strony. 
     Nim zdążył odpowiedzieć, zawiasy starych drzwi ponownie szczęknęły. Suka chwyciła zdobycz w pysk, korzystając z częściowo rozdartej, acz poręcznej papierowej torby i dała nura na zatłoczony chodnik. Obejrzała się przelotnie, chcąc się upewnić, że Altair dotrzyma jej kroku, po czym ruszyła szybkim krokiem przed siebie. Wypadałoby znaleźć jakieś ustronne, spokojne miejsce, które pozwoliłoby im na spożycie posiłku bez obaw o zadeptanie przez dwunożnych. Skierowali się zatem w kierunku obrzeży miasta; tam, gdzie ciasne zabudowania ustępowały miejsca domom jednorodzinnym, a ruchliwe ulice przechodziły w rzadko uczęszczane, asfaltowe dróżki. Wreszcie przystanęli gdzieś przy brzegu fiordu, znajdując niewielkie molo przy kamienistej plaży. Całkiem urokliwa okolica, szczególnie biorąc pod uwagę barwne niebo i krajobraz zachodzącego słońca.
     Zina rzuciła pakunek pod ich łapy. 
     — Najwyższy czas na ten podwieczorek — stwierdziła. 
 
Altair?
1026 słów, + 15 j 

ODEJŚCIE — YASMINE

Stadem wstrząsnęły niepokojące wieści, kiedy dzisiejszego ranka stwierdzono zaginięcie szczenięcia. YASMINE zniknęła bez śladu jeszcze w nocy, podejrzewa się, że samodzielnie opuściła dom. Wysłana ekipa poszukiwawcza nie zdołała odnaleźć zaginionej suni. 
Yasmine, mamy nadzieję, że postanowiłaś obrać własną drogę i świadomie podjęłaś tę trudną decyzję. Uważaj na siebie. Obyś znalazła swoje miejsce. A jeśli kiedykolwiek poczujesz się przytłoczona samotnością, wróć do domu.
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Amaris, samica Delta

Od Beatrice CD. Vesper

„Następnym razem”... Jak to cudownie brzmiało. W samych tych dwóch słowach zawarta już była jakaś piękna obietnica kolejnego spotkania, zresztą nieprzypadkowego. „Powinnyśmy robić to częściej” było chyba jednak jeszcze piękniejsze. „Następnym razem” dawało jej gwarancję jeszcze jednego spotkania, ale „powinnyśmy robić to częściej” stawało się pewnego rodzaju obietnicą. Może miały uczynić z tych spotkań jakąś tradycję, którą Vesper przed chwilą zdołała tak pięknie nakreślić słowami? Miały plotkować o życiu prywatnym innych członków sfory, do której należały — sfory, w której szpieg, jak jej zdradziła, zamierzała zostać już na stałe — i pić alkohol. Ruda samica miała rozwinąć przed tą szarawą jeszcze więcej meandrów historii swoich losów, tak niezwykłych i porywających, a także, być może, zaznajomić ją ze swoją poezją. Ba, Bice miała stać się jej pierwszym odbiorcą, kimś wyjątkowym.
Gdyby nie to, że teraz nie miała w swoim organizmie ani kropli żadnego trunku, uznałaby, że jest pijana. 
Być może była po prostu pijana ze szczęścia?
— To jak? — ponagliła ją jej towarzyszka, patrząc na nią uważnie znad kubka, w którym znajdowała się już zaledwie końcówka napoju, który zaserwowała jej gospodyni.
— Co? — wyrzuciła z siebie, zanim zdołała ugryźć się w język. — A, tak... Przepraszam, zamyśliłam się. — Uśmiechnęła się przepraszająco i zapewne gdyby nie to, że była psem, w tym momencie by się zapewne również zarumieniła. — Oczywiście, że chętnie ponownie cię tu ugoszczę, i to nie raz. Zapraszam, kiedy tylko znajdziesz na to czas i ochotę. No cóż, dobremu alkoholowi również nie odmówię — zauważyła na koniec, nie chcąc, by jej wypowiedź brzmiała zbyt entuzjastycznie.
— Jeśli już mowa o alkoholu, to jakie wino lubisz? Białe? Czerwone? A może różowe? 
— Nie zagalopuj się tylko zbytnio, proszę, bo kompletnie nie znam się na winie! — zauważyła Bice ze śmiechem.
— Jak to? Jesteś Włoszką i nie znasz się na winie? — zagadnęła młodsza z suczek, przekrzywiając nieco głowę, wyrazem swojego pyska zdradzając coś, co Bea uznała za rozbawienie.
— Taka ze mnie Włoszka, jak z koziej du-... — urwała nagle, zaskoczona własnym doborem słownictwa. Zanim postanowiła ciągnąć swoją wypowiedź dalej, odchrząknęła. — Żadna ze mnie Włoszka. Moja rodzina co prawda lubiła się chwalić swoim pochodzeniem, nadając kolejnym pokoleniom włoskie imiona, lecz kraj Alighieriego jako ostatni widzieli chyba moi pradziadkowie... jeśli nie prapradziadkowie. — Pokręciła głową. — Ja sama urodziłam się w Rosji, tam też spędziłam swoją... no cóż, młodość. Chyba mogę już powiedzieć, że jestem stara. — Roześmiała się cicho. — No cóż, w każdym razie pochodzę z Rosji, a w Rosji pije się wódkę.
— To co, powinnam zamiast wina przynieść wódkę? 
— Oj tak, zdecydowanie! — przytaknęła Bice, znowu cicho się śmiejąc, i wypiła ostatni łyk swojej dawno już zimnej herbaty.
Rozstały się niedługo później.

Vesper dotrzymała danego Beatrice słowa. U progu jej chatki zjawiła się ponownie jakieś dwa tygodnie później, po tym, jak kilkakrotnie widziały się w koszarach. Zgodnie z własną obietnicą, miała ze sobą wódkę. Ale to nie byle jaką! Trunek, nie dość, że schłodzony przez naturalne mrozy północnych zakątków Norwegii, miał jeszcze jedną, niezwykle ważną zaletę.
— Patrz, co udało mi się znaleźć w mieście! — oznajmiła ruda samica, przesuwając szklaną butelką po drewnianej podłodze salonu sanitariuszki. 
— Carskaja! — wręcz wykrzyknęła Bice po szybkich oględzinach leżącego u jej łap trunku. Czule uśmiechnęła się do wydrukowanego na etykiecie słowa w cyrylicy. — Skąd ją masz? — Zwróciła się ponownie ku swojej znajomej, wciąż uśmiechając się szeroko.
— Mówiłam już, że z miasta — odpowiedziała jedynie Ves, najwyraźniej nie chcąc dzielić się z sanitariuszką tą informacją.
— No dobra, uznajmy, że każdy powinien mieć jakieś swoje tajemnice i asy w rękawie... nawet jeśli nie mamy rękawów — mruknęła i, wciąż nie tracąc szczególnie dobrego nastroju, zabrała się za nalewanie im alkoholu. Nie rozdrabniała się na kieliszki, których zresztą nie miała, i już po chwili wręczyła swej gościni wypełniony do połowy wódką kubek. — Teraz musimy jeszcze wznieść toast — oznajmiła z grobową wręcz powagą.
— A nie wystarczy zwykłe „na zdrowie”?
— Nie. Niektórzy piją nawet każdy kieliszek z innym toastem, ale mogę być dla ciebie łagodna i kazać wymyślić tylko jeden. Za co pijemy, Vesper? — spytała swoją towarzyszkę, a teraz zapewne również „koleżankę od kieliszka” z nieco zawadiackim uśmieszkiem. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie była naprawdę ciekawa tego, co wybierze szpieg.
— No dobrze. Wypijmy za... — Vesper zamilkła na chwilę, najwyraźniej zastanawiając się, co powiedzieć dalej. — Wypijmy za podróż życia, która przywiodła nas do domu.
— Och, takiej poezji, a nawet może i filozofii, na pewno nie przebiję. To zdecydowanie najpiękniejszy toast, jaki słyszałam — zauważyła Bice z delikatnym uśmiechem. — W takim razie za podróż życia, która... Jak to było? Coś z domem, tak? — Roześmiała się.
Obie upiły trochę trunku. Nie potrafiąc się powstrzymać, Bice aż mruknęła z zadowolenia, czując znajome ciepło rozlewające się najpierw po jej gardle, a potem po całym ciele. Oj tak, tak smakował dom.
— Teraz twoja kolej — odezwała się Vesper po chwili milczenia. — Jaki będzie nasz drugi toast?
— A nie miałyśmy przypadkiem wznieść tylko jednego?
— Nie, wznosimy po jednym toaście. Nie wywiniesz się!
Bea roześmiała się cicho, lecz po chwili spoważniała. Przypomniała sobie ostatni toast, jaki wzniosła. Wciąż mieszkała wtedy na ruchliwych i, jak miało się niedługo później okazać, niebezpiecznych ulicach stolicy Rosji. Nadal co noc zasypiała u boku swojej ukochanej. To z nią wtedy piła... Pamiętała, jak dumne były, że udało im się znaleźć tę porzuconą przez jakiegoś człowieka butelkę wódki i odpędzić od niej innego psa, który najwyraźniej również chciał się oddać słodyczy upojenia alkoholowego. Piły wtedy za miłość i za wspólne życie w tym pięknym mieście.
Teraz jednak nie było już żadnej miłości, a już na pewno nie tej do Tatiany, która już od tak dawna była tylko mglistym wspomnieniem, wątłym ciałem wgniecionym w ziemię przez koła samochodów. Ulice miasta, które wcześniej uważała za swój dom, teraz zdawały jej się być pełne bólu i rozczarowania. Co innego to, co miała teraz przed sobą. Co innego Vesper, która uśmiechała się do niej półgębkiem, czekając na jej toast. Co innego sfora, do której teraz należała, w której może i nie czuła się obecnie w pełni szczęśliwa, lecz też nie wyobrażała sobie już życia w innym miejscu.
Za wszystko to, co doprowadziło nas do tego miejsca i do tej chwili, bez czego nie byłoby nas tu dzisiaj, nawet jeśli nie zawsze były to dobre wydarzenia, chciała powiedzieć, lecz zrozumiała, że tym samym jedynie sparafrazowałaby toast swojej towarzyszki. No cóż, najwyraźniej Vesper wypowiedziała przed chwilą jedne z najbardziej prawdziwych zdań, o których w swoim życiu słyszała goszcząca ją właśnie samica.
— Och, zagięłaś mnie, nie potrafię wymyślić nic równie poetyckiego! — Roześmiała się. — No dobrze... Po prostu wypijmy za to spotkanie. Za nie i za wszystkie inne nasze spotkania, które, mam nadzieję, nastąpią w przyszłości.
No i wypiły. A potem wypiły jeszcze więcej, lecz już nie przedłużając tego wszystkiego wymyślaniem kolejnych toastów. Piły i rozmawiały. Vesper opowiadała jedną porywającą historię za drugą, a Bice słuchała tego z zapartym tchem.
Przez chwilę, gdy nastało milczenie, miała ochotę opowiedzieć swojej towarzyszce swoją historię. Chciała opowiedzieć jej o tym, jak poznała Tati, o tym, jak bardzo jej rodzice jej nie lubili i o tym, jak bardzo ona sama się tym nie przejmowała. Chciała przybliżyć jej ich dzieje, to, jak dobrze razem im się żyło, o tym, jak uciekały kiedyś przed niedźwiedzie i o tym, jak kiedyś prawie postrzelił je jakiś staruszek. Chciała opowiedzieć jej o tym, co czuła, gdy samica, wokół której zbudowała niecały rok swojego życia i wokół której zbudować chciała całą resztę swojego życia. Chciała wyrazić swój żal, że nie mogła wtedy tak po prostu powrócić do rodziny, która wyruszyła już w dalszą drogę, i udawać, że nic takiego się nie wydarzyło, że wszystkie te miesiące tylko jej się przyśniły.
Po chwili jednak jej pragnienia diametralnie się zmieniły. Jakby za sprawą katharsis, oczyszczenia, zepchnęła Tatianę w najdalsze zakątki swojego umysłu. Zrozumiała, że Tatiana to przeszłość, duch, który wciąż uparcie nad nią wisiał. A ona przecież wciąż żyła i powinna z tego życia czerpać garściami. 
Nie wiedziała, czy właśnie to wywarło na nią w tej chwili największy wpływ, czy ilość wypitego alkoholu. Najważniejsze było jednak to, że nachyliła się ku rozpoczynającej kolejną opowieść rudej samicy i delikatnie ją pocałowała. 
Sama Vesper smakowała jeszcze lepiej niż rosyjska wódka, którą poczuć mogła na jej pysku.
 
Vesper?
1329 słów, + 15 j 

Od Altaira CD. Ziny

Altair nie słynął z podzielności uwagi, mimo to, starał się jak mógł  po raz kolejny — skupić na paru rzeczach na raz. Wiedział, że jeżeli teraz się zatrzymają, wrogowie prędko ich dogonią. Naprawdę, nie trzeba było być szczególnie inteligentny, aby to zauważyć. Nie było rady... musieli biec. Zina natomiast, w przeciwieństwie do kamrata, ledwo powstrzymywała się od śmiechu. Mimo takiej uwagi, poświęconej wydawanym odgłosom, jej ogon kręcił się jak szalony. ,,Przynajmniej umrze szczęśliwa." — markotnie pomyślał Altair, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie, nie obejmujące ich okrutnej śmierci z rąk bezlitosnych Oprawców. Niemal słyszał oddech psów na swoim karku, chociaż chyba nie były a ż  t a k blisko? Łapy Ofiar odmówiły posłuszeństwa, raz po raz zwalniając...
— Wiem! — krzyknęła suczka, jakby ją znienacka słońce olśniło. Po raz kolejny przyśpieszyła, aby niedługo po tym zwolnić, oraz zmierzyła odległość wzrokiem od stojących koło ścian pudeł. No jasne! Że też on tego nie wymyślił! 
Skoczył w pędzie na najbliższe pudło, które wydając głośny hałas, zwaliło się, torując drogę w poprzek. Zagrodziło tym drogę pościgowi. Tak przynajmniej miało się stać, ale Altair, jak zostało wspomniane, nie miał nadto podzielnej uwagi, chociaż być może umysł strategiczny (no bo, powiedzcie mi, jaki pies nie umie przeskoczyć pudła?). Teraz zaś, nie próbując skupić się na paru rzeczach na raz, poprzestał na poświęcenie uwagi zdziwionej mimice pyska Ziny. Czyżby nie o to jej chodziło? Uups, wyszedł na głupiego. Jaki ten mózg ma mały! Czy nie może raz zrobić coś dobrze? Ooch...
— Coś ty zrobił? Nie to miałam na myśli! — jęknęła, jakby przerażona, że musi mu wszystko tłumaczyć. Należy to zrozumieć: kilka długości ogona za nimi czaiła się śmierć, a jej towarzysz mógł właśnie popełnić ogromny błąd, marnując cenne sekundy i siły. Jego łapy bolały coraz mocniej, i wytracały tempo, nie pytając się właściciela o zdanie. Podobne odczucia czuła Zina. Dwójka psów przeszła do truchtu. Samica kontynuowała, i tylko jej oczy błyskały wesoło, zdradzając uciechę z przygody. — Schowajmy się do jednego z pudeł, a oni przebiegną obok nas, nic nie zważywszy na nas. 
Musiał pogratulować jej błyskotliwości, tak też więc zrobił. Było mu trochę głupio przez jego postępek. Następnym razem mu się uda wyjść na mądrego. Nie, żeby ważne było dla niego jej zdanie... Nie zna jej przecież. 
Zina zjeżyła sierść, patrząc przed siebie. Altair, który spostrzegł, że zatrzymał na niej wzrok, również obejrzał się w tym kierunku. Napotkał spojrzenie dobrze znanego mu wilczura. No, może poznał go dopiero przed chwilą, jednak jedno jest pewne: znał go lepiej niż chciał. 
Od niedawna psy podświadomie przestały zwracać uwagę na otoczenie, czego zaistniała sytuacja była dowodem. Kiedy spokojnie zwolnili, aby odpocząć (jednak nie miejmy im tego za złe: chwila wytchnienia była im naprawdę potrzebna) wroga im grupa psów otoczyła ich ze wszystkich stron. Czy naprawdę zadzieranie z jednym kundlem warte było ściągnięcie na siebie całej sfory rozwścieczonych bestii? 
Stało się. Droga ucieczki została odcięta. Rozpaczliwe, ostatnie rozglądnięcie się po otoczeniu przez Altaira nie miało większego sensu. Nawet, jeśliby znalazł wyjście z pułapki, musieliby uciekać, mając na ogonie jakieś pięć....trzy... cztery! psy. Najemnik w myślach obwiniał za owe zdarzenie Zinę. W końcu to jej buntownicza żyłka doprowadziła do tego...Do ich pewnej śmierci. Nawet teraz ogon jej nie opadł, a pysk trzymała wysoko, chociaż w geście tym dało dostrzec się przeraźliwą odwagę. Wywołała w nim, ta jej odwaga, niemiłe wspomnienie, przez co poczuł się zbyt mały, aby stawić czoła czekającego go losu. Podcięło mu to nogi i wywołało jakby zamglony obraz, nie tak dawnych przecież, wspomnień. Zina, nie widząc rozterki stojącego obok niej psa, patrzyła prosto w oczy przeciwnikom, gotowa rzucić się na nich i sprzedać swoje życie jak najdrożej. Altair może i był jednym ze zwolenników bohaterskiej śmierci, jednak nadal uważał, iż zakończenia ich krótkiego żywota da się uniknąć. Dodatkowo umocniło w nim to echo przeszłości. Może jutro tak, ale dzisiaj nie zginę — ta myśl dodała mu odwagi. Chociaż pewnie było w nią trudno uwierzyć, patrząc w oczy dwukrotnie liczniejszemu przeciwnikowi o stalowych oczach i z latami doświadczenia. 
Dobrze, iż przestał wierzyć w ich przegraną. Jego życie było zbyt krótkie, aby docenił wsparcie, które miał teraz u boku. Echo jego wspomnień nie wyprowadziło go wystarczająco z równowagi, by go złamać. Wrogowie byli zbyt zaślepieni żądzą zemsty i ślepym dążeniem za wołaniem swego przywódcy, aby stanowili ich koniec. A sam Altair nie był na tyle głupi, by nie spróbować jeszcze raz szczęścia. W końcu ile razy zginąłby już bez niego? Teraz nie zginą! 
— No, no, no — wilk podobny pies wyszczerzył zęby w szkaradnym uśmiechu. — To jak było z tym...kłapouchym? Wypowiedzcie swoje ostatnie słowa, ptaszki, bo za chwilę pofruniecie do zaświatów.
Jak każdy brutal, po rzekomym "złapaniu ofiary" był pewny, że już mu się nie wymknie. Kto mówi, że nie uprawia kanibalizmu? No, tym bardziej, że ukradli mu rybę. Teraz oni mu ją zastąpią, ha ha ha! 
Altair zamyślił się. Ludzie. Przecież po coś są na tym świecie, tak samo jak my. Mogą mi się na coś przydać.
Nie żeby uważał, że los specjalnie przyprowadził tu tylu osobników dwunożnego gatunku specjalnie dla niego. Może jednak był jednym z wielu czynników? Zina w końcu również była obok niego. Może ona też ma jakieś zadanie do wypełnienia? Swoją drogą, kiedyś musi dowiedzieć się, po co oni tu wszyscy są na tym świecie. To trochę bez sensu. Tak rodzić się i umierać... Po co się rodzić, skoro mamy umrzeć? O, ta sytuacja jest dobrym przykładem. ZARAZ, ja nie umrę! No właśnie!
Jak widać, przypomniał sobie, że to mogą być jego ostatnie chwile. Obejrzał się za siebie i uradowany krzyknął:
— Pofruniemy? Ależ oczywiście! Ale nie do zaświatów... Przynajmniej nie my. Żegnam państwa! — wydarł się, a ostatnie słowa niemal zagłuszył głośny klakson pojazdu ludzi. Ciężarówka zamierzała przejechać obok psów a dźwięk jedynie przepłoszyć zwierzęta. Stworzenia jednak, przerażone niebywale, same wpadły pod koła wozu, wywołując siarczyste klęcie kierowcy. Jedynie pies o brudnoszarej sierści przeżył, i z nienawiścią obiecywał pomścić przyjaciół. Darł się tak przez chwilę, a potem zniknął w mroku jednej z uliczek.
Nie marnowali czasu. Altair, który razem z Ziną skoczył nadpsio wysoko, wylądował na odsłoniętej części auta. Dziwne. Mają nogi, całkiem szybko chodzą, a chowają się w takim czymś. Kto ich zrozumie?
— Udało się! Żyjemy! — zdziwiony Altair nie mógł uwierzyć we własne szczęście. — Gdyby tego pojazdu tutaj nie było...
Zanim jego PsiaPsióła zdążyła odpowiedzieć, wóz się zatrzymał, a krzyczący ludzie wyrzucili ich z pokładu prosto w kałuże. Nadal byli podenerwowani opóźnieniami Psy wypluły wodę z pysków, oglądając się za odjeżdżającymi. Zina zaraz uradowana spoglądnęła na Altaira.
— No a jak? Oczywiście! — wesoło zakręciła się, nie zważając na to, iż jest cała w błocie.
— Nie tak oczywiste jak się wydaje — cicho oznajmił i zamyślił się. — Jak myślisz? Dlaczego rodzimy się na świecie? To część przyrody, czy może znaczy coś więcej? — Altair poważnie oznajmił, a jego pysk niezwłocznie rozjaśnił przyjemny dla oka uśmiech. — Nadal nie postawiłaś mi podwieczorku. 

Zina?
1120 słów, + 15 j

ODEJŚCIE — MISHKA

Wraz z dniem dzisiejszym stwierdzono zaginięcie — MISHKA od wielu dni nie była widziana na terenach stada. Poszukiwania nie przyniosły rezultatów, lecz stwierdzono, że wraz z wychowawczynią zniknęły jej rzeczy, co sugeruje dobrowolne odejście.
Mishko, niechaj Twoja droga będzie bezpieczna i prosta. Życzymy Ci powodzenia, gdziekolwiek zawędrujesz. Pamiętaj także, że jeśli kiedykolwiek postanowisz powrócić, stado przyjmie Cię z otwartymi ramionami.  
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Amaris, samica Delta

Od Ziny CD. Altaira

     Zanurzyła się w półmroku wąskiej uliczki, pospiesznie przemykając pomiędzy budynkami. Trzymała nos nisko przy ziemi, starając się wychwycić woń starszego mężczyzny pośród innych zapachów. Przez pewien czas podążała tym tropem, jednak im głębiej zapuszczała się w nieznane rejony dziwnego labiryntu, tym szybciej traciła orientację. Wokoło pachniało pyłem, śmieciami i wilgocią; otoczenie nieszczególnie odbiegało zapachem od ściganego. Zgubiła ślad. Zaklęła pod nosem - zapewne odpuściłaby już nawet te ryby, nie zamierzała ich przecież wyrwać z ust potrzebującego człowieka, lecz sam fakt przegranej działał jej na nerwy. Rozejrzała się dookoła, po raz pierwszy skupiając uwagę na swoim położeniu. Machnęła nerwowo ogonem. Przez własną fiksację na pościgu i przyjemny zastrzyk adrenaliny, zapędziła się w nieznane, zapyziałe rejony miasta, osobliwą plątaninę ciemnych uliczek i wąskich korytarzy. Zdawało się również, że zgubiła po drodze swego towarzysza...
     Usłyszała kroki. Natychmiast odskoczyła, odwracając się za siebie.
     — Mogłaś poczekać, wiesz? — Altair z chłodną nutą w głosie wyłonił się zza rogu.
     Odetchnęła. Naprawdę nieźle sprawdzał się w roli tropiciela.
     — Nie strasz — mruknęła, bezwiednie zaglądając wgłąb uliczki. — Zgubiłam go. Potencjalnie drogę powrotną również. Moja orientacja w terenie sprawdza się lepiej na otwartym morzu...
     Samiec uniósł nieznacznie brwi, jednak nie odezwał się ani słowem. Zamiast tego uniósł pysk, skupiając najpewniej uwagę na zapachu otoczenia. Zina obserwowała z uwagą jego poczynania, bezwiednie pokładając w nich nadzieję. Zawsze miło patrzeć, jak ktoś naprawia twoje błędy. Pokonał kilka kroków przyciskając nos do ziemi. 
     — Hej, spójrz — szepnął, wskazując łapą przed siebie.
     Strażniczka dołączyła do niego. Na brudnym podłożu, ledwie metrów od nich, spoczywała świeża ryba - łosoś, którego zdobyli chwilę wcześniej.
     — Musiał ją zgubić po drodze... Tylko czemu nie podniósł? Myślisz że bał się pościgu? Nie sprawiał wrażenia przestraszonego, kiedy je nam zabrał... — mruknął z namysłem czekoladowy pies.
     — Nie wiem. Ale dlaczego szepczemy? — Zina przestąpiła z łapy na łapę, wbijając w niego pytające spojrzenie. Wydawał się być w pełni skupiony i niepewny zarazem.
     — Coś tu jest nie tak...
     Strażniczka zastrzygła niespokojnie uszami, kiedy obca woń dołączyła do plątaniny zapachów. Gdzieś obok przemknął cichy szmer, zaś jej umysł wypełniło nagłe, niepokojące przeświadczenie, jakoby nie byli tu sami. Rozejrzała się dookoła, krzyżując nagle spojrzenie z parą złocistych, świdrujących oczu skrytych w mroku uliczki. Zjeżyła sierść na karku, cofając się o krok. Masywny samiec o brudnoszarej sierści wyłonił się naprzeciw dwójki przybyszów. Jego sylwetka miała w sobie coś z wilczura, choć nie odznaczał się szczególnie wzrostem, zaś mieszana krew znacząco wybijała się w jego aparycji. Szczególną uwagę przykuwało jedno z szarawych, szpiczastych uszu - było lekko oklapłe, nadszarpnięte, zupełnie jakby dawno temu wrogie kły odgryzły kawałek, pozostawiając bolesną, widoczną bliznę o nieregularnym kształcie. 
     — Zabłądziliście? — Chrapliwy głos mieszańca odbił się echem pośród ścian.
     Zina poczuła dreszcz przebiegający wzdłuż jej pleców. Wymieniła szybkie spojrzenie z Altairem. Jej towarzysz sprawiał wrażenie zupełnie opanowanego; wyraz jego pyska nie uległ zmianie i choć przyjął ostrożną, czujną pozycję, zachował charakterystyczną powagę i spokój. 
     — Jeśli mam być szczery, tak — odparł beznamiętnym tonem. 
     Nieznajomy samiec zerknął na nich spode łba. 
     — Niebezpiecznie jest zapuszczać się na nieswoje tereny — warknął, mrużąc ślepia. Chwilę później jego wzrok spoczął na sporej rybie, zaś w oczach zalśnił wygłodniały błysk. — Miło, że przynieśliście chociaż drobną opłatę. Nie jestem jednak przekonany, czy jest wystarczająca — dodał niedbale, wbijając spojrzenie w płową samicę.
      Altair, z godnym podziwu zrównoważeniem, obniżył pysk w ostrzegawczym geście. W młodej strażniczce jednak zawrzało. Zarówno bezczelność obcego mieszańca, jego świdrujący wzrok, jak i absurd całej sytuacji powoli działały jej na nerwy. Nie miał prawa im grozić, a nawet jeśli uważał siebie za tutejszego przywódcę, nie podlegali mu.  Nie da się zastraszyć byle opryszkowi. Machnęła nerwowo ogonem, po czym uniosła prowokacyjnie pysk. Od początku wiedziała, że dzisiejszego dnia brakowało jej wrażeń. Buntownicza natura wyjątkowo dawała się we znaki, zaś po krótkiej ocenie sytuacji, wyzbyła się początkowych obaw. Potencjalny przeciwnik, choć wyraźnie masywny i większy, był sam, a to dawało im oczywistą przewagę.
     — Słuchaj no, kłapouchy — szczeknęła dumnie, stawiając krok na przód. Była niższa, toteż wyciągnęła się na łapach, chcąc zrównać się z samcem. — Nikt nie pytał cię o zdanie ani pozwolenie, a jeśli masz ochotę na rybę, musisz umoczyć własne łapki. Ta jest nasza. A teraz zejdź nam z drogi.
     Zdawało się, że jej towarzysz syknął coś pod nosem - być może słowo przestrogi - jednak nie zwróciła na niego większej uwagi. Oblicze wilczura pociemniało z gniewu, który szybko ustąpił miejsca chłodnej kpinie. Pokręcił z politowaniem łbem, po czym szczeknął krótko, treściwie, jakby dawał sygnał. Co, jak się okazało, w istocie robił. Z bocznych uliczek wyłoniły się trzy kolejne psie sylwetki. Zina zadrżała pod wpływem gardłowego warkotu; przełknęła z trudem ślinę, lecz nie zachowała wyzywającą pozycję. Nie mogła teraz wycofać się z podkulonym ogonem - nie, kiedy duma trzymała jej pysk sztywno uniesiony ku górze, spoglądając z pozorną odwagą, czy raczej brawurą, w ślepia mieszańca. 
     Nim zdążyła na dobre pożałować własnej, niewyparzonej gęby, samiec wybił się na tylnych łapach i powalił ją na ziemię. Jego kły zatrzasnęły się na barku samicy, pozostawiając po sobie niezbyt głęboką, acz dotkliwą ranę. Syknęła krótko, z trudem tłumiąc krzyk. Mając przewagę liczebną był znacznie śmielszy w swych działaniach, mimo, iż jego poplecznicy stanowili obecnie jedynie groźnie wyglądające tło. Piratka zaklęła w myślach. Znacząco przewyższał ją siłą, za to jej walorem był spryt. I, jak się okazało, szybkość. Zamachnęła się łapą, z zaskakującą finezją wymierzając cios pazurami w lewe oko przeciwnika. Krwawe pręgi wykwitły wzdłuż pyska; odskoczył z rykiem bólu, szarpiąc łbem. Otrząsnął się jednak szybciej niż możnaby się spodziewać, zaś wściekłość w jego zdrowym oku pałała żywym ogniem. Rzucił się na przeciwniczkę z mieszanką determinacji i czystej furii. 
     Nagłe uderzenie powaliło go w locie. Altair odepchnął gwałtownie przeciwnika nim jego kły dosięgnęły płowej samicy, a następnie zwinnie wylądował na ziemi, wytracając pęd. Wymienił z Ziną ledwie jedno, krótkie spojrzenie - zaraz potem zerwali się do ucieczki. Donośne ujadanie za ich plecami dobitnie świadczyło o wszczętym pościgu i choć element zaskoczenia dał im trochę czasu, nie byli pewni jak długo uda im się utrzymać narzucone tempo. 
     — Co to, do cholery, było?! — warknął czekoladowy samiec, zwracając się do biegnącej obok suki.
     Strażniczka w odpowiedzi jęknęła głucho, rana na barku i obite ciało dały o sobie znać podczas nagłego skrętu w kolejną uliczkę. I tak miała szczęście, że wyszła z tego ledwie zadrapana.
     — Jeśli przeżyjemy, z chęcią ci odpowiem — wydyszała, szczerząc zęby w niewinnym uśmiechu.
     Jej serce waliło jak szalone, energii ubywało z każdym krokiem, odgłosy pościgu zbliżały się z każdą upływającą sekundą. A jednak, gdy kolejna dawka adrenaliny napłynęła do jej żył, miała ochotę się roześmiać. Z pewnością nie mogła narzekać dłużej na nudę.

Altair?
1069 słów, + 15 j
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette