Od Cosmosa CD. Asteriusa

Cosmos podążał wzrokiem za ruchami mieszańca, starając się jasno dać mu do zrozumienia jak znaczące obiekcje żywił wobec tego pomysłu, jednak Asterius zdawał się nie zwracać na niego najmniejszej uwagi. Podszedł, naparł lekko łapami na bark samca, wyczuł odpowiednie miejsce i...
Cosmos zawył boleśnie, instynktownie wciskając pysk w ziemię, żeby stłumić własny głos. Świat na sekundę zawirował przed jego oczyma, powietrze uciekło z jego płuc. Ale, jak się zdawało, coś wskoczyło na swoje miejsce. Powoli odetchnął przez nos, otrzepując się z pyłu. Nie było tak źle. Poruszył ostrożnie barkiem - kolejna fala bólu, jednak tym razem nic już nie blokowało jego ruchów. 
— Huh... — mruknął, podnosząc się z ziemi i stopniowo próbując kłaść nacisk na ranną kończynę. — Chyba będę żyć. Wypadałoby jeszcze tylko zrobić coś z tym krwawieniem, ale...
Zmarszczył lekko nos, po czym cmoknął krótko, w wyrazie nagłego olśnienia. Zrzucił z pleców swoją torbę i wygrzebał z niej garść zmieszanych ziół, ostrożnie wybierając zębami poszczególne listki. Stworzył z nich maleńką kupkę, po czym bezceremonialnie wsadził je sobie do pyska i zaczął żuć. Zmieloną, ciemnozieloną papkę wypluł na własną łapę. 
— Marzanka wonna odkaża, a pokrzywa pomoże zahamować krwawienie i przyśpieszyć gojenie — wyjaśnił, podsuwając Asteriusowi mieszankę. — Pomóż mi posmarować, sam nie sięgnę. 
Samiec rzucił mu krótkie, nieodgadnione spojrzenie, jednak spełnił jego prośbę. Chłodna maź przykryła ranę, powoli spowalniając krwawienie i przykrywając metaliczną woń posoki ostrym zapachem ziół. Cosmos przez sekundę odniósł wrażenie, że jego towarzysz rozluźnił się nieznacznie, jednak nie przykładał do tego większej wagi. Wytarł łapę o ziemię i wyjrzał z jamy, rozglądając się dookoła.
— No... Teraz wypadałoby znaleźć drogę powrotną — mruknął. — Jakieś pomysły? 
Asterius stanął obok niego, marszcząc lekko brwi. 
— Możemy znaleźć ocean — stwierdził; jego głos jak zwykle pozbawiony był żadnego wyrazu. — Wioska znajduje się na wybrzeżu, więc będziemy mieć jakiś punkt odniesienia. Tak sądzę. Ale zdaje się, że jesteśmy daleko — uznał, węsząc w powietrzu i strzygąc uszami, jakby próbował wyłapać choćby odległy zapach jodowanej bryzy czy szum fal rozbijających się o fjordy. 
— Spróbujmy kierować się roślinnością — podsunął Cosmos. — Im bliżej wybrzeża, tym rzadsza i mniej okazała będzie. Pewnie trochę pobłądzimy, ale... Chyba i tak nie mamy lepszej alternatywy, no nie?
Mieszaniec skinął krótko głową. Ruszyli przez las. Tym razem prowadził Cosmoc; nie tylko nadawał tempo podróży ze względy na ranna łapę - chociaż ze sprawnym wykorzystaniem trzech pozostałych kończyn nie poruszał się raczej znacząco wolniej niż zazwyczaj - ale także uważnie przyglądał się otaczającej ich florze. Obserwował, gdzie runo leśne składa się z większej ilości paproci, a gdzie ustępuje miejsca mchom i pomniejszym roślinom. Chwilę kręcili się w kółko, czasami gdzieś nawracali, jednak nie miał wątpliwości że ostatecznie zmierzają we właściwym kierunku. 
— Z tego co widzę, nie jesteś zbyt rozmowny, więc ja zacznę — oznajmił nagle, kiedy absolutna cisza w której podróżowali w końcu stała się dla niego nie do wytrzymania. — Trafiłem na północ Norwegii po długich miesiącach wędrówki. Nigdy nie zatrzymywałem się nigdzie na dłużej, zdarzało mi się mieszkać w przypadkowych stadach albo na miejskich ulicach, ale takiego połączenia - psiej sfory w opuszczonej ludzkiej wiosce - jeszcze nie napotkałem. Więc mnie zainteresowało — stwierdził, zerkając z ukosa na mieszańca, wyraźnie z lekka wytrąconego z rytmu przez tę nagłą wypowiedź. — A ty? Jak właściwie tu trafiłeś?

Asterius?

Od Asteriusa CD. Cosmosa

Drażniący nos zapach i ogłuszający huk. Las rozmywający się w plamy zieleni.
Asteriusem pokierował instynkt. On sam niewiele musiał myśleć. Nie zdążył nawet wykrztusić z siebie jakiegokolwiek przekleństwa, a już mgnął przez zarośla. Adrenalina krążąca po jego żyłach początkowo przyćmiła jego świadomość i mieszaniec dopiero po paru chwilach zorientował się, że ma towarzystwo. Nie musiał oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, że to przypadkowo spotkany samiec za nim podążał. Czuł jego zapach, czuł zapach jego ciepłej krwi. Wyczuwał samą jego obecność. I nietrudno też było mu wywnioskować, że nieznajomy ma problemy z nadążeniem. 
Asterius przystanął i odetchnął z cichą frustracją, omal nie rzucając na głos soczystym kurwa, które właśnie przemknęło po jego umyśle. Spojrzał na towarzyszącego mu psa, przelotnie oceniając jego stan, po czym rozejrzał się dookoła. Zgubili się. Oczywiście, że się zgubili. Pierdoleni dwunożni.

Nauczyciel łowiectwa właśnie kończył się kręcić, szukawszy możliwie wygodnej pozycji w norze w której ukrycie się zaproponował, kiedy usłyszał szept zdradzającego mu swoje imię nieznajomego. Cosmos. 
Asterius sprzed kilkunastu miesięcy pewnie ochoczo wymówiłby to słowo cichym mruknięciem, chcąc skosztować je na własnym języku, podczas gdy na jego pysku gościłyby drobny uśmiech, ale nie był już tą osobą. Imiona obcych przestały mieć dla niego znaczenie. W większości nawet nie wysilał się na ich zapamiętywanie. 
Grzeczność wymagała, aby on także się przedstawił. Nie miał na to ochoty. Pomijając już sam fakt jego ogólnej nieprzychylności do towarzystwa, był rozdrażniony. Zarówno incydentem z ludźmi, jak i zapachem świeżej krwi leżącego obok samca. 
— Asterius — wyrzucił z siebie, z trudem rezygnując ze zmuszenia się do okazania nieco większej ilości kultury. 
Jego matka byłaby tak bardzo zawiedziona. I był tego boleśnie świadomy. 
Kątem oka widział, jak Cosmos powoli skinął głową. Zapadła niezręczna cisza. Irytowała go. Pozwalała jego umysłowi zanadto skupiać się na wręcz duszącym zapachu posoki. 
— To stanowiło idealny wręcz przykład dlaczego zamieszkiwanie terenów sąsiadujących dwunożnym jest co najmniej głupie — warknął i nie zdołał zamaskować złości wybrzmiewającej w jego głosie. Tak jakby osadowienie w tym miejscu całej sfory było co najmniej decyzją biednego zielarza. Zanim jednak Cosmos zdążył zrobić cokolwiek poza skonfundowanym zastrzyżeniem uszami, Asterius odezwał się ponownie. — Wygląda na to, że masz wybity bark i wypadałoby coś z tym zrobić. Zanim żałośnie zaczniemy szukać drogi powrotnej. — Jego ton był szorstki.
— Cóż... teraz medyk tym bardziej wydaje się być poza zasięgiem... — Cosmos skrzywił się nieznacznie. I albo miał być to nieudolny uśmiech albo grymas bólu. Asterius nie przykładał do tego żadnej wagi.
— Nastawię ci go. To znaczy twój bark — oznajmił, całkowicie bezceremonialnie, na co spotkał się ze zdziwionym spojrzeniem. Westchnął więc i wytłumaczył: — Uczyłem się podstaw medycyny i wielokrotnie obserwowałem profesjonalistów. Nie połamię cię. 
I choć Asterius starał się nie dać tego po sobie poznać, stopniowo tracił zmysły. Woń krwi mąciła w jego umyśle i obdzierała go z kontroli.
— Stary... jesteś pewien? Wolałbym jednak nie skończyć sparaliżowany na resztę życia... Mówiłem serio, że potrzebuję wszystkich czterech łap — Mimo że ton Cosmosa podszyty był żartem, jego wyraz pyska nie zdradzał rozbawienia. Przechylił lekko głowę i wpatrywał się w nauczyciela łowiectwa z nutą ciekawości. 
Kurwa. Cierpliwość Asteriusa powoli sięgała limitu. 
— Daj mi pomóc. Masz pewność, kiedy wrócimy? Bo ja niestety nie. Usprawnienie twojej łapy ułatwi nam sytuację.
Jaśniejszy samiec przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią, ale Asterius nie musiał na nią czekać, żeby wiedzieć, że go przekonał. I jakby bogowie wreszcie spostrzegli jego dzisiejsze batalie, argumentację wzbogacił rudawy lis, który ni stąd ni zowąd pojawił się u progu nory węsząc z nietrudnym do zauważenia zainteresowaniem. Krótkie warknięcie Asteriusa wystarczyło, aby odstraszyć nieproszonego gościa, samiec nie musiał nawet zawracać sobie głowy podnoszeniem się z ziemi. 
— Zapach twojej krwi zwabia zwierzęta. Cholera wie co jako kolejne postanowi nas odwiedzić.
Och, gdyby tylko Cosmos wiedział, że spośród wszystkich dzikich bestii to właśnie Asterius najchętniej skosztowałby jego krwi. Gdyby tylko wiedział, jak desperacko pragnie jej posmakować.
— Okej, okej! — rzucił pospiesznie ranny mieszaniec. — Tylko... weź zrób to jakoś tak... bezboleśnie...
Drugi z psów nic nie odpowiedział. Podniósł się tylko na łapy i stanął nad poszkodowanym.
— Która strona? — spytał krótko.
— Prawa?
— Leż tak jak teraz i się nie ruszaj.
 Oparł się przednimi łapami o kłąb Cosmosa i wyczuwszy obie ściągnięte łopatki, nakierował swój nacisk bliżej prawej strony. Po czym rozległ się chrupot. 

Cosmos?

Od Cosmosa CD. Asteriusa

 Cosmos zmarszczył pysk. 
— Nie należysz do zbyt uczynnych, co? — cmoknął, pochylając się w kierunku samca. 
Nieznajomy drgnął, jakby zamierzał cofnąć się o krok. "Dziwny typ" — stwierdził Cosmos. 
— Jak mówiłem, nie mogę ci pomóc — odparł sztywno mieszaniec, kładąc szczególny nacisk na wypowiadane słowa. — W części mieszkalnej ktoś na pewno wskaże ci drogę. 
Cosmos westchnął ciężko, ostentacyjnie mruknął coś pod nosem i pokuśtykał przed siebie. Przystanął jednak wpół kroku, prostując się. Zastrzygł uszami. 
— Słyszałeś to? — zagadnął, rozglądając się czujnie dookoła. 
Nieznajomy samiec także wydawał się zaalarmowany; wyprostował się i węszył w powietrzu. 
I wtedy ciszę pomiędzy nimi przeszył rozdzierający huk. 
Cosmos podskoczył w miejscu, odruchowo lądując na rannej łapie. Skrzywił się, jednak nie było czasu na tego typu rozterki — kiedy w powietrzu rozlewał się zapach prochu, z zarośli wyłoniły się dwie ludzkie sylwetki. 
— Chybiłeś! — rzucił jeden, trącając drugiego łokciem. Jego szorstki rechot wwiercał się w głowę Cosmosa. — Wisisz mi dychę!
— Mam jeszcze drugi strzał — mruknął drugi. — Zresztą, póki co sam się nie popisałeś. 
Mężczyźni podnieśli strzelby, ich lufy niebezpiecznie skierowane wprost na... 
— Cholera, rusz się! — ostre szczeknięcie nieznajomego mieszańca wytrąciło Cosmosa ze stanu otępienia. 
Uskoczył, o centymetry unikając pocisku. Nie czekał na kolejny strzał. Uważając na ranną łapę, ruszył biegiem przez gęste zarośla, starając się manewrować pośród labiryntu drzew na tyle umiejętnie, by obrać najtrudniejszą dla dwunożnych drogę. Wystające gałęzie zahaczały o jego skórę, kolczaste krzewy wplątywały się w sierść, a rana na łapie pulsowała coraz dotkliwszym bólem. Las rozmywał się przed jego oczyma, tworząc niewyraźną plamę brązu i zieleni. Jedynym punktem odniesienia była sylwetka psa biegnącego przed nim — Cosmos uczepił się go niczym drogowskazu, latarni prowadzącej go przez chaos. 
Gdzieś obok mieszańca świsnął kolejny pocisk, jednak głosy zdawały się coraz odleglejsze. Cosmos nie zamierzał się odwracać, aby upewnić się w tym przekonaniu. Parł naprzód, dopóki jego łapy nie ugięły się pod nim, odmawiając w końcu posłuszeństwa. Zaklął w duchu, podnosząc się raz jeszcze. Nie sądził, aby współcześni myśliwi byli na tyle bystrzy, by wytropić ich po znikomych śladach krwi wplątanych w leśną gęstwinę, jednak utrata takiej ilości posoki stanowiła problem sam w sobie. 
Nieznajomy mieszaniec zatrzymał się, zerkając do tyłu na Cosmosa. Zmarszczył lekko pysk i rozejrzał się dookoła. 
— Chyba ich zgubiliśmy — mruknął. — Ale dla bezpieczeństwa, lepiej chwilę poczekać — rzucił, wskazując ruchem pyska na niewielką norę, tuż pod skalną formacją.
Cosmos skinął krótko głową. Wiedział, że bezpieczniej byłoby biec dalej, a nieznajomy podejmował tę decyzję wyłącznie ze względu na niego. Żeby go nie zostawić. 
Eh, niech mu będzie, może jednak jest trochę uczynny. 
Wcisnęli się do jamy, bardziej przestronnej niż się wydawało, po czym położyli się nisko przy ziemi, nasłuchując. 
— Tak przy okazji — szepnął po chwili zielarz. — Jestem Cosmos. 

Asterius?

Od Asteriusa CD. Cosmosa

Asterius sam nie był pewien, dlaczego trafił akurat tutaj, tak daleko na południe od swoich rodzinnych stron, i dlaczego też to właśnie tutaj, po tylu miesiącach tułaczki, spośród wszystkich możliwych znanych bogom miejsc, coś uparcie nakazywało mu się zatrzymać. Nie rozumiał tego w najmniejszym stopniu, czuł niechęć do towarzystwa, czuł głęboką apatię, gdy do nosa wpadał mu intensywny, w jego opinii wręcz cuchnący zapach tak wielu psów. A jednak jakiś jego głęboki, pierwotny głos tak też zadecydował i Asterius nie potrafił mu się oprzeć.
Wszystko w Północnych Krańcach było zaskakujące. Obce i dziwne. Mieszaniec niewątpliwie zmierzył się z nieoczekiwanym szokiem kulturowym i rwącą tęsknotą za dawnym, tak bliskim jego sercu domem. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego stado żyło tak blisko ludzi (których nawiasem mówiąc, Asterius nigdy nie miał okazji spotkać, a co najwyżej zauważyć z oddali), kompletnie nie mógł połapać się też w systemie hierarchii i w bardzo modernistycznych formalnościach, jak chociażby wypełnianie księgi przez tutejszego przywódcę. Ale największy szok wywarły na nim ludzkie budynki, jakim tutejsze psy znalazły wiele osobliwych funkcji. 
Swojego pierwszego dnia na terenach Północnych Krańców Asterius został powitany przez Mojito, bo tak z tego co zapamiętał nazywał się tutejszy alfa, jak go określano. Po wspólnym, wręcz egzotycznym dla przybłędy spełnieniu procedur powitalnych, Mojito oprowadził go po centralnych, najbliższych terenach sfory i wskazał mu... drewnianą, będącą tworem dwunożnych chatkę?, w której Asterius mógłby zamieszkać. I choć młody pies nieczęsto daje po sobie poznać jakiekolwiek emocje, w tamtej chwili ledwo powstrzymał swoją żuchwę od przysłowiowego sięgnięcia podłogi. 
Nie, ostatecznie nie skorzystał z propozycji i nie zamieszkał w spróchniałym, wilgotnym domku. Zaszył się w najbliższym chociaż trochę przypominającym las miejscu i znalazłszy opuszczoną, prawdopodobnie borsuczą norę wykopaną pod jednym z drzew, pogłębił ją na swoje potrzeby. Obiecał sobie, że kiedyś doda do wnętrza skóry jakiejś zwierzyny, ale na tamten moment nie było to dla niego jakimkolwiek priorytetem. Był przyzwyczajony do surowych warunków. Chociaż nie było dnia, żeby nie tęsknił za dotkniętym matczyną łapą wystrojem.
 
A teraz, kilka dni później, stał naprzeciw płowo barwionego samca, gdzieś na bliżej nieokreślonych terenach Północnych Krańców. Sam nie do końca wiedząc co tu jeszcze robił i dlaczego nie odszedł.
— ... A tak się składa że potrzebuję wszystkich czterech kończyn. — Usłyszał.
Przyjrzał się obcemu i jeszcze zanim odnalazł wzrokiem przecięcie na jego ciele, poczuł zapach świeżej krwi. Zaklął soczyście w myślach, żałując zagajenia samca. Mógł udawać, że wcale go tam nie było i niczego nie widział. Kurwa.
Metaliczna, tak dobrze znana mu woń drażniła nos i wiła się po zakątkach jego umysłu, powoli przyćmiewając zdolność kontroli. Tak dawno nie pił świeżej krwi. Jego zmysły tak bardzo tego pragnęły.
Asterius wyprostował się i wypuścił gwałtownie powietrze z płuc. Unikał bezpośredniego patrzenia na ranę nieznajomego. 
— Niestety nie kojarzę — odchrząknął. — Mieszkam w okolicy od niedługiego czasu. 
Modlił się do wszystkich bogów, jakich kiedykolwiek poznał, aby umknąć z tej niewygodnej sytuacji możliwie jak najszybciej.
— Ach! — Jasny samiec uśmiechnął się krzywo. — To tak jak ja.
Asterius skinął powoli głową, podczas gdy myśli zatruwały jego umysł w szaleńczym tempie. Przekleństwa, modlitwy i nieodpowiednie do zastosowania w praktyce pomysły potencjalnej ucieczki przeplatały się wzajemnie. Ale przede wszystkim dominowały desperackie próby utrzymania kontroli i wypieranie się zapachu ciepłej, lepkiej posoki. I tego jak bardzo chciałby jej spróbować. 
— Słuchaj — odezwał się po krótkiej chwili nieznajomy. — Nie chciałbyś czasem pomóc biednemu poszkodowanemu? Poszukać razem jakiegoś medyka? Jak nowicjusz z nowicjuszem? 
Ciemny mieszaniec zamarł. Przy okazji starając się nie patrzeć na niższego od siebie psa wzrokiem wygłodniałego łowcy. 
— Wybacz, ale nie sądzę, żeby był to dobry pomysł — powiedział sztywno. Chociaż naprawdę starał się nie wyjść na nieuprzejmego, jego głos brzmiał całkowicie beznamiętnie. — Ale na twoim miejscu chyba szukałbym w tej centralnej części stada. W tej mieszkalnej.

Cosmos?

Od Cosmosa do Asteriusa

     Cosmos zwiedził już spory kawałek świata - a przynajmniej tego kontynentu - i widział wiele psich czy innych społeczności. Wychował się w rodzinnym stadzie, chwilę szwendał się po mieście z bandą bezpańskich kundli, od czasu do czasu zatrzymywał się na parę dni w napotkanych sforach... Ale opuszczona wioska rybacka zamieszkana przez czworonogów? To była nowość. 
    Kiedy przybył na te tereny, spodziewał się zastać teren opuszczony lub zamieszkały przez nielicznych, starszych rybaków. Zamiast tego powitała go banda psów i oferta dołączenia. Co jak co, ale gościnności nie można było im odmówić. Przyjął, bo dawno nie zagrzał nigdzie miejsca na dłużej, a miejsce samo w sobie wydawało się wyjątkowo interesujące. Przynajmniej na jakiś czas. Dostał w przydziale swoją własną chatkę - lekko zawilgotniałą, zbudowaną ze spróchniałego drewna, lecz wciąż przepełnioną osobliwym urokiem. No, w domu dwunożnych jeszcze nie mieszkał.  
    Gdy nad morskimi fjordami wschodziło słońce, Cosmos już dawno był na nogach. Wyszedł zwiedzać, to dość oczywiste - musiał zapoznać się z tutejszymi terenami, a także, co ważniejsze, z tutejszą florą. Z ogromną radością przyjął na siebie rolę zielarza, miał do tego nie tylko odpowiednią wiedzę, lecz także szczery zapał i pasję. A ziół takich jak tu jeszcze nie widział! Zapuszczając się tak daleko na północ, spodziewał się raczej jałowej ziemi, jodowanego powietrza i roślinności ograniczającej się do mchów czy niskiej trawy. Zamiast tego codziennie odkrywał coraz to nowsze gatunki. Oh, nie mógł się doczekać aż je wypróbuje! Obecnie wybrał się na poszukiwanie jaskrów - w szczególności polował na niesławny tojad. To fascynujące, jak pojedyncza roślina może być trucizną i lekarstwem zarazem. Cosmos uśmiechnął się pod nosem. Jakby się zastanowić, to całkiem poetyckie. 
     Przydałby się jeszcze ktoś, kto chciałby z nim wypróbować jego najnowsze zdobycze. Nie miał nic przeciwko osobistym testom, ale odczuwalne efekty zawsze okazywały się zabawniejsze w towarzystwie. Kończyło się walką, flirtem albo tępym wpatrywaniem się w ścianę z durnym uśmiechem na pyskach - możliwości były nieskończone!
    — Później zajmę się integracją — wymamrotał sam do siebie, zrywając kolejny kwiat. 
    Zbieranie trujących roślin za pomocą pyska mogło nie być najlepszym pomysłem, ale nie dowie się, dopóki nie spróbuje, prawda? Rozejrzał się dookoła, w poszukiwaniu kolejnych okazów i... Aż przystanął. Piękna, gęsta kępka soczyście bordowych kwiatów, tuż za niewielkim, kamienistym urwiskiem. Z tej odległości nie mógł ocenić, co to dokładnie. Tojad? O takim kolorze? Może jakaś inna odmiana?
    Niewiele myśląc, wziął krótki rozbieg i wybił się z tylnich łap. O źle wymierzonej odległości przekonał się dość szybko - i boleśnie - kiedy ledwo dosięgnął łapami drugiej strony, stracił równowagę i z impetem uderzył ramieniem o ostry kamień, powodując głębokie rozcięcie na ramieniu. Jęknął krótko, mamrocąc pod nosem przypadkowe przekleństwo. Podniósł się z ziemi, oceniając szkody. Nie mógł stać na prawej łapie; dość paskudne rozcięcie i opcjonalnie wybity bark. Cóż, nie był lekarzem żeby to ocenić. Skrzywił się. 
    — Nic ci nie jest? — Gdzieś za plecami Cosmosa rozległ się obcy głos. 
    Samiec odwrócił pysk, mierząc wzrokiem obcą sylwetkę. Cmoknął krótko.
    — Stary, dobrze że jesteś! — rzucił. — Kojarzysz może gdzie tu mają jakiegoś medyka? Zostałem zaatakowany — uniósł demonstracyjnie ranną łapę. — Przez kamień. A tak się składa że potrzebuję wszystkich czterech kończyn. 

Asterius?

ŁOWCA — IVAN

Ria Putzker
IMIĘ: Ivan, jest to imię niezbyt znaczące, typowe w okolicach z których sam jego nosiciel pochodzi. Podkreśla ono jak niewyróżniającym się z tłumu jest psem, jedynie trybikiem w wielkim systemie.
SKRÓTY: IV015 lub po prostu Piętnastka w rodzinnych stronach tak często na niego wołano, po jego "numerze seryjnym" nadanym przez ludzi. Na ten moment jednak ta nazwa jest nieaktualna w dodatku przywołuje nieprzyjemne wspomnienia z przeszłości.
MOTTO: Przez większość swojego życia kierował się jedynie instynktem przetrwania, teraz gdy się ustatkował stara się jedynie odejść od dawnych zwyczajów "pić, jeść, spać, przeżyć"
PŁEĆ: Pies.
WIEK: 3 lata.
DATA URODZENIA: 11 stycznia, jego pierwsze tygodnie życia przypadły na najzimniejszy okres na wschodzie.
STANOWISKO: Wybrał stanowisko łowcy, czyli coś w czym mógłby wykorzystać swoje umiejętności nabyte w wielu pojedynkach, w których przewagę dawał mu ogromny spryt.
ODPOWIEDNIK: (znajde jeszcze)
CHARAKTER: "Nie oceniaj książki po okładce" pozornie oklepane przysłowie jednak dokładnie pasuje do Ivana, który na pierwszy rzut oka prezentuje się jako najlepsza wersja siebie, która nie do końca jest prawdziwa, wykreowana przez niego samego aby ukryć skazy które życie pozostawiło na jego psychice. Prezentuje się jako zawsze życzliwy, uśmiechnięty i skory do pomocy dla każdego kto tylko o to poprosi bądź potrzebuje. Przybrał sobie otoczkę kogoś, kogo nic nie przejmuje a jednak ma niezdrową obsesję na punkcie tego jak inni go postrzegają, wolałby umrzeć niż żeby ktokolwiek, nawet najbliżsi przyjaciele, widzieli jak potrafi sie trząść jego ciało jak wpada w panikę na wspomnienia z czasów szczenięcych. Czasami wystarczy tylko znajomy zapach, który odświeży wspomnienia aby złamać jego fałszywą osobowość. Przez to jak wyglądało jego życie przed odzyskaniem wolności Ivan ma tendencje do wahań emocjonalnych, wybuchów agresji, których nawet pomimo stale noszonej maski "perfekcyjnego" psa nie jest czasem w stanie opanować. Brak jakiegokolwiek komfortu oraz bliskości doprowadził do tego, że ktokolwiek okazałby Ivanowi prawdziwe szczere ciepło miałby problem aby się go później pozbyć, albo chociaż odpocząć od niego patrząc na to w jak szybkim tempie Ivan jest w stanie się niezdrowo przywiązać.
RODZINA: W jego przypadku ciężko stwierdzić było kto jest jego matką, kto siostrą, a kto obcym w kojcach, gdzie wszystkie psy były ze sobą stale ściśnięte.
PARTNERSTWO: Jest on zdolny do czegoś w rodzaju miłości, jednak niekoniecznie byłby to zdrowy związek.
POTOMSTWO: ---
APARYCJA:

  • Rasa: kundel
  • Umaszczenie: tricolor
  • Wysokość: 47 WK 
  • Masa: 14 kg
  • Długość sierści: krótka
CIEKAWOSTKI: 
Gdy był w wieku zaledwie kilku tygodni na jego lewym uchu po wewnętrznej stronie został przypieczętowany jego numer IV015 w dość bolesny sposób, nawet jeśli było to już dawno temu, wspomnienie tamtego wydarzenia jest wciąż świeże w jego umyśle
- Odkąd się uwolnił unika ludzi jak ognia, na sam widok człowieka jego reakcja polega na walce lub ucieczce w zależności od okoliczności.
HISTORIA: Odkąd Ivan otworzył oczy jego życie nie było kolorowe ani usłane fiołkami. Otaczający go smród odchodów był od samego początku drażniący we wrażliwy nos. Jego walka o przetrwanie rozpoczęła się już wtedy gdy musiał uważać na to żeby nie zostać zdeptanym przez inne psy, akurat karmiące matki przekazywały go sobie tak jak inne szczenięta nie wiedząc które należy do czyjej. Wszystko się skończyło gdy został mu nadany numer IV015, nie był jedynym Ivanem ze wszystkich, więc ludzie kontrolujący wszystko musieli znaleźć rozwiązanie. Pomimo swoich raczej niewielkich rozmiarów w porównaniu do innych psów był zmuszany do pracy oraz do walk psów, była to dla niego codzienność do takiego stopnia, że jego młodzieńcze lata zatarły się w jedno zamglone wspomnienie i migawki konkretnych wydarzeń. Aż do rewolucyjnego wydarzenia gdy w popłochu ludzie upchali wszystkie kilkadziesiąt psów do przerdzewiałych klatek i ruszyli z dawnego miejsca. Droga była długa, psy umierały z wycieńczenia i głodu. Można sobie wyobrazić smród jaki panował w wielkim kontenerze po okropnie długim czasie. 
W końcu po kilku tygodniach rażące światło dostało się do środka kontenera, musieli dotrzeć na miejsce. Słońce oświetlające wnętrze nagle dodało Ivanowi ogromnego przypływu pewności siebie, miał szczęście, że jego klatka była zardzewiała na tyle że drzwiczki były poluzowane dzięki czemu wydostał się i przebiegł między ludźmi, którzy zgotowali mu piekło na ziemi przez całe jego życie. Był w obcym kraju, sam, ale przynajmniej wolny, chcąc zostawić przeszłość za sobą przybrał kompletnie nową tożsamość, nie chciał być już cyfrą wśród wielu innych, a sobą, Ivanem, dopiero uczącym się naprawdę żyć wśród innych psów Północnych Krańców. 
AUTOR: saluch [Discord]

ZIELARZ — COSMOS

Rita Putzker
IMIĘ: Cosmos. Pomimo oczywistego skojarzenia z przestrzenią kosmiczną, jego imię nawiązuje tak naprawdę do gatunku kwiatu.
SKRÓTY: Od czasu do czasu ktoś rzuci "Cos" czy "Cosmi", różnie bywa.
MOTTO: A man who lays with another man should be stoned Leviticus 20:13, czyli bycie gejem jest okej jeżeli jesteś wystarczająco zjarany.
PŁEĆ: Pies.
WIEK: 3 lata.
DATA URODZENIA: 24 lipca, kiedy zakwitły kosmosy.
STANOWISKO: Zielarz. Zna się na ziołach wszelakiej maści jak mało kto, wiedział więc, że to jego przeznaczenie.
ODPOWIEDNIK: Will Wood.
CHARAKTER: Cosmos jest psem o ognistym temperamencie i równie żywiołowej osobowości. Już za dzieciaka często odstawał od reszty - czy to przez swoje niekonwencjonalne pomysły, czy przez sposób myślenia czy zachowanie samo w sobie. Niewiele się zmienił w tej kwestii. Ciężko nazwać go hedonistą, ale z tym nurtem łączy go stałe poszukiwanie przyjemności - zresztą, jeśli ma być szczery, nie tylko. Jego celem w życiu jest doświadczanie, próbowanie nowych rzeczy i stałe poszerzanie własnych granic czy horyzontów. Uczucia, emocje, bodźce - wszystkiego po trochu, byleby jak najwięcej. Hasło "nie jestem masochistą, ale..." można uznać za jego motto życiowe. Na ogół prezentuje się jako postać przesadnie pozytywna, do bólu szczera i nieco odklejona od rzeczywistości, za to wnosząca idealną dozę luzu i humoru do każdego towarzystwa. Jedni nazwaliby go odważnym ryzykantem, inni zwyczajnym idiotą, jednak dla niego to jedno i to samo. Nierzadko z własnej woli pakuje się w kłopoty - nie wie, kiedy odpuścić, a stałe poszukiwanie adrenaliny, której pragnie jak narkotyku, prowadzi go do ekstremalnych, skrajnie niebezpiecznych sytuacji. Do tej pory jednak zawsze wychodził z nich zwycięsko, z nieco szaleńczym uśmiechem na pysku.
Mimo wszystko, wbrew temu co widać na pierwszy rzut oka, Cosmos posiada w sobie pewną specyficzną głębię. To myśliciel, być może nawet filozof, który z ochotą rozprawia długimi godzinami o najdziwniejszych problemach ziemskiej egzystencji. Jeżeli ktoś faktycznie wsłucha się w jego słowa zrozumie, że ma do czynienia nie z lekkomyślnym kretynem, a ze swego rodzaju wolnym duchem, który postanowił oddać się materialnym i niematerialnym doświadczeniom, niekoniecznie z własnej głupoty, lecz z osobliwej filozofii życiowej. I być może częściowo dla ucieczki.
Na co dzień jednak prezentuje się jako postać skomplikowana, acz wyjątkowo rozrywkowa. Humor, zabawa, odrobina sarkazmu i szaleństwa - Cosmos nie zna umiaru ani ograniczeń. A raczej zna, ale świadomie decyduje się je ignorować. To poszukiwacz przygód o nieokiełznanej duszy, pięknej i niebezpiecznej - dla samego siebie i otoczenia - zarazem.
RODZINA: Wywodzi się z uroczej, wielodzietnej rodziny, którą dawno już zostawił za sobą.
PARTNERSTWO: Od czasu do czasu ktoś się znajdzie, ale nigdy na dłużej.
POTOMSTWO: Oby nie.
APARYCJA:

  • Rasa: border collie z domieszką przypadkowych genów.
  • Umaszczenie: red merle.
  • Wysokość: 50 cm WK.
  • Masa: 16 kg.
  • Długość sierści: no średnie takie.
CIEKAWOSTKI: 
> Jego zamiłowanie do ziół nie ogranicza się do książkowej wiedzy, ale także do zastosowań praktycznych. I nie, nie mam tu na myśli wyłącznie medycyny.
> Gdyby miał wyznawać ludzkie bóstwo, wyznawałby Dionizosa.
HISTORIA: Urodził się w niewielkiej sforze, gdzieś na dalekim południu. Należał do prostej, wielodzietnej rodziny, w której plasował się gdzieś pośrodku licznej gromadki szczeniąt. Kochał swoich bliskich, jak i czuł się kochany, jednak przy tak licznej domowej społeczności, nie poświęcano mu zbyt wiele uwagi. A jemu z kolei nigdy to nie przeszkadzało. Spędzał dni na łonie natury, ucząc się na zielarza i chwytając życie garściami. Nie sprawiał jako tako problemów (a przynajmniej nie dawał się złapać), więc pozwalano mu na życie na własną łapę. I tak toczyła się jego młodość. Istotną rolę w jego życiu odegrał pewien urokliwy samiec, o imieniu Angie. Od szczenięcia byli właściwie nierozłączni - najlepsi przyjaciele, towarzysze przygód i powoli dorastający przyszli kochankowie. A przynajmniej tak miało być. Wszystko zmieniło się pewnego letniego, burzowego dnia, kiedy powietrze pachniało deszczem i rozkwitającym bzem. Cosmos i Angie znajdowali się daleko od domu - nie pierwszy raz. Wyruszyli gdzieś w podróż, od tak, na kilka dni, nie mówiąc nikomu. I tak zawsze wracali. Tym razem nie wrócił żaden z nich. Cosmos pamięta ten dzień aż za dobrze. Pamięta rwącą rzekę, którą zamierzali przekroczyć. Pamięta śliskie kamienie. Pamięta głupi zakład o to, kto będzie pierwszy na drugim brzegu. Pamięta, że obydwaj przegrali. To on poślizgnął się pierwszy, a Angie zawrócił, by ratować przyjaciela. Nurt porwał ich obydwu, wciągając w ciemną otchłań pełną ostrych kamieni i lepkiego mułu. Cosmos zamknął oczy. Kiedy je otworzył, leżał wycieńczony na płyciźnie, ledwo żywy, ze złamaną łapą i obolałymi płucami. Wysoko nad nim świeciło łagodne, letnie słońce. Nie miał pojęcia, jak długo tam leżał. Kolejne dni spędził na poszukiwaniach, jednak na darmo. Angie przepadł. Cosmos nie szukał już drogi do domu. Od zawsze wiedział, że prędzej czy później odejdzie w poszukiwaniu własnej drogi, jednak nigdy nie spodziewał się takich okoliczności. Bez ostrzeżenia. Bez pożegnania. Bez Angiego u boku. Wyruszył na północ, przez kolejne miesiące szwendając się bez celu po świecie. Aż trafił tu.  
AUTOR: astralny.dyplomata@gmail.com | astro_karmel [discord]
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette