Od Cheopsa CD. Koemedagg

  Delikatnie ujęło go wyznanie suni, odnośnie tego, że się martwiła. Naprawdę przyjemnie było usłyszeć coś takiego od drugiej osoby. W tych słowach kryło się coś nieco podbudowującego dla obrońcy, biorąc pod uwagę fakt, iż ich relacja znajdowała się jeszcze w fazie krótkiej znajomości. Krótkiej, ale jakże intensywnej.
  Te przemyślenia musiał jednak porzucić na jakiś czas, gdyż nie zamierzał pozostawić sforowej pielęgniarki bez odpowiedzi.
— Tak, mieliśmy naprawdę ogromne szczęście — przyznał pewnie. Chcąc podtrzymać rozmowę, kontynuował: — O wiele bardziej wolę pomóc takim przybyszom, niż wdawać się w różnego rodzaju potyczki — wyznał pogodnym tonem, spoglądając na pyszczek rozmówczyni. Suczka przez moment zdawała się nad czymś myśleć, jednak prędko obdarzyła go spojrzeniem swoich dwukolorowych ślepi.
— Jak najbardziej rozumiem twoją postawę — sunia pokiwała łebkiem z przekonaniem. Obrońca uśmiechnął się delikatnie na jej gest. — Mnie również nie za bardzo widzi się prowadzenie z kimś konfliktu — dodała, a dodatkowo jej pyszczek opuścił cichy chichot. Obrońca już chciał dorzucić kolejne słowa, lecz Koe go uprzedziła: — A czy musiałeś kiedykolwiek walczyć z jakimś intruzem na terenach stada? — tym razem w jej głosie zagościła nutka zainteresowania.
  Cheops podniósł odrobinę pysk do góry, próbując przywieść z pamięci wspomnienie, związane z pytaniem Koe.
— Trafiłem raz na niezbyt przyjemnego młodziaka, ale po paru ostrzeżeniach zdecydował się posłusznie opuścić tereny — odparł po chwili ciszy. — Jeszcze nie byłem zmuszony, aby użyć siły i mam nadzieję, że nigdy nie będę — dodał z pobrzmiewającą nadzieją, w duchu zastanawiając się, jaki los spotkał włóczęgę.
— Też mam taką nadzieję — przyznała wesoło. Jej towarzysz uśmiechnął się szerzej, a jego ślepia obdarzone były małą iskierką czułości, wywołanej owymi słowami.
  Cisza zagościła wśród obrońcy i pielęgniarki. Cheops nie odczuwał potrzeby, by ją burzyć i najwyraźniej jego towarzyszka również podzielała tę opcję. Dla samca nie była ona w żadnym wypadku niezręczna, doskonale się czuł, idąc w ciszy obok suczki.
  Usiedli nad brzegiem wodnego zbiornika, przez chwilę wpatrując się w horyzont. Do głowy dobermana przybył pewien pomysł, który, być może, mógłby nieco urozmaicić to spotkanie. Podniósł się ociężale, zatapiając łapę w nieco chłodnej cieczy.
— Chcesz popływać? — skierował ciemne ślepia na Koemedagg. — Nie jest aż tak zimna — stwierdził, unosząc, odrobinę zawadiacko, kąciki pyska i coraz śmielej się zanurzając.

  Od tamtego spotkania pielęgniarki i obrońcy minęło kilka tygodni. Ciepłe dni odeszły, ustępując miejsca surowej, choć równie pięknej, zimie. Cheops przez ten czas miał bardzo ograniczony kontakt z Koe, a szczerze mówiąc, w ogóle jej nie widywał. Samiec w głównej mierze przebywał w domu, wciąż będąc w żałobie po przybranym synu. Nie odczuwał potrzeby, by spotykać się z innymi. Jego każdy dzień wyglądał praktycznie tak samo - przychodził do koszar, czasem odbywał patrole, a po skończeniu obowiązków zawsze udawał się prosto do domu, ginąc pod ciepłym, starym kocem.
  Jednak tego dnia doberman musiał dokonać małych zmian w swoim grafiku. Wszystko za sprawą dzisiejszego treningu, podczas którego obrońca dorobił się dość rozległej rany na swojej przedniej łapie. Nie poszedł jednak do sanitariuszki, tak jak mu poleciła samica Beta. Odmówił również zaoferowanej pomocy zaprowadzenia go do medyka, gdyż jego zdaniem uraz nie był aż tak poważny.
  Dokuśtykał do szpitala, co nie okazało się proste, jak Cheo przypuszczał, dzięki grubej warstwie śniegu, przez którą samiec musiał się przebić. Przemierzał budynek, szukając uważnym wzrokiem kogokolwiek z personelu. Przystanął, gdy dostrzegł bardzo dobrze mu znaną pielęgniarkę. Z daleka obserwując nieświadomą jego obecności suczkę, zdał sobie sprawę, jak nieelegancko się zachował, urywając z nią tak nagle kontakt. Miał jednak nadzieję, że Koe nie czuła do niego urazy oraz że rozumiała jego potrzebę samotności. Przecież każdy mieszkaniec stada był świadomy utraty, jaką Cheops doświadczył, jasna więc była jego decyzja o chwilowej izolacji.
  Zebrał w sobie pewność i ruszył w stronę pielęgniarki, skupiając jej uwagę, kiedy znalazł się blisko. Sunia skierowała na niego nieco zaskoczone spojrzenie, które zaraz powędrowało na jego ranną łapę.
— Cześć — zagaił pierwszy, siląc się na słaby uśmiech.
— Cheops — wypaliła, delikatnie unosząc kąciki pyska. — Cześć — dodała pogodnie.
— Możesz się tym zająć? — uniósł odrobinę swoją kończynę, patrząc się na nią niepewnie. Suczka chwilę przyglądnęła się ranie.
— Oczywiście — odparła natychmiast, gestem łba każąc mu za nią podążać. Cheops skinął głową, wykonując jej polecenie i szybko się z nią równając.
— Przepraszam, że się nie odzywałem tyle czasu — zagadnął ze skruchą. — Potrzebowałem samotności — wyznał, darząc Koe przepraszającym wzrokiem.

Koe?

Od Nikolaia CD. Dantego

    Nikolai w milczeniu skinął pyskiem. Niedźwiedzie nie były w okolicy żadnym fenomenem, jednak zwykle trzymały się w pewnej odległości od psich terenów - zapewne wyczuwając obcy zapach i trafnie uznając wioskę za nieswoje terytorium - zaś o tej porze roku większość osobników nie wysuwała nosa ze swoich jaskiń. Będzie musiał powiadomić o tym kogoś z przywódca czy grona łowieckiego, by członkowie pozostawali czujni i podobny wypadek nie wydarzył się po raz drugi. Co zaś tyczyło się rannego samca, miał pecha. 
     Choć właściwie Nikolai nigdy nie wierzył w "szczęście" ani "pecha". Mityczne fatum ciążące nad żywotami czy antyczna fortuna splatająca koleje ludzkiego - lub psiego - losu od zawsze zdawały mu się słabym wytłumaczeniem czyjegoś postępowania. Każde wydarzenie powstawało za sprawą ciągu czynników, często złączonych ze sobą w sposób nieprzewidywalny, lecz nigdy przypadkowy. Ktoś mógł - tak jak Dante - znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, owszem. Stanowiło to jednak jedynie zupełnie logiczny zbieg okoliczności, zaś poszukiwanie wyjaśnienia pośród sił wyższych było całkowicie zbędne. Pech. Szczęście. Prosty bieg świata łączący ze sobą wątki. Jedno i to samo. 
     Lekarz zorientował się, że nie odpowiedział, dopiero gdy biały samiec odchrząknął. Błądził wzrokiem gdzieś po pomieszczeniu, najwyraźniej pragnąc nie tyle co przyciągnąć uwagę niedoszłego rozmówcy, lecz zamaskować niezręczną ciszę, jaka zawisła pomiędzy nimi. Nikolai pozostawał dotychczas pogrążony we własnych myślach i chłodnej analizie sytuacji, więc nie uważał jej za takową ani jakkolwiek niewłaściwą. Przynajmniej dopóki Dante nie zwrócił na nią uwagi. Wówczas i jemu zaczęła doskwierać, jak uciążliwa drzazga wbita pod skórę. Przestąpił bezwiednie z łapy na łapę, mając cichą nadzieję, że jego "gość" pociągnie konwersację. 
     Tak się jednak nie stało. Pacjent wpatrywał się gdzieś w przestrzeń. Nie należał najwyraźniej do postaci zbytnio rozmownych. Nikolai również nie. Zaliczał się raczej do słuchaczy, a jeszcze bardziej - do samotników. Choć jego praca wymagała stałego kontaktu z innymi członkami stada, zwykle udawało mu się unikać improwizowanych pogawędek. Pacjenci przychodzili w konkretnym celu, nie na rozmowę, lecz w przypadku konieczności. Robił swoje, a następnie zostawiał ich opiece pielęgniarek, ograniczając własne wypowiedzi do zaleceń i udzielenia odpowiedzi na ewentualne pytania. Czym innym było jednak przyjmowanie poszkodowanych w budynku szpitalnym, nierzadko zapełnionym resztą personelu, a czym innym opatrywanie rannego we własnym domostwie, podczas rzekomego dnia wolnego.
     Nie był najlepszy w rozmowach. Więc mówił o tym, o czym potrafił.
     — Rana jest dotkliwa, ale na szczęście niezbyt głęboka — odezwał się. Jego głos przerwał ciszę, Dante zastrzygł uszami i odwrócił się w jego stronę, gdy ten kontynuował, siadając nieopodal. — Pazury wbiły się najgłębiej w okolicy barku, uszkodziły mięśnie, ale te szybko się regenerują. Niżej ważne narządy ochroniły żebra, choć mało brakowało, a mogłyby się połamać. W okolicy brzucha rana jest już tylko powierzchowna. Uraz będzie ci przeszkadzał głównie za sprawą bólu, dam ci na to łagodzące zioła. Niedługo wrócisz do sprawności. Jakieś pytania?
     Wypowiedź medyka zawisła w powietrzu, zaś on sam z miejsca poczuł się nieco lepiej. Nie rozumiał, dlaczego przeszkadzało mu uprzednie milczenie, jednak po wygłoszeniu monologu nie czuł już szczególnej potrzeby wyszukiwania na siłę tematów. 
     Biały samiec wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym potrząsnął pyskiem. 
     — Nie — odparł krótko. — Wszystko jasne — dodał, raczej z poczucia obowiązku niż faktycznej chęci. 
     — Zostań na noc. W takim stanie nie możesz się stąd ruszać — stwierdził rzeczowo lekarz.
     Przez oblicze Dantego przebiegł stłumiony grymas, nie do końca zrozumiały, lecz szybko zastąpiony przez neutralny wyraz. Nikolai powstrzymał się przed wywróceniem oczyma. "Mi też się to średnio podoba" - przyznał w myślach, jednak na głos nie wypowiedział ani słowa, zupełnie jakby przelotna ekspresja pacjenta całkowicie umknęła jego uwadze.  
      Za oknem słońce powoli zsuwało się za linię horyzontu. Ostatnie promienie skrzyły się pośród zimowego powietrza, tańczyły chłodnym blaskiem na śnieżnej pokrywie i malowały wzory na oszronionych szybach. Siarczysty mróz zaczynał dawać się we znaki, jego echo wsuwało się przez szczeliny do przytulnej chatki. Nikolai mimowolnie zerknął w kierunku dogasającego kominka i skrzywił się nieznacznie. Kilka skromnych płomyczków tańczyło na zwęglonych kawałkach drewna, ich ciepło i światło słabło z każdą chwilą. Samiec niechętnie zbliżył się, sięgając pyskiem po dodatkowy opał. Nienawidził tego momentu. Jak na złość przy całej zaawansowanej ludzkiej technice, porzucona przez dwunożnych wioska rybacka przepełniona była cienkimi chatami, których wnętrza ogrzewano za pomocą niestabilnych kominków. Ogień trzaskał niespokojnie, syczał, wił się niczym wąż... Nikolai wzdrygnął się, wrzucił opał do środka i cofnął się jak oparzony, choć jego postać przez cały czas pozostawała daleko poza zasięgiem płomieni. 
     Mruknął bezgłośnie coś pod nosem mając cichą nadzieję, że przybysz nie zarejestrował dziwnego zachowania, małego pęknięcia w idealnym opanowaniu lekarza. Wyszedł do sąsiedniego pokoju, skąd przyniósł koc - posiadał ich wiele, skoro w niektóre cieplejsze noce rezygnował zupełnie z nieprzyjemnego procesu rozpalania w kominku. Podał go Dantemu.
     — Co sprowadziło cię w te strony? — zagaił, zajmując miejsce w pobliżu. 
     Nie czuł przejmującej potrzeby podtrzymania rozmowy jak poprzednio, a jednak coś skłoniło go do przerwania ciszy. Ciekawość? Nigdy nie należał do takowych i wiedział, że w rzeczywistości obszedłby się bez historii nowo poznanego samca. Nuda? A może przejmujący, podskórny niepokój związany ze zbliżającą się nocą i koniecznością pozostania sam na sam z własnymi myślami? Być może. Nigdy nie próbował zagłuszać ich towarzystwem, jednak... Nie zaszkodzi przetestować i tej metody.

Dante?

Od Dantego CD. Nikolaia

 W pewnym momencie biały samiec nie był już nawet pewien, czy kontaktuje ze światem. Na zmianę odpływał i powracał bolesną pełnią świadomości, chociaż sprawiał wrażenie, jakby wszystkie wydarzenia nie do końca jeszcze do niego dotarły. Osuwając się po ścianie praktycznie nie wiedział nawet gdzie tak dokładnie się znalazł, czy dobrnął do celu, czy ktokolwiek będzie zdolny mu pomóc. Nie był pewien, czy chciałby umrzeć, ponieważ miał niemal stuprocentową pewność, że trafiłby do psiego piekła razem ze swoją koszmarną, zmarłą matką. Należy zaznaczyć, że nie przejmował się też zbytnio przesądami, więc z czystym sercem myślał źle o uśmierconej suczce. Żadna pozytywna myśl ne mogła pojawić się w jego włochatym łbie, kiedy o niej wspominał. Po prostu... to zupełnie tak, jak gdyby usiłowało się usprawiedliwiać działania hazardzisty, alkoholika, a przy tym najgorszego rodzica na świecie. Rzecz jasna ona nie mogła poszczycić się ani jednym z pierwszych dwóch mian. Co do trzeciego, opinie zapewne byłyby już mocno podzielone. Cóż za piękna ironia, syn marnotrawny myślący o matce w krytycznej sytuacji, mogliby kiedyś wystawić o tym jakieś wzruszające przedstawienie.
Próbował jednak wyjść ze swojej podświadomości, w czym bez wątpienia pomógł mu głos biało-czarnego samca. To na nim skupiał się za każdym razem, gdy już praktycznie całkowicie odlatywał. Sens słów niekoniecznie do niego dolatywał, ale czy to można uznać za ważne? Wyczuł pytanie, dlatego skinął twierdząco, chociaż miał wrażenie jakby przy każdym, nawet najdrobniejszym ruchu, uchodziło z niego życie. A to nie był jeszcze właściwy czas, nie dla niego. Postąpił zgodnie z poleceniem, zaciskając kły na kwiatku, co zapewne w nieco mniej krytycznej sytuacji absolutnie by go rozbawiło. O dziwo instrukcja stanowiła jedyną rzecz, którą zrozumiał bez większego problemu. No, może poza informacją, że wszystko mogło się skończyć jeszcze gorzej, na co miał ochotę odpowiedzieć coś w stylu "chyba dla niego", lub "nie, gdybym był przygotowany", jednak nie miał na tyle siły, by wydać z siebie jeszcze jakikolwiek dźwięk, dlatego postanowił przemilczeć sprawę i puścić uwagę mimo uszu. Ignorowanie też szło mu całkiem nieźle. Życiowy, ciemny oraz wyjątkowo ciepły płyn mocno sączył się z ran śnieżnobiałego psa, ale w tym stanie nawet brudne futro nie psuło mu specjalnie humoru. Wystarczająco zniszczył sobie całą radość z tego dnia, wyłączając pewne zmysły nad jeziorem i obecnie bardzo tego żałując. 
Cała "operacja" wydawała mu się trwać w nieskończoność, ponieważ pierwszy raz od dłuższego czasu faktycznie powierzył komuś obcemu swój niezwykle cenny żywot oraz cały byt materialny, do czego nie był wcale pozytywnie nastawiony. Powiedzmy, że zaufanie Dante względem innych dałoby się określić jako drastycznie niskie, nie chcąc używać stwierdzenia, że żadne. 
 — Gotowe — stwierdził w końcu nieznany mu samiec. Mglistym jeszcze spojrzeniem dostrzegł, jak ten odłożył wszystkie używane wcześniej specyfiki, zaczynając sprzątanie. Cóż, zrobił naprawdę porządny bałagan. — Nie wstawaj.
Powiedział to zupełnie tak, jak gdyby wiedział, że jego pacjent właśnie to będzie próbował zrobić. Nie dało się ukryć, że jedynym o czym owczarek marzył w tamtym momencie, była szybka ucieczka i unikanie swojego zbawiciela aż do końca swoich dni, co jednak prawdopodobnie nie byłoby w żadnym razie możliwe. Prędzej, czy później, ale musiałoby dojść do jakiegoś zebrania, gdzie by się spotkali. Dante nie lubił być nikomu dłużny, ani wdzięczny. Lubił za to myśleć, że jest wystarczająco samowystarczalny, aby poradzić sobie bez pomocy osób z zewnątrz. Jak widać się na tym przejechał i jego jedynym rozwiązaniem mogłoby być, na przykład, wyparowanie, albo ucieczka na drugą stronę Ziemi. Niezwykle kusząca opcja. Uciekał od wszystkich zobowiązań, a uratowanie życia chyba należało w pewnym sensie do jednego z nich. Cudownie. Chyba właśnie jeszcze bardziej pokochał swój marny żywot. 
 — Będziesz musiał tu chwilę posiedzieć. W ogóle nie powinieneś się za bardzo poruszać przez kilka godzin...
Znowu usłyszał ten głos i och, jakże słowa bolały. Kilka godzin z psem, który właśnie go uratował, szpieg aż nie posiadał się z radości na samą myśl. Zauważmy też, że sarkazm był jedną z jego ulubionych form wypowiedzi. 
— Świetnie  westchnął pod nosem, starając się jednak nie wyglądać wyjątkowo cierpiętniczo, jak to miał w zwyczaju, gdy tylko coś mu nie odpowiadało. 
Wreszcie odzyskał w pełni możliwość widzenia, co też szybko wykorzystał, rozglądając się po całym pomieszczeniu. Wydawało się aż nazbyt posprzątane, chociaż jeszcze gdzieniegdzie jego wprawne oko dostrzegało pozostałości po krwawej masakrze, którą zafundował medykowi. Z nim nie było mowy o nudzie, co do tego nikt nie przejawiał nawet najmniejszych wątpliwości. W duchu już wyklinał całą sytuację po raz setny. Kominek, dopiero teraz dostrzegł w nim rozpalony ogień i dopiero teraz dotarło do niego także, że znajdował się na dość wygodnym posłaniu. Zaczął zastanawiać się, czy samiec często miał takich nieproszonych gości i czy często musiał ratować ich leżących na łożu śmierci. Może tylko trochę, odrobinę, hiperbolizował. Miał bardzo niezdrową tendencję do wyolbrzymiania swojego złego stanu, o ile już w ogóle się w takowym znajdował. 
  — Jestem Nikolai — niespodziewanie dla białego psa, nieznajomy postanowił się przedstawić, chociaż informacja ta wydawała się mu absolutnie zbędna. Prędzej czy później i tak zostałby w jakiś sposób zmuszony do poznania jego godności, ale zdecydowanie nie potrzebował tego w tamtym momencie. — Nie kojarzę cię. Jak się w ogóle w to wpakowałeś? 
Pytanie być może nieco zirytowało jego adresata, który naprawdę nie planował wdawania się w żadną konwersację. Większość słów, jaka padła w tym miejscu, zdecydowanie należała do tego drugiego i jak do tej pory taki układ bardzo białemu samcowi odpowiadał. Sam nie przepadał za jakimikolwiek rozmowami, zawsze powtarzano mu, że rozmawianie z nim jest koszmarem. Niewykluczone iż to przez jego zdawkowe, niechętne odpowiedzi oraz wyraźny brak zainteresowania prowadzeniem konwersacji. Wcale nie czuł się z tego powodu jakoś szczególnie winny i nie było mu przykro. Nie przepadał za poznawaniem nowych osobników, gdyż istniało ryzyko przywiązania, albo zbytniego zaufania, czyli to, czego unikał niczym ognia. Tego dnia dodatkowo rozstroiła go cała ta nieszczęsna przygoda, więc tym bardziej nie czuł się zbyt chętny do rozmowy, ale poprzez grzeczność wypadałoby, żeby się chociaż przedstawił, zamiast grać obrażonego gbura. Którym zresztą  raczej  nie był.
— Nie możesz mnie kojarzyć, niedawno dołączyłem, więc byłoby to co najmniej dziwne, gdybyś już cokolwiek o mnie wiedział  powstrzymał się niemal w ostatniej chwili od wydania jakiegoś złośliwego komentarza, po prostu gryząc się w porę w język.  Dante, miło poznać.
Wcale nie było miło, ale naprawdę silił się na wyżyny elokwencji oraz dobrego wychowania podczas tej odpowiedzi, więc nie można już obwiniać go za tak niewinne kłamstwo. Nauczył się, że szczerość nie zawsze się opłacała i tego właśnie się trzymał. Wielokrotnie zdołał przejechać się na swoich szczerych opiniach, które niegdyś wydawał zawsze swojemu domniemanemu przyjacielowi z poprzedniej sfory. Nigdy by nie przewidział, że ta znajomość zakończy się tak hucznie i będzie na tyle burzliwa w swoich skutkach, aby musiał decydować się na ucieczkę w zupełnie inne miejsce.
— Pytasz jak do tego doszło  odchrząknął nieznacznie, nie chcąc mimo wszystko, żeby zapadło między nimi dziwne milczenie. Milczenie było jeszcze gorsze od rozmowy, przynajmniej w takiej sytuacji.  Po prostu siedziałem tam gdzie zazwyczaj udaję się, by pobyć trochę samemu i za bardzo sobie odpuściłem. Gdybym tylko nie stracił czujności, prawdopodobnie nawet by mnie teraz tutaj nie było, albo nigdy byś mnie nie poznał.
Jeżeli miałby ramiona, mógłby nimi teraz wzruszyć, aczkolwiek matka natura nie obdarowała psów tym hojnym darem, dlatego po prostu znalazł punkt zaczepienia swojego wzroku w kominku, skutecznie unikając spoglądania w kierunku Nikolaia. Z tego powodu też został szpiegiem, nie był dobry w bezpośrednich kontaktach. Potrafił jedynie bardzo uważnie obserwować i zbierać potrzebne mu informacje, ale gdy przychodziło do spotkania w cztery oczy nie potrafił nawet patrzeć na swojego rozmówcę. Mógł być szpiegiem, ale jedynie z ukrycia. Bezpośrednie starcia nie należały bowiem do jego ulubionych. Był duchem, nie duszą towarzystwa, lecz cieniem, na który nikt nie zwracał uwagi, bo nawet nie wyróżniał się z tłumu. 

Nikolai?

1268 słów, + 15 j

Od Nikolaia CD. Dantego

     — Idź. Do. Domu.
     Nikolai podniósł pysk znad nieoznakowanego słoiczka z ziołowym wywarem, by napotkać tuż przed sobą bursztynowe ślepia ordynatorki. Przełożona wpatrywała się w niego uważnie. Nie dosłyszał nawet jej nadejścia - zanadto pochłonęło go jego poprzednie zajęcie. Cóż, oprócz tego zaś - co musiał przyznać z wyraźną niechęcią - zmęczenie powoli dawało się we znaki, przytępiając działanie zmysłów. Wyglądało na to, że właśnie w tej sprawie Maerose zaszczyciła go wizytą. 
     — Muszę tylko... — zaczął samiec, jednak brązowa łapa spoczęła na trzymanym naczyniu.
     — To nie jest konieczne — stwierdziła suka. — Przemęczasz się. Znowu. Idź do domu.
     Lekarz skrzywił się nieznacznie. 
     — Wiesz, że w domu zdarza mi się przyjmować nawet więcej pacjentów? Nie każdy wybiera się od razu do szpitala, wielu w pierwszej kolejności szuka medyka w jego domostwie. 
     — Wyślę cię na przymusowy urlop — ostrzegła. 
     Westchnął ciężko i odsunął się wreszcie od swojego stanowiska. Odstawił słoiczek na szafkę opatrzoną właściwym oznaczeniem. Przedłużał swoją czynność, jakby spodziewał się, że Maerose odejdzie po upływie minuty, a on zyska dodatkowy czas. Ordynatorka stała jednak uparcie na środku pomieszczenia, wyraźnie oczekując, aż medyk zastosuje się do jej poleceń. Skrzywił się nieznacznie, omiótł po raz ostatni wzrokiem swój gabinet, po czym przekroczył próg. Najpierw pracowni, potem szpitala. Jego łapy odciskały się na świeżym śniegu, gdy przechodził przez most, a następnie kierował się okrężną drogą do starej, rybackiej chatki którą zamieszkiwał. 
     Wieczorne spacery stały się tradycją. Kończył pracę, nawet jeżeli danego dnia pełnił dyżur w domu, a następnie wychodził, by wykonać standardowy obchód wokół wioski. Gdyby ktokolwiek próbował go śledzić, po zapachu i stale zasypywanych śladach łap wyznaczyłby pewnie szeroką pętlę, rozpoczynającą się w okolicach mostu, ciągnącą brzegiem, potem przez las, aż po klify i z powrotem. Zazwyczaj kiedy wracał, stado pogrążone było we śnie. Czuł się jak duch przemierzając opustoszałe uliczki, przechodząc pośród kontrastowej, czarno-białej scenerii, zupełnie cichej i osamotnionej. Wsuwał się do własnego domu, wlókł do pomieszczenia służącego za sypialnię - lub zatrzymywał się na kanapie w salonie, jeżeli taki miał kaprys - i modlił się, by jego zmęczenie wystarczyło. 
     Do czego miało wystarczyć? Do uciszenia umysłu. Myśli. Wspomnień. Nawiedzały go co noc - cieniste widma przeszłości, zniekształcone mary, przybierające kształt sennych koszmarów. Dym drażnił jego nozdrza, żar muskał skórę, światło paliło oczy, krzyk zdzierał gardło... Aż wreszcie budził się, zdyszany, ledwie przywrócony do rzeczywistości i powoli pojmował, że znajduje się pośród ciemności, chłodu i rześkiego, norweskiego powietrza. 
     Nie potrafił zliczyć bezsennych nocy, nagłych pobudek, powtarzających się wizji w jego snach... W razie konieczności, przyjmował leczniczy napar od lokalnej zielarki, którą prywatnie uznawano raczej za wiedźmę. Nawet się z tym nie kryła. Nie miał wątpliwości co do szczerości jej intencji, jednak otrzymane zioła działały dwojako - jedne, które przyjmował wcześniej, okazały się za słabe. Nowy dobór natomiast usypiał go nawet na kilkanaście godzin, zdecydowanie za długo, jak na standardy ślepo oddanego pracy lekarza. Kiedy więc tej nocy kładł się spać, zrezygnował ze specyfiku. Zmęczenie po kilku zarwanych dobach i mroźnym spacerze musiało wystarczyć, by odciąć jego umysł od twórczych zapędów. 
     Kiedy obudził się następnego ranka stwierdził, że bywało gorzej. Zerwał się co prawda, nawet dwukrotnie, jednak co zaskakujące, z czasem zdołał ponownie zapaść w sen. Gdy zwlekał się z łóżka pierwsze promienie zimowego słońca powoli wychylały się zza horyzontu. Mleczna zorza muskała oszronione szyby, wlewała się do pomieszczenia, otulając je łagodnym, a zarazem lśniącym niczym lód blaskiem. Nikolai lubił poranki. Cechowały się osobliwą ciszą, spokojnym bezruchem, kiedy to słońce wspinało się już nieśmiało po niebie, lecz świat nie zbudził się jeszcze z nocnego letargu. 
     Tego dnia miał zostać w domu. Więc został. Skupił się na porządkowaniu mieszkania, starannym układaniu ziół i medycznych przyrządów. Oddał się tej czynności zupełnie naturalnie - brak zajęcia zacznie mu doskwierać najpewniej dopiero po południu. 
     Tak zresztą było. Kiedy jednak słońce znajdowało się w połowie drogi od szczytu do horyzontu, rozległo się pukanie. Gwałtowne i niezbyt mocne, tuż zanim drzwi samoistnie otworzyły się pod naporem niespodziewanego gościa. Najwyraźniej gospodarz nie zamknął ich uprzednio zbyt dobrze. Nieznajomy samiec wszedł - czy raczej wpadł - do środka, ledwo utrzymując się na łapach. Jego biała sierść ociekała krwią. 
     — Przepraszam? Czy... Czy jest tu może... Medyk? — wykrztusił z siebie.
     Nikolai przez sekundę stał w kompletnym bezruchu, wpatrując się w zdumieniu w obcą postać. Z jakiegoś powodu w jego umyśle pojawiła się prosta, sarkastyczna odpowiedź na pytanie - "nie, nie ma" - jednak na szczęście lekarski instynkt zareagował szybciej, niż język, który zresztą i tak potrafił trzymać za zębami. Dopadł do psa i pomógł mu się podeprzeć na swoim boku. 
     — Ułóż się, tutaj — polecił, wskazując na legowisko, w którym często przyjmował niespodziewanych pacjentów. 
     W międzyczasie działał. Pobiegł po czysty kawałek materiału, sięgnął po ziołowy specyfik do odkażania... Przyjrzał się urazowi. Długie, podłużne rany, poszarpane brzegi rozdartej skóry. Zmarszczył brwi. 
     — Niedźwiedź? — zapytał krótko.
     Biały samiec skinął pyskiem. 
     — Miałeś pecha — mruknął medyk, jednocześnie zabierając się do pracy. — I szczęście zarazem. To mogło się skończyć znacznie gorzej. Przegryź to — dodał, podając nieznajomemu zasuszony pąk kwiatu. — Złagodzi ból, ale zacznie działać dopiero za jakiś czas. Póki co... Zaciśnij zęby — polecił.
     Przyłożył nasączoną odkażającym, ziołowym specyfikiem szmatkę do rany. Proces nie był przyjemny, ale uraz wymagał natychmiastowego opatrzenia. Posoka plamiła jego łapy, poszkodowany tracił jej dużo w krótkim czasie... Miał szczęście, że pazury nie wbiły się głębiej i nie uszkodziły narządów. Nikolai skupiał się na ruchach własnych łap, w milczeniu monitorował stan pacjenta, zawiązywał bandaż... Aż wreszcie odsunął się. 
     — Gotowe — stwierdził. Wyglądało na to, że obydwoje byli wymęczeni procesem. — Nie wstawaj — zwrócił się ponownie do samca, w międzyczasie wycierając łapy w czystą szmatkę i sprzątając swoje przyrządy. — Będziesz musiał tu chwilę posiedzieć. W ogóle nie powinieneś się za bardzo poruszać przez kilka godzin...
     Odstawił zioła i medykamenty gdzieś na bok, po czym odetchnął. Czasami miał wrażenie, że przez cały proces zajmowania się rannym wstrzymywał oddech. Nie powinien oczywiście cieszyć się z cudzego nieszczęścia, a jednak nie potrafił odsunąć od siebie przyjemnego odrętwienia, jakie zapewniał mu nadmiar pracy. Odcięcie się od wszystkiego wokół. Dopiero teraz dopuścił do siebie metaliczną woń krwi i ziołowy aromat, powrócił do rzeczywistości. Ogień trzaskał w kominku. Nieznajomy leżał na przygotowanym posłaniu, płytko oddychając. Lekarz podszedł bliżej.
     — Jestem Nikolai — przedstawił się, uznając, że będzie to dobry wstęp do dalszych pytań. Odhaczył informacje, które mógłby być winien białemu samcowi. — Nie kojarzę cię. Jak się w ogóle w to wpakowałeś? 
 
Dante?
1027 słów, + 15 j

Od Jeffreya CD. Altaira

     — Kpisz sobie ze mnie. 
     To nie było pytanie czy przypuszczenie, lecz najoczywistsze stwierdzenie faktu. Jeffrey wpatrywał się w samca Beta ze spokojem, wyćwiczonym, kamiennym wyrazem pyska; cień maskowanej irytacji tańczył jedynie w kącikach jego oczu, w ledwie zauważalnym przymrużeniu powiek, w napięciu szczęki. 
     Concorde wyprostował się, stłumił uśmiech, choć zadowolenie wprost biło z jego postaci. 
     — Ależ skąd. Powołuję cię jedynie do wykonania prostego rozkazu. Czy masz wobec tego jakieś obiekcje? — zapytał prowokacyjnym tonem.
     Jeffrey westchnął. Obecna kłótnia z jego rzekomym przełożonym stanowiła osobliwą kontynuację powstałego na początku zimy konfliktu. To właśnie wtedy przywództwo wpadło na wspaniały pomysł zorganizowania absurdalnej szopki - którą mieli tupet nazwać defiladą - zaś obrońca w zwięzłych słowach wyraził swoją opinię na owy temat. Żałosny cyrk. Wywinął się, a jakże. Jeszcze tego samego dnia otrzymał nocną wartę, w czasie której zapobiegł atakowi na należący do stada spichlerz. Odniesione w walce rany i oczywiste zasługi wystarczyły, by nikt nie śmiał zarzucić mu niesubordynacji z powodu nieuczestniczenia w defiladzie. 
     Concorde jednak nie zapomniał o ich zgrzycie, a jako samiec uparty i chętny do konfliktu, z wyjątkową pasją usiłował postawić na swoim. W czasie zbliżającej się kolejnej defilady obecność Jeffreya miała być obowiązkowa. Ten zaś nie wątpił, że dowódca robił to tylko i wyłącznie z małostkowej potrzeby zwycięstwa i popisania się swoją pozycją. 
     — Całe mnóstwo — przyznał Jeff. Pośród pozostałych zgromadzonych rosło napięcie, kiedy dwójka wilczych samców mierzyła się wzrokiem. — Ale przecież doskonale o tym wiesz. 
     — Podważasz mój autorytet — oznajmił ostrzegawczo samiec Beta. 
     — Owszem — odparł beznamiętnym tonem obrońca, wbijając spojrzenie żółtych oczu w ślepia "przeciwnika". — Ciężko darzyć autorytetem kogoś, kto swoją pozycję zdobył dzięki przeleceniu dziedziczki tego stanowiska. 
     Wystarczyło. Ledwie ostatnie słowo opuściło jego pysk, Concorde wybił się z wyskoku naprzód, rzucając na starszego samca. Jeffrey zaś był gotowy - czym innym mogłaby skończyć się prowokacja równie temperamentnego idioty? Nudziło mu się bez konfliktów, ten tutaj natomiast sam się o niego prosił. Obrońca przyjął cios zamiast się uchylić, poczuł rozdzieranie skóry na ramieniu i znajomy zastrzyk adrenaliny. Brakowało mu tego. Wbił zęby w bark dowódcy, szarpnął go na śnieg. 
    — Wystarczy! — Głos trzasnął w powietrzu jak bicz. 
    Concorde znieruchomiał, odskoczyli od siebie. Erato stanęła przed nimi, samiec Beta zajął miejsce po jej stronie - nie on przecież miał zostać pouczony, choć ostrzegawcze spojrzenie jego partnerki sugerowało zgoła coś innego. Jeffrey wyprostował się, prychnął kpiąco i zlizał krew kapiącą z jego pyska. 
    — Twoja obecność na jutrzejszej defiladzie jest wymagana — oznajmiła samica. — Jej brak uznany zostanie za dezercję, zaś ty, Jeffreyu, będziesz pociągnięty do odpowiedzialności. 
    Obrońca uniósł brwi, stłumił cierpki uśmiech, lecz nic nie powiedział. Miał ochotę wytknąć swemu niedoszłemu przeciwnikowi jak to został ocalony za sprawą swojej damy. Miał ochotę zignorować zupełnie "rozkaz" i zgodnie z własnymi przekonaniami nie uczestniczyć w całym tym teatrzyku. Miał ochotę i zrobiłby tak jeszcze kilka tygodni wcześniej. Obecnie jednak coś go blokowało. Nie był tu sam. Miał pod opieką swojego siostrzeńca, więc gdyby wyrzucono go ze stada, musiałby zabrać malca ze sobą. Nie miał nic przeciwko tułaczce - te słynne "kilka tygodni temu" może i nawet z uśmiechem przyjąłby wyrwanie się spod tej absurdalnej, niczym niezasłużonej hierarchii na rzecz czegoś ciekawszego - jednak biorąc pod uwagę bezpieczeństwo Lokiego, warunki do dorastania... Skrzywił się. Z wiekiem robił się coraz bardziej wygodny.
     Następnego dnia stawił się więc na defiladzie. Stanął blisko końca, jak zwykle nie próbował nawet ukryć swojego utykania na lewą łapę. Obok niego maszerował pies którego nawet nie kojarzył - z tego co zdążył wypytać, powrócił do stada ledwie dzień wcześniej. Wydawał się być całkiem młody, wyraźnie zafascynowany całym wydarzeniem i pochłonięty przez powszechną ekscytację. Na tyle pochłonięty, by potknąć się o własne łapy. Jeffrey zareagował odruchowo, chroniąc go przed upadkiem i zaburzeniem szyku. Szkoda. Być może zrobiłoby się przynajmniej ciekawiej. Albo zostałby oskarżony o sabotaż - tak również mogło być. Jego konflikt z Concorde się zaostrzał, więc domyślał się, że "wypadek" na defiladzie - której był tak zawziętym przeciwnikiem - w dodatku tuż obok niego, zostałby odczytany jako jawny sygnał i bez zastanowienia dopisany do listy rzekomych przewinień obrońcy. Zupełnie jakby nie robił tak wiele dla tej całej "społeczności".
    Przyjął podziękowania brązowego samca krótkim skinieniem pyska. Defilada trwała zaś w najlepsze. Przemaszerowali przez wioskę, wiedzeni rozkazami kukiełkowych przywódców i prowadzeni przez rytmiczne skrzypienie łap na śniegu. Co ciekawe, wokoło członkowie stada zdawali się naprawdę dobrze bawić. Szczenięta gromadziły się tuż przy drodze, pozostałe psy z podziwem i uśmiechami obserwowali poczynania skromnego wojska. Iskierki lśniły w ich oczach, oddechy parowały na mrozie, a jednak każdy przyglądał się z uwagą przemarszowi. Najwyraźniej w takiej dziurze, pośród powszechnej pustki i nudy, nie potrzeba wiele aby zabawić tłumy. Loki pewnie też tam był. Niewidoczny, wtopiony w śnieg. Znając życie, nie da wujkowi żyć gdy tylko skończy się cały ten cyrk.
     Wreszcie wszyscy się zatrzymali. Mojito, główny przywódca wybrany przez loterię genetyczną, stanął na przedzie przed kolumną wojska. A potem zawył. Długo i donośnie. Jeffrey przez chwilę jedynie przypatrywał się jego poczynaniom, zastanawiając się, czemu miałyby służyć, jednak zaraz otrzymał swoją odpowiedź. W powietrze poniosły się głosy. Początkowo równe, rozpoczęte w tym samym momencie. Psy kolejno unosiły pyski ku niebu, wzbijały kłęby pary, wyły donośnie w jednym tonie. Z czasem rozjechały się pośród powszechnej kakofonii, a jednak jakimś cudem ich głos wciąż splatał się w jedną całość. 
     Jeffrey nie przyłączył się do nich. Poczuł lekki dreszcz na karku, muśnięcie czegoś interesującego, jednak główna część jego umysłu jedynie skrzywiła się, obserwując osobliwą ceremonię tutejszej społeczności. Wył, często. Ale samotnie. Jak ten "samotny wilk", którym nadal był pomimo całej otoczki. Nie należał do stada. Nie według serca, o ile jakiekolwiek posiadał. 
     Stojący obok niego samiec natomiast najwyraźniej czuł wyjątkową więź z otoczeniem. Zawodził długo, głośno i z pasją. 
     Wreszcie głosy zaczęły opadać, członkowie stada łapali oddech. 
     — Idiotyzm — mruknął pod nosem Jeffrey. 
     — Dlaczego tak sądzisz? — zagadnął brązowy samiec. 
     Obrońca obrzucił go znużonym spojrzeniem. 
     — Karmią się pustym poczuciem wspólnoty. Ostatecznie każdy z nich zostanie sam — odparł, wzruszając ramionami. 
     — Nie sądzę — stwierdził jego rozmówca. — Sam przecież tu przynależysz. Nie czujesz się częścią stada? 
     — A ty niby tak? — Jeffrey zerknął na niego kątem oka. — Z tego co mi wiadomo, już kiedyś tu byłeś. A potem odszedłeś. Mam rację?
 
Altair?
1003 słowa, + 15 j. 

Od Altaira do Jeffreya - zadanie 1

   Altair wiedział, że powinien wrócić. Jego dusza wyrywała się do tych psów, z którymi spędził ostatnie miesiące. Mimowolnie zaczął uważać ich za swoją rodzinę.
    Dlaczego ich opuścił? Dlaczego zostawił ich dla kogoś, z którym już nic go nie łączyło?
    Zadawał sobie te pytania, kiedy patrzył na Słońce i jej zadowolony pysk. Róża. Okropne imię. Jego siostra naprawdę nie posiadała gustu. Teraz, nieświadoma myśli swojego towarzystwa, nosiła swój beżowy ogon wysoko i z zadowoleniem potrząsała nim na boki. Opowiadała właśnie Altairowi o wszystkim, co zdołała przeżyć po zostawieniu go razem ze jego drugą siostrą i matką.
    Była od niego starsza. Logiczne więc, że odeszłaby wcześniej. Ale czy naprawdę musiała zostawiać go w tym wariatkowie, by potem wrócić i odszukać go? Co jeżeli nie chciał być odszukany?
    Jego lojalność wahała się między siostrą a watahą. I chociaż przez ostatnie dni była po stronie siostry, teraz przybierała inne oblicze, za każdym zgrzytem zębów właściciela, kiedy ten słuchał o tym, jak to Róża była szczęśliwa podczas swoich wędrówek.
    — Zostałam matką! Rozumiesz? — szczebiotała. — Poznałam swoją drugą połówkę, nazywa się Ultaro. Tak naprawdę oboje nie wiemy, co oznacza to imię, ale jest bardzo zabawny i-
    — Dlaczego z tobą poszedłem? — Altair zatrzymał się, z niedowierzaniem spoglądając na siostrę.
    — Dlaczego? — zdziwiona powtórzyła, a na jej psyku pojawił się wyraz niedowierzania. — Bo jesteśmy rodziną, Altair! Bo musimy trzymać się razem?
    — Miałaś też takie podejście, kiedy mnie zostawiłaś?
    — Wtedy nie miałam podejścia! Tundra była szalona, pewnie zagryzłaby nas w nocy! Uciekałam! Tylko to potrafię! — wykrzyczała na jednym wydechu.
    — Więc zostawiłaś mnie? Żeby mnie zagryzła? — Altair nawet nie spostrzegł, że to on stworzył z tej miłej pogawędki kłótnię wielkiego rozmiaru. — Masz pojęcie, ile się błąkałem, bo o świecie wiedziałem tylko to, że po nim chodzę? Ile razy zastanawiałem się, gdzieście się podziały i jak to się wszystko potoczyło?
    — Przepraszam, Księżyc — wymamrotała. — Chciałam odejść jak najszybciej.
    Coś się przestawiło w rozumowaniu Altaira. Teraz Słońce była dla niego wrogiem, nie zaś przyjacielem. Mimo tego tylko błysnął oczami, postanawiając, że schowa urazę głęboko.
    — Rozumiem — cicho powiedział, pustym wzrokiem patrząc gdzieś w bok.
    — Naprawdę nie chciałam, ale byliście mali — dodała z nieśmiałym i wstydliwym uśmiechem Słońce. — A ja wtedy pokłóciłam się z matką… I…
    — Nie zmyślaj już — przerwał jej Altair, pamiętając, że suka miała tendencje to koloryzowania prawdy, kiedy musiała się tłumaczyć. — Wiesz, co się stało z Gwiazdą?
    — Nie — odpowiedziała z przekąsem. — Wiem tyle, co ty.
    Ich rozmowa urwała się, a każdy z nich pogrążył się we swoich własnych rozmyślaniach. Chociaż Słońce próbowała rozpocząć ją na nowo, Altair nie współpracował z nią. Miał wiele do obmyślenia. Zdecydowanie zbyt wiele, by to, co zamierzał zrobić, przemilczeć i najnormalniej rozmawiać o swoich poczynaniach z siostrą.
    A następnym życiu postąpię inaczej — powiedział w myślach do Słońca Altair. — Mam tylko nadzieję, że to nie jest ów następne życie.
    Jeszcze tej nocy, mimo wątpliwości, z dziwną satysfakcją zostawił Słońce samą, wracając na tereny swojej watahy, tym samym wybierając się w długą, bo kilkutygodniową, podróż.

⨯ ⨯ ⨯

      Nie wiedział, gdzie się znajduje. Wiedział natomiast, że zgubił drogę.
    Błąkał się już tak przez wiele dni, i z każdą chwilą utwierdzał się w przekonaniu, iż powinien był bardziej zwracać uwagę na otaczające go miejsca. Być może to pomogłoby mu w powróceniu w rodzinne strony. Być może wtedy nie byłby teraz tutaj.
    Po raz kolejny oderwał swoją łapę od błota, które z głośnym chlupnięciem powróciło do swojej postaci. Westchnął z powątpieniem, lustrując wzrokiem nieznajome tereny.
Wtem w zasięgu jego wzroku ukazały się one.
    Te znajome góry, tak inne od innych, które mógł zobaczyć.
    Kamień spadł mu z serca, kiedy uświadomił sobie, iż nareszcie wrócił do domu. Po wielu tygodniach wędrówki razem z Słońcem, a następnie po ich jeszcze większej ilości, tym razem spędzonej we swoim własnym towarzystwie. Teraz może przywitać się z nimi wszystkimi.
    Po jego pysku spłynęła spokojna łza szczęścia, kiedy Altair przyśpieszył kroku na spotkanie z rodziną.

⨯ ⨯ ⨯

    — Altair? Gdzie jesteś?
  Słońce wyła, próbując znaleźć brata. Przeszukała każdy krzak i każdą ścieżkę. Wszystkie jaskinie znajdujące się w pobliżu, ale Księżyca nie było. Zniknął, jakby nigdy się nie spotkali.
    — Przepraszam! Już cię nie zostawię! Wróć!
    Nie widząc nic przez łzy, które rozmazały jej widoczność, prawie wpadła do głębokiej jamy. Zatrzymała się na jej skrawku, zastanawiając się, czy jej brat tam aby nie wpadł.
    — Myśl, idiotko! — z żalem wykrzyczała. — Zostawił cię! Zrewanżował się! A ty się zastanawiasz, czy nie utknął w metrowej dziurze, której dno doskonale widzisz.
    Samotnie wróciła do ich obozu. Poprawa. Jej obozu. Wróciła tam, by następnego dnia wyruszyć w samotną podróż do swojego partnera i dwóch szczeniąt. To oni byli rodziną, która musiała jej starczyć. Mimo, iż kłóciła się z nimi coraz częściej z dnia na dzień, a w głębi duszy czuła, że jest tak okropną matką jak Tundra była dla jej i Altaira.
    Po śmierci Gwiazdy już tylko on został. A teraz i on postanowił ją zostawić. A ona nawet nie powiedziała mu prawdy o losie ich siostry.

⨯ ⨯ ⨯

    — Zdążyłeś idealnie na jutrzejszą defiladę — powiedziała mu z uśmiechem Zina. — Ale wiesz, jeżeli jesteś zmęczony po podróży, to zawsze możesz tylko popatrzeć.
    Altair zdążył już przywitać się z wszystkimi członkami stada. Kamień spadł mu z serca, ponieważ nie byli nastawieni do niego wrogo. Albo witali go z uśmiechem, albo chociażby pytali się, jak spędził podróż. Reszta przynajmniej zaakceptowała to, że jest tu znów, i nie umie się zdecydować — tych na szczęście było najmniej.
    — Dam radę. Nie mogę się doczekać — odpowiedział, gdyż tak było w rzeczywistości.       Stęsknił się za tą społecznością. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo. Teraz, kiedy mógł być z nimi wszystkimi, czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek.
    Natomiast defilada zapowiadała się dobrze. Następnego dnia wszyscy byli gotowi i o umówionej godzinie stanęli w punkcie startowym. Jeffrey, który szedł obok niego, nie był zbyt rozmównym towarzyszem. To jednak dla Altaira stanowiło plus, gdyż on sam preferował ciszę, tak w końcu cenioną podczas podobnych uroczystości.
    Niestety, nie wszystko było takie piękne, jakby Altairowi się wydawało. Już na samym starcie jego towarzysz uratował go od wpadki, ponieważ strażnik potknął się o własne łapy, prawie wpadając na psa przed nim. Gdyby nie Jeff, zapewne defilada stałaby się komedią.
    — Dzięki — cicho mruknął Altair, prawie niezauważalnie. Nie chciał nikomu przeszkadzać, jednak podziękowania należały się samcowi jak najbardziej.

Jeffrey?
 
ZADANIE ZALICZONE
(1018 słów)
Nagroda 50 j + 15 j  
Uwagi: Na przyszłość proszę bardziej skupić się na wydarzeniu z treści zadania. 

Od Dantego do Nikolaia

Biały pies zakończył swoją tułaczkę już dawno temu, ale nie zabraniało mu to włóczyć się bez większego powodu po terenach swojego stada i obserwować wszystkich członków podczas ich życia codziennego. Właściwie oglądanie innych psów, jak męczą się w relacjach lub usiłują wykazywać się społecznie było dość zabawne. Nie potrzebował żadnej innej rozrywki w życiu a przecież był szpiegiem, więc nieczęsto gdziekolwiek wyruszał. Raczej czysto okazyjnie. Zawsze trzymał się w cieniu i nawet zmiana otoczenia oraz utrata członka rodziny nie wydawała się wpływać szczególnie na zachowanie Dante. Nie miał zbyt wielu znajomych, ani tym bardziej przyjaciół, ale był to jego własny oraz świadomy wybór, którego żałował niezwykle rzadko i zazwyczaj jedynie podświadomie. Z trudem przychodziło mu zapamiętywanie poszczególnych imion członków, czy pysków, dlatego z czasem przestał się starać. Wystarczyła mu wiedza o ich stanowiskach, możliwej władzy nad nim oraz największych słabościach, których listę tworzył w swojej głowie już od spotkania z Alfą. Okej, to nie tak, że samiec istotnie posiadał jakieś niezwykłe supermoce mające mu pomóc w gromadzeniu tak upokarzających informacji. Nie. Sprawa malowała się zgoła inaczej i polegała raczej na wyjątkowo wnikliwych obserwacjach, takich, jakie prowadził również tym razem. Nie miał żadnych zniewalających tajemnic, no może oprócz tych związanych z jego sytuacją rodzinną, przez którą wylądował właśnie w tym miejscu. Każdy czasami ma już serdecznie dość tułaczki i potrzebuje jednego, stałego miejsca, do którego mógłby wracać. On niczym się nie różnił od zwykłego psa, w końcu własna natura go pokonała, jakkolwiek próbowałby się przed takim stwierdzeniem bronić oraz zaprzeczać. Pozostawało mu jedynie wzdychać w duchu, nie pozwalając już sobie na więcej podobnych słabości, jakich u każdego było pełno. Swoim ulubionym miejscem znajdującym się na terenach sfory mianował jezioro z krystalicznie czystą wodą. Takie miejsca pozwalały mu na zebranie myśli oraz wyciszenie się, to natomiast miało jeszcze jeden znaczny plus. Szczeniaki tutaj nie przychodziły. Być może było to związane z poziomem niebezpieczeństwa wcześniej wspomnianego miejsca, gdyż nigdy nie miało się pewności, czy nie zaliczy się bliższego spotkania z nieprzyjaznym i większym od siebie zwierzęciem. Dante się tego nie obawiał, będąc wystarczająco pewnym swoich umiejętności, albo po prostu zbyt pewnym. Tego dnia, jak każdego innego, po codziennym obchodzie najczęściej uczęszczanych miejsc, postanowił zaszyć się nad fiordem. Panowała tam względna cisza oraz spokój, przerywane od czasu do czasu chlupotem wody lub dźwiękiem wiatru, a owczarek właśnie to kochał najbardziej. Popełnił jednak dość niewybaczalny błąd, jakim było całkowite wyciszenie swoich zmysłów. Przez to jego reakcje były znacznie opóźnione i nie miał najmniejszych szans na wyczucie zbliżającego się niespiesznie zagrożenia. Spory niedźwiedź zaskoczył go od tyłu, kiedy siedział spokojnie nad taflą jeziora. Szpieg musiał działać szybko, jeżeli chciał przeżyć to niespodziewane spotkanie, jednak brak czujności sprawił, że unik nie wyszedł tak dobrze, jakby mógł tego oczekiwać. Pazury niedźwiedzia płytko przecięły lewy bok psa, który w ostatniej chwili uskoczył kilka milimetrów. Milimetrów, które uratowały mu poniekąd życie. Przeklął w duchu swoją nieuważność, wykorzystując swoją drobną posturę przeciwko atakującemu i prześlizgując mu się pomiędzy łapami. Ostre kamienie poraniły mu delikatne poduszeczki, ale adrenalina krążyła w żyłach i nie miał zbyt wiele czasu na użalanie się nad własną głupotą, czy też nieszczęściem. Przełknął gorzko tą porażkę, a następnie nie zastanawiając się już dłużej - gdyż każda sekunda mogła zaważyć na jego życiu - uciekł sprzed nosa niedźwiedzia. Może gdyby był przygotowany na walkę, mógłby z nim jakkolwiek konkurować, jednak Dante dał się całkowicie zaskoczyć przeciwnikowi, dlatego jego jedyną obroną mogła być ucieczka. Biegł tak szybko, jak tylko pozwalało mu na to ukształtowanie terenu oraz odniesione rany. Zdecydowanie wspaniały początek dnia. Już dawno nie musiał korzystać z usług jakiegokolwiek medyka, tym bardziej sobie nieznanego, jednak tym razem nie miał zbyt wielkiego wyboru, jeżeli chciał się z tego wylizać. Starał się ignorować spojrzenia napotykanych przez siebie czystym przypadkiem psów i po prostu przetrwać. Doczłapał do jaskini medyka, tylko po to, żeby osunąć się w niej po kamiennej ścianie. W pięknym stylu. Ten to potrafił zrobić świetne pierwsze wrażenie. 

— Przepraszam? Czy… czy jest tu może… — wypluł z siebie nieco krwi, a raczej wykaszlał, brudząc przy tym swoje śnieżnobiałe futro. — Medyk? 

Robiło mu się ciemno przed oczami, adrenalina powoli zaczynała schodzić i z tego powodu coraz silniej odczuwał ból. Niedźwiedzie pazury wcale do najmniejszych nie należały, o czym przekonał się na własnej skórze. Być może właśnie dlatego zazwyczaj wolał po prostu obserwować i pozostawać w cieniu, żeby chronić swój kudłaty tyłek. 


Nikolai?

SZPIEG — DANTE

IMIĘ: Dante
SKRÓTY: Dane, Alighieri, Duch, Puszek… Za każdym z tych imion kryje się pewna historia, ale nie każdemu dane będzie ją poznać.
MOTTO: “My good opinion once lost is lost forever.”
PŁEĆ: Pies
WIEK: 4 lata
DATA URODZENIA: 28 grudnia, wyjątkowo zimny i ponury dzień, którego on sam nigdy specjalnie nie celebrował.
STANOWISKO: Szpieg
ODPOWIEDNIK: The Killers
CHARAKTER: Bardzo ciężko jest określić pewne rodzaje osobowości z jednego, bardzo prostego powodu. One same nie potrafią siebie wyrazić, jako tarczy używając kompletnie przeciwnego do swojej natury charakteru i tym samym nie pozwalając na odkrycie tego właściwego, dzięki któremu osoba stałaby się przewidywalna. Wpływ na to może mieć wiele czynników, jednak najczęściej to pewne wydarzenia z przeszłości, które nie dają o sobie zapomnieć, budzą potrzebę podzielenia tego co pokazujemy, a tego jacy jesteśmy naprawdę. Tak też jest w przypadku psa imieniem Dante, zakrywającego swoją wrażliwą duszę oraz nazbyt miękkie serce odziedziczone po ojcu za nieprzyjemnym, nawet surowym zachowaniem. Na czym polega owa rozbieżność pomiędzy tym jaki jest, a na jakiego się kreuje? 
    Trzeba by było zacząć od strony, którą okazuje wobec wszystkich wyższych od siebie stanowiskiem oraz obcych. Tutaj można by było go uznać za idealnie wychowanego, ponieważ od najmłodszych lat uczony był postępowania z osobami starszymi i silniejszymi od siebie, jak przystało na jego kulturę. Nie będzie się z nimi o nic wykłócał, przyznając praktycznie we wszystkim rację i zgadzając się na ich propozycje, nawet jeżeli w głębi duszy absolutnie nie ma na to ochoty. Nie mógłby jednak podjąć sprzeciwu, ponieważ zostałoby to uznane za zniewagę. Nauczył się być cicho, przytakiwać kiedy trzeba i nie drążyć niepotrzebnie tematu, mogącego doprowadzić jedynie do bólu. Od zawsze jednak lubił robić swoim rodzicielom na przekór, samemu sprowadzając na siebie nieszczęścia. Być może to miliony niepochlebnych słów skierowanych w jego stronę doprowadziły do stanu, w którym ktoś z powodzeniem mógłby uznać go za masochistę. Przeklina to, jak wielkim jest tchórzem, kiedy trzeba się postawić i nie pozwolić sobie wejść na głowę. Przeklina to, jak bardzo boi się wszelkich gwałtownych ruchów, ponieważ automatycznie uchyla się przed możliwym ciosem, który miałby nadejść, a nawet rzuconym w jego stronę przedmiotem. Nie znosi tego, kogo zrobiło z niego życie. Dlatego wyjątkowo rzadko spogląda w taflę jeziora by zobaczyć swoje odbicie, robiąc to z ogromną niechęcią oraz obrzydzeniem do samego siebie.
    W przypadku osób w jego wieku, lub tych które jakkolwiek zaszły mu za skórę, staje się osobą nieprzewidywalną. Okropnie złośliwą, zdolną do doprowadzenia człowieka do stanu, w którym nie będzie wiedział co odpowiedzieć. Słowa samca przesiąknięte tą specyficzną ironią oraz swoistym prześmiewczym akcentem, tak by wydawało się, że niczego w życiu nie bierze na poważnie. Nie obchodzi go to, co pomyślą sobie inni, a sam zakrywa się ciągle milczeniem, albo złośliwym komentarzem w kierunku oprawcy, wobec którego może sobie na takie rzeczy pozwolić. W stosunku do obcych osób jest oschły, małomówny i raczej niezbyt otwarty na poznawanie się, chociaż nienawidzi też kompletnej ciszy oraz pewnej niezręczności z tym związanej - w takim przypadku woli już mówić, nawet o sobie. Praktycznie nikomu od razu nie pozwala na bliższe poznanie jego charakteru, ciągle odtrącając daną jednostkę i dając wyraźnie do zrozumienia, jakoby nie był zainteresowany żadnym kontaktem. Jest to forma obrony przed poznaniem tego wnętrza, które jest tak łatwe do skrzywdzenia i niezwykle delikatne. Potrafi zaskoczyć jednak swoją wyjątkowo profesjonalną, elegancką postawą i niemalże doskonałą znajomością zasad dobrego wychowania. Ich mu nie brak, z całą pewnością. Pamięta o grzeczności wobec osób wyższym stanowiskiem, a także o wszystkich tych niuansach, o jakich większość z nas zapomina w wyniku natłoku przeróżnych myśli, czy obowiązków. Można uznać to za pewien atut wychowania tego psa, choć w ogóle sytuacji, nie powinno ono zawierać plusów przeważających nad negatywnym odbiorem. Głównym celem jego istnienia stało się przeżycie, a także pokazanie wszystkim, że wcale nie jest słaby. Ta ogromna ambicja każdego dnia pcha go do przodu, choćby i po trupach. Nie zrobi z siebie ofiary, nie pozwoli na to. Obserwuje wszystko oraz wszystkich z boku, pozostając niewidzialnym — do czasu.
    Jedyną słabością Dantego, czyli osobami ze specjalnym traktowaniem z jego strony, są dzieci. Nie potrafiłby im niczego odmówić, ani być wobec nich sarkastycznym. Wtedy wychodzi prawdziwa natura tego chłodnego i nieprzystępnego samca. Ta empatyczna oraz zdecydowanie bardziej przyjacielska strona, którą z jakiegoś powodu tak usilnie stara się ukryć. Bo tak naprawdę jest osobą troskliwą wobec wszystkich swoich najbliższych i szybko przywiązuje się do nowych osób, choć oczywiście nigdy by tego nie dał po sobie poznać. Jest to po prostu dla niego niemożliwe, bo okropnie boi się zostać zranionym przez kogoś, kogo zbyt szybko polubił. I często się uśmiecha. Prawdziwie, wcale nie prześmiewczo. A przynajmniej uśmiechał tak gdzieś do trzeciego roku życia, zanim wyciągnął tę swoją tarczę, mającą jakoś pomóc jego wrażliwemu oraz podatnemu na zranienia sercu. Wcześniej był może nieco zbyt naiwny w swej dziecinności, licząc na to, że ktoś kiedyś pomoże mu się wydostać z sytuacji jaka panuje w jego rodzinie. Pomógł. Nie tak jakby tego oczekiwał. Skomplikowany charakter, tak prosty do ocenienia już na samym początku, chociaż wcale nie powinno się tak dziać według wszystkiego czym w dzisiejszych czasach kierują się ludzie, nie znoszący oceniania, a jednak nieustannie to robiący. Przestało mu już jednak przeszkadzać ocenianie, przynajmniej nikt nie będzie drążył tego, jaki powinien być, a jakim być przestał. Co w sobie stłumił.
    Wyjątkowo lojalny w stosunku do tych, którym już udało się zburzyć jego mur pełen obojętności. Dla najprawdziwszych przyjaciół byłby w stanie zrobić wszystko, nie bacząc na ich zdrady. Może i nie potrafiłby wybaczyć, ale z całą pewnością poświęciłby własne życie dla nich, choć uciekłby też z każdego tonącego statku. Cóż, nie jest to ktoś komu można w stu procentach zaufać, a i on nikomu nigdy prawdziwie nie zaufa, doszukując się w każdej sytuacji podstępu. Niegdyś cichy, nieśmiały szczeniak przepadł gdzieś w odmętach trudów życia, w szczególności po śmierci najbardziej niewinnej osoby, której nawet nie było mu dane poznać. Której nawet nie było dane wziąć jednego oddechu. Po części stracił dziecięcą ciekawość, a także typową dla młodziaków ciekawość, której nigdy tak naprawdę w sobie nie kształtował, pozwalając jej odejść w spokoju. Nic jednak nie zmieniło tego, że uwielbia pozostawać w cieniu i obserwować. Obserwować, by wyciągnąć z tego dla siebie najwięcej korzyści oraz manipulować, gdy tylko zajdzie potrzeba.
RODZINA: 
  • Matka [Eloise *] - niezwykle zimna oraz niedostępna. Zdecydowanie okropny materiał na matkę, faworyzowała Freuda i nie chwaliła swoich dzieci za żadne osiągnięcia, jedynie ich krytykując. Nigdy nie okazała im choć cienia sympatii, wiecznie oceniając oraz wywracając oczami. Była idealną damą, zawsze niezwykle czystą, z niesamowitymi zdolnościami manipulacji innymi, przy czym także okropnie wyrachowana. Ponoć najpiękniejsza suczka, jaką jej partner kiedykolwiek widział. Prawdopodobnie dlatego tak szybko stracił dla niej głowę i zdecydował się porzucić swoje życie w stadzie, wyciągając ją także z życia przy ludziach.
  • Ojciec [Bjork] - według Dante absolutny pantofel, który zawsze był na każde zawołanie swojej partnerki. Zupełnie stracił głowę dla Eloise, nie zauważając żadnych jej wad aż do końca, a nawet po śmierci. Starał się nauczyć swoje dzieci wszystkiego, co sam potrafił, ponieważ wywodził się ze stada dzikich psów, które go uratowało. Nie był mieszańcem, a przynajmniej tak twierdziły psy, które znały jego rodziców. Odszedł od nich, od swojego stada, decydując się na życie z domową suczką, jednak po śmierci partnerki dołączył do nowej sfory wraz ze swoim drugim synem. Dante nigdy o nim nie mówi, udaje, że nie poznał swojego ojca.
  • Najstarszy brat [Aristotle] - wszystkowiedzący, złośliwy i przede wszystkim podstępny, zupełnie tak samo jak ich matka. Najstarszy syn, na którego zawsze spadał ciężar odpowiedzialności i zepsuł go całkowicie. Prawdopodobnie najsilniejszy z całej trójki, ale także najbardziej odpowiedzialny (wbrew wszelkim pozorom). Po śmierci rodzicielki zdecydował się na samotne życie, a słuch po nim zaginął. Dante nigdy nie życzył mu źle, aczkolwiek wolałby już nigdy w swoim życiu nie spotkać brata, ponieważ prawdopodobnie musiałby go zabić za zdradę. 
  • Starszy brat [Freud] - typowe środkowe dziecko. Nigdy nikt niczego od niego nie wymagał, nikt się nie czepiał. Uznawano go za idealnego psa, świetnego przywódcę oraz najlepszego kandydata na partnera. Postanowił pozostać w innej sforze, pierwszej, do której trafili zaraz po śmierci matki. Żywi ogromną urazę do Dante, zresztą ze wzajemnością, więc najprawdopodobniej gdyby tylko się spotkali, to od razu rzuciliby się sobie do gardeł. 
  • Nienarodzona siostra [Celia] - największa strata całej rodziny, pomijając rzecz jasna utratę matki. Zmarła będąc jeszcze w brzuchu, nigdy nie przychodząc na świat i pozostawiając po sobie ogromną pustkę, przynajmniej w sercu Dante.
PARTNERSTWO: Brak; nie uważa tego za priorytet w swoim życiu, dobrze mu jest samemu. Nie potrafiłby poświęcić swojego życia zaledwie jednej osobie.
POTOMSTWO: Brak i nie planuje. Byłby złym ojcem.
APARYCJA:
  • Rasa: Biały Owczarek Szwajcarski.
  • Umaszczenie: Śnieżnobiałe. 
  • Wysokość: 64 cm 
  • Masa: 37 kg 
  • Długość sierści: Długowłosa.
CIEKAWOSTKI: Brak.
HISTORIA: Najzwyklejszy, ponury, zimowy dzień. Akurat za oknem rozpętała się już kolejna w tym miesiącu śnieżyca, tak pospolita dla tamtejszych terenów, gdy zdarzył się jeden z cudów przypisanych jedynie naturze. W niewielkim norweskim miasteczku na świat przyszły trzy, rasowe, śnieżnobiałe szczeniaki. Szczęśliwi psi rodzice nazwali ich kolejno Aristotle, Freud i Dante, ponieważ odkąd tylko zostali związani węzłem miłosnym, marzyli o uzdolnionym potomstwie, a z takimi imionami nie mogłoby przecież być inaczej. Oboje rodziców było czystej krwi Owczarkami Szwajcarskimi, jednakże nie mieszkali od pewnego czasu pośród ludzi, w ciepłym, domowym zaciszu. Jedynie Eloise, matce szczeniaków dane było kiedykolwiek zaznać takiego sielankowego życia, jednakże zrezygnowała z niego po poznaniu swojej największej oraz jedynej miłości, Bjorka, zwykłego psa z lasu. Skrywali się przed nimi w lasach, usiłując żyć godnie “na własną łapę” i nie dać się złapać. Dzikie życie nie było więc obce trzem braciom, nieustannie walczącym między sobą o dominację, w każdej możliwej dziedzinie. Musieli nauczyć się polować, chodzić tak cicho, by nikt nie zdołał ich usłyszeć. Bez refleksu, bez zwinności nie mieli żadnych szans na przeżycie, dlatego rodzice nigdy nie dawali im nawet chwili odpoczynku, zmuszając do stymulacji każdy zmysł. Szkolili łowców, idealnych zabójców, psy które niegdyś leniwie przeleżałyby cały dzień na kanapie przed kominkiem teraz musiały znosić niedogodności życia pełnego niebezpieczeństw.
    Najmłodszym z całej rodzinki był Dante, żartobliwie zwany przez swoich braci Alighierim, co było rzecz jasna nazwiskiem poety. Od samego początku wydawał się stanowić najsłabsze ogniwo. Wiecznie siedział w samotności, przypatrując się zapasom swoich starszych braci i nie odzywając się za wiele. W zasadzie można by było go nazwać “milczkiem”, jego matka przez pierwszy rok nawet nie miała pewności, czy szczeniak w ogóle potrafił wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Szybko okazało się, że wszyscy byli w koszmarnym błędzie. Cicha woda brzegi rwie, to powiedzenie sprawdziło się całkowicie w przypadku młodego Dante, który bardzo powoli, aczkolwiek skutecznie zdołał pokazać swojej rodzinie, że potrafi zadbać sam o siebie. Był mniejszy, lecz szybszy. Słabszy, ale znacznie zwinniejszy od swoich braci. Przodował w tym, co według nich było absolutną stratą czasu. Potrafił sprytnie wtopić się w tło tak, aby druga osoba zorientowała się o jego obecności dopiero w momencie, w którym on sam tego chciał. Pozornie niepotrzebna umiejętność, zapewniająca owczarkowi znaczną przewagę w każdej możliwej sytuacji. Zawsze wolał używać rozumu, a nie siły, czego zaś jego bracia nie potrafili zaakceptować. Stanowił obiekt częstych drwin, które nauczył się puszczać mimo uszu, co nie zmieniało wcale faktu, że bardzo go bolały.
    Ta pięcioosobowa grupa często przemieszczała się z miejsca na miejsce, oddalając się coraz bardziej od dawnej sfory głowy rodziny. Pomimo ogólnej nienawiści pomiędzy braćmi, starali się pomagać sobie nawzajem, stwarzając pozory kochających krewnych. Nic nie zapowiadało ogromnej tragedii, jakiej mieli dopiero doświadczyć. Na początku drugiego roku życia, przygarnęła ich sfora złożona z dzikich psów, podobna do tej w której niegdyś znajdował się Bjork. Tak bardzo zatopili się w wygodnym życiu pośród podobnych sobie, że nawet nie zauważyli kiedy sytuacja pomiędzy Aristotlem oraz ich matką zaczęła stawać się coraz bardziej napięta. Jasne, zawsze się kłócili i nie mogli ścierpieć swojego towarzystwa, ale po burzy przychodziło słońce. Do czasu.
    Największym ciosem, jaki mógł zadać im pierwszy syn była zdrada całej rodziny. Oczywiście, że nienawidzili matki. Jak mogliby kochać kogoś, kto był bez serca? Jednak żaden z nich nigdy by nie pomyślał, aby zostawić ją na pastwę losu, samą oko w oko z ogromnym niedźwiedziem. Pewnego dnia poszli wraz z najstarszym synem na polowanie. On doskonale zapoznał się z tamtejszymi terenami, miał być ich przewodnikiem oraz niezastąpioną pomocą dla słabszej matki. Nie robili tego pierwszy raz, więc jak ktokolwiek mógłby podejrzewać Aristotle o podstęp? Okazało się, że dwa dni wcześniej znalazł legowisko niedźwiedzicy, która dopiero co urodziła. Była niezwykle agresywna, chciała bronić swoich młodych. A Aristotle skłamał matce, mówiąc, że w środku zastaną jedynie rodzinę królików. Niewielkich, łagodnych stworzeń, które przecież bez trudu mogłaby samotnie upolować. Zostawił ją, samą. I wiedział doskonale, jaki los ją czeka. Suka nie miała żadnych szans na przeżycie i chociaż naprawdę dzielnie broniła się aż do ostatniej chwili, przeciwnik był od niej znacznie większy. Aristotle jakby wyparował. Nikt nie potrafił go od tamtego czasu wytropić, nikt nie wiedział, gdzie on jest, chociaż wysłano za nim kilka pościgów.
    O planie starszego brata Dante dowiedział się dopiero po kilku miesiącach, gdy jeden z psów, który przypadkiem został świadkiem całego wydarzenia postanowił mu się zwierzyć. Właściwie, poczuł ulgę. Nie musiał pozbyć się matki samodzielnie. Ale z drugiej strony nie potrafił też wybaczyć bratu, który w jego oczach stał się po prostu zdrajcą, nie zasługującym na miano jego “brata”.
    Pies nie chciał zostać w sforze, na której terenach zginęła część jego rodziny. Ciężarna matka. Nie wiedzieli nawet o tym, że mogliby mieć siostrę, gdyby tylko Aristotle nie postąpił tak gwałtownie. Czuł jedynie pustkę. Musiał stamtąd uciec, dlatego pozostawił Freuda wraz z ojcem i wyruszył samotnie, tułając się przez wiele miesięcy.
    Wśród bezdomnych psów w jednym z niewielkich miasteczek w Norwegii dostał miano Ducha oraz Puszka. Pierwsze z powodu swojej niezwykłej umiejętności wtapiania się w tło i znikania. Drugie zaś… prawdopodobnie było wymysłem jednego z wredniejszych osobników, który w ten sposób próbował zironizować jakże przyjemne usposobienie białego samca. Z plotek dowiedział się o Północnych Krańcach, których tereny znajdowały się w pobliżu miasteczka i postanowił skończyć z życiem włóczęgi. Każdy czasami potrzebuje miejsca, które mógłby nazywać domem. Nawet Dante. 
AUTOR: Erin21 | salvanne19@gmail.com | erinrin#7768

Od Lokiego CD. Bazyliusza

    Loki leniwie podniósł się ze śniegu, po drodze otrzepując sierść z puchatych drobinek. Nie zrobiło to większej różnicy - nadal wtapiał się w tło. Obecnie lepiej dla niego. Późniejsze pory roku mogą mu sprawić nieco więcej trudności w kwestii kamuflażu, jednak norweskie zimy bywały długie, zaś on sam żywił nadzieję, że do tego czasu zdoła wystarczająco wyszlifować swoje umiejętności, by sierść czy pstrokate tło nie stanowiły problemu. Zrównał krok z nowo poznanym psiakiem.
     — Na co masz ochotę? — zagadnął. 
     Bazyl wzruszył ramionami. 
     — A bo ja wiem? Na to co się trafi. Dopiero uczę się zdobywać pożywienie, chyba nie powinienem wybrzydzać, nie?
     — I tu się mylisz — stwierdził rzeczowym tonem Loki. — Jeżeli wybrzydzasz już na etapie nauki, uczysz się zdobywać to, co chcesz. Od razu w czymś się specjalizujesz. Potem umiesz polować na wszystko, ale swoją ulubioną rzecz zdobywasz najłatwiej — tłumaczył głosem znawcy. 
     Prawda była taka, że żaden z niego myśliwy. Jeszcze. Nie szło mu najgorzej, fakt, ale do perfekcji, czy choćby zadowalającego poziomu, trochę brakowało. Pierwsze pół roku życia zamieszkiwał na leśnych terenach, jednak wówczas jedynie zakosztował wstępnej nauki polowań. Zaczął ćwiczyć gdy tylko zdołał utrzymać się na łapach, ale nie miał zbyt wiele okazji ku intensywnej praktyce. Później, gdy przeniósł się do miasta, sporo się zmieniło. W tym polowania. Tam odnalazł co prawda swoją wstępną specjalizację - podwędzanie aromatycznych kąsków ludzkim naiwniakom - lecz nie zdała się ona na wiele po ponownym powrocie do dziczy. Kiedy jednak przez te kilka miesięcy radził sobie sam pośród miejskich zaułków, polował na coś jeszcze. Szczury. Potrafił łapać małe gryzonie, a skoro tak...
     — Ja na przykład lubię lemingi — ciągnął dalej, bez zająknięcia wprowadzając w swój monolog element manipulacji. — Są małe, jest ich pełno, idealne na przekąskę, wyjątkowo smaczne jak na zamarznięte mięso... Znacznie lepsze niż takie króliki, łykowate i gorzkawe, czy chociażby ptaki, cholernie upierdliwe do złapania, a za to z małą ilością mięsa. 
     — Leming brzmi jak dobra opcja — przyznał z namysłem Bazyl, zaś Loki jedynie uśmiechnął się z zadowoleniem pod nosem. Wystarczył prosty dobór słów, by postawić na swoim, nie dając drugiemu nawet świadomości, że przystał na takową propozycję. 
     — Dobrze się składa — stwierdził, gestem łapy zatrzymując znajomego. — Bo właśnie znaleźliśmy trop. A właściwie już niemal posiłek. 
     Pośród śniegu dało się dostrzec malutki kopczyk, ledwie dostrzegalną nierówność w terenie. Biały samiec schylił pysk, by upewnić się co do zapachu. Idealnie. 
     — Ty tam podejdziesz i go wystraszysz — polecił półgłosem. — A ja złapię, kiedy wybiegnie. 
     Bazyl skinął z powagą pyskiem, najwyraźniej choć przez chwilę przywiązując wysoką wagę do zadania. Zakradł się do nory, obszedł ją dookoła, wyraźnie niepewny, jak właściwie powinien się za to zabrać. Ostatecznie pacnął łapą jej wyjście. Śnieg i garść ziemi wpadła do środka, zanim nagle, w mgnieniu oka, wyłoniła się z wnętrza sylwetka gryzonia. Leming czmychnął przez śnieg z zadziwiającą prędkością... Prosto w łapy Lokiego. Szczeniak natychmiast wbił zęby w kark gryzonia, uciszając jego krótki pisk. 
    — Łatwo poszło — stwierdził, po czym skinął w kierunku drugiego samca. — Nieźle — przyznał. Wskazał na zdobycz. — Jest twój. Ja nie jestem głodny. 
      Zamiast tego usiadł na miękkim śniegu i zaczął powoli, ze starannością czyścić łapy i pysk z krwi, aż na białej sierści nie pozostała ani jedna czerwona plamka. 
 
Bazyliusz?

Od Bazyliusza CD. Lokiego

  Z czasem Bazyl zaczynał się przyzwyczajać do nowego trybu życia, biorąc pod uwagę to, że praktycznie niczego innego dobrze nie zaznał. Estlay pomimo dość sędziwego wieku dalej uparcie go uczyła co i jak działa cały czas powtarzając przy tym: "Musisz umieć sobie radzić jak już odejdę". 
Nawet jeśli idea śmierci kogoś bliskiego niezbyt docierała do szczeniaka to słysząc dość poważny ton starszej suki zawsze się jej słuchał. 
- Bazyl, dziś sam pójdziesz w teren i załatwisz sobie coś do jedzenia. - Słysząc swoje imię szczeniak wlepił wzrok w sukę, na jej słowa kiwnął głową i wstał żeby od razu wykonać to o co prosi. - Pamiętaj, że musisz....
- Tak, tak wiem przecież muszę umieć sobie radzić. Wrócę do wieczora! - Rzucił promiennym uśmiechem w jej stronę i wybył z chatki. Wychodzenie gdziekolwiek to była ulubiona część dnia Bazyla, nigdy nie mógł się wystarczająco nacieszyć ilością drzew wokół, ani śniegiem ochładzającym jego łapy. Wszystko po prostu go zachwycało, przez co nietrudno wpadał w stan zadumy, przez który ignorował wszystko wokół. Także nie dziwne, że szybko zapomniał po co w ogóle tutaj jest. 
Nie przerywając wędrówki gapił się akurat na krajobraz rozciągający się przed nim. Jednak dość spokojna chwila nagle została przerwana, wszystko stało się tak szybko, że Bazyl nie zdążył zidentyfikować co lub kto jest napastnikiem przygniatającym go do ziemi, w dodatku czuł na tyle głowy łapy trzymające go tak żeby nie mógł wyciągnąć pyska ze śnieżnej zaspy. Zamarł. W sytuacji zagrożenia powinien zrobić cokolwiek żeby uciec, jednak strach go całkiem sparaliżował.
  — Nie ruszaj się, jeśli chcesz żyć - polecił nieznajomy, jego głos zabrzmiał dla Bazyla na tyle groźnie, że jeszcze bardziej się zestresował. Myślał tylko o tym, że zaraz będzie po nim i nikt z pewnością nie znajdzie jego ciała, a Estlay pewnie będzie się martwić , a później obwiniać się o to, że jej podopieczny jednak sobie nie poradził... Jednak ktokolwiek kto go tak urządził właśnie się odsunął, Bazyl wciąż oszołomiony, nawet nie zorientował się kiedy stał już na nogach i wpatrywał się w śnieżnobiałego szczeniaka, na oko trochę starszego. 
- Mam cię, musiałem na kimś poćwiczyć. - Nieznajomy usiadł przed nim i pochylił pysk. - Jestem Loki.
Fakt, że Bazyl poznał imię szczeniaka zdecydowanie go uspokoił. Przed powiedzeniem czegokolwiek otrzepał się ze śniegu i znów spojrzał na Lokiego. 
- Ja nazywam się Bazyliusz, no w skrócie Bazyl lepiej brzmi, no nie? - Podzielił się z nim swoim ciepłym uśmiechem. Jednak ku jego zaskoczeniu biały go nie odwzajemnił, właściwie to przeciwnie, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Bazyla w milczeniu żeby nagłe wybuchnąć śmiechem. 
- Ale cię rodzice skrzywdzili! - Loki zanosił się śmiechem, podczas gdy wyraz pyska Bazyla z uśmiechu szybko przerodził się w oburzenie. 
- No ej nie śmiej się! Twoje też nie jest jakieś genialne.
- Loki jest na pewno lepsze niż jakiś Bazyliusz 
Nie czekając na dalsze jego gadanie Bazyl naskoczył na niego z zamiarem odegrania się za wcześniej, plus zdenerwowało go upierdliwe wyśmiewanie własnego imienia. Podczas krótkiej chwili bycia w powietrzu wyobrażał sobie jak zaraz cudownie zatriumfuje nad nowopoznanym psem, jednak nim się zorientował sam znowu wylądował w śniegu, a Loki pochylał się nad nim z lekkim uśmieszkiem. 
- Ja jestem czujny w przeciwieństwie do ciebie, tak łatwo mnie nie zajdziesz.
Bazyl spojrzał na niego mrużąc oczy i ponownie podniósł się ze śniegu. Nie pozwoli sobie zepsuć nastroju przez kogoś z kim prawdopodobnie mógłby się dogadać, a przynajmniej miał taką nadzieję patrząc na to, że przez czas mieszkania tutaj z nikim się lepiej nie zapoznał nie licząc Estlay. 
- Chodź, pomożesz mi z załatwianiem czegoś do jedzenia skoro jesteś taki dobry w zachodzeniu innych od tyłu.
Mówił całkowicie szczerze, podziwiał go za taką umiejętność zwłaszcza, że on sam nie jest nawet na drodze do perfekcji w skradaniu się. Nie czekając na odpowiedź ruszył przed siebie swoim typowym radosnym krokiem. 

Loki?

Od Lokiego do Bazyliusza

     Loki przystanął na moment, wstrzymując oddech. Przywarł torsem do desek podłogi, bezgłośnie zaszurał pazurami o gładką posadzkę, by przybrać stabilną pozycję. Posunął się krok do przodu, potem jeszcze jeden...
     — Nadal źle — stwierdził Jeffrey. 
     Leżał na szerokiej kanapie przed kominkiem, zapatrzony w płomienie. Ktoś kto go nie znał, uznałby zapewne że śpi lub odpoczywa, relaksuje się. Pod jego sierścią jednak widniał zarys napiętych mięśni, jego oczy pozostawały ledwie półprzymknięte. Loki zastanawiał się, czy starszy samiec kiedykolwiek się rozluźnia czy w ogóle sypia. Teraz zaś nawet nie drgnął, wydając swój werdykt. Nie zastrzygł uszami, nie podniósł pyska, nie odwrócił ślepi. 
     Szczeniak prychnął z irytacją, podnosząc się na wyprostowane łapy. Mieszkał tu zaledwie kilka dni, jednak próby cichego nachodzenia opiekuna stały się już tradycją, swoistym wyzwaniem, celem, który zamierzał wreszcie osiągnąć. Póki co, wciąż nieskutecznie. Nie miał pojęcia, co zdradziło go tym razem. Zapach? Rozrzedzony dym z kominka i woń drewna powinna go choć częściowo zamaskować. Skrzypienie podłogi? Pilnował się, pilnował każdego kroku. Jego własny oddech? Skrzywił się. Wiele słyszał o Jeffreyu jeszcze zanim poznał go osobiście. Rebeliant od szczenięcia, zimny i nieugięty, gangster, który własnymi łapami i zębami wybudował swoje imperium w przestępczym świecie ogromnej metropolii, samotny wilk... Obecnie boss mafijny na emeryturze, zamieszkujący starą wioskę rybacką gdzieś na północnych krańcach Skandynawii. Prywatnie zaś, jego wujek. I opiekun. Zdawać by się mogło, że żaden z nich nie przyjął jeszcze w pełni tej informacji do wiadomości - ciężko się dziwić, pośród całego jej absurdu. 
     Loki wyprostował się i odchrząknął. Następnym razem się uda. Nie poddawał się łatwo i z pewnym zaskoczeniem dostrzegał, że starszy samiec zdawał się doceniać jego upór. 
     — Wychodzę — oznajmił szczeniak. 
     — Nie musisz mnie o tym informować — mruknął wilczur, nie podnosząc wzroku. 
     — Dobrze, wujku. — Młodzik ruszył w kierunku drzwi.
     — Jeffrey — poprawił go, krzywiąc się nieznacznie.
     — Dobrze — powtórzył Loki. Zatrzymał się w progu i obrzucił opiekuna przesłodzonym uśmiechem. — Wujku.
     Zniknął za drzwiami. Kolejną rozrywką w nowym domostwie stało się testowanie cierpliwości Jeffreya. Jak się okazało, miał jej zaskakująco duże pokłady. 
     Biały samiec ruszył przez śnieg. Stawiał kroki uważnie, z ostrożnością, stąpał lekko, niemal bezgłośnie. Szło mu coraz lepiej. Co więcej, pośród wszechobecnej bieli idealnie wtapiał się w tło - wymarzony kamuflaż do treningu. Zagłębiał się w las, skupiony na ruchu własnych łap i pogrążony w myślach. Jeffrey uważał to miejsce za obrzydliwie nudne. Nie zgadzał się z nim. Ta mroźna dziura miała swój potencjał - należało go jedynie odkryć.
     Przystanął nagle, gdy gdzieś pośród mroźnej ciszy dotarł do niego cichy szelest. Zastrzygł uszami, a następnie lekkim susem pokonał kilka kroków, by skryć się pośród zarośli. Wydeptaną ścieżką - tą, którą chwilę wcześniej Loki uparcie omijał, przedzierając się przez gęsty śnieg - kroczył szczeniak. Wydawał się być zupełnie pogrążony we własnych myślach, dreptał szybko i rytmicznie, jakby cieszył go spacer w miękkim śniegu. 
     Loki zmrużył oczy. Ofiara wprost żałosna, nic w porównaniu z jego dotychczasowym, stale przegrywanym wyzwaniem, jednak od czegoś trzeba zacząć, czyż nie? Jak miałby się nauczyć bez praktyki? Ruszył przed siebie. Skrzywił się, gdy śnieg zatrzeszczał pod naporem jego łap, jednak dźwięk najwyraźniej umknął obcemu szczeniakowi. Odetchnął. Przy Jeffreyu byłby już dawno spalony. Tu zaś wykorzystał swoją szansę. Lekko, bezszelestnie przemknął jeszcze kilka kroków, przyspieszył i... Skoczył. Raz i celnie. 
     Zgodnie z planem wylądował na grzbiecie szczeniaka, przewracając go. Przednimi łapami przytrzymał jego pysk w śniegu. 
     — Nie ruszaj się, jeśli chcesz żyć — polecił, starając się nadać własnym słowom moc sprawczą, jednak w ostateczności jedynie skrzywił się na ich wydźwięk. Zbyt łagodna barwa głosu, zbyt oczywisty i absurdalny rozkaz, nuta powstrzymywanego śmiechu wobec idiotycznej groźby jaką odruchowo wybrał...
     A jednak, ku jego zdumieniu, zadziałało. Nieznajomy szczeniak, choć cały w napięciu, znieruchomiał na moment na śniegu. Loki otworzył szerzej oczy, po czym wyszczerzył szeroko zęby. Po serii porażek pierwsze zwycięstwo - nawet tak małe, żałosne i nieczyste - działało niczym balsam na jego nadszarpniętą dumę. W znacznie lepszym humorze puścił kremowego samczyka i odsunął się o krok, jedną łapą pomagając mu wstać. 
     — Mam cię — oznajmił z cieniem złośliwego uśmiechu na ustach. — Musiałem na kimś poćwiczyć — dodał w ramach wyjaśnienia, stwierdzając, że ciekawiej będzie zapoznać się z obcym szczeniakiem, niż pozwolić, by ten uciekł gdzieś w swoją stronę, potencjalnie spłoszony dziwnym atakiem. Skorzystał z konsternacji drugiego, usiadł na śniegu i przechylił pysk w wyćwiczonym, przyjaznym geście. — Jestem Loki. 
 
Bazyliusz?

ADOPCJA — LOKI

Ria Putzker
dorosły
IMIĘ: Loki. Miano dobrane starannie, przypisane dopiero po kilku miesiącach życia i niezwykle trafne. Mimo to, gdzieś w międzyczasie przylgnęło do niego uciążliwe przezwisko - Loczek.
PŁEĆ: Samiec.
WIEK: Rok.
RASA: Jest to pełnokrwisty mieszaniec - w jego genach znajdziemy zarówno szlachetnych, wilczych przodków, rodowodowe kanapowce czy uliczne kundle.
DATA URODZENIA: 19 czerwca - tuż na progu lata.
CHARAKTER: Psotnik. Proste, urocze miano, jakie przylgnęło do niego już w pierwszych dniach życia. Słodkie, całkiem trafne, jednak stanowiące wprost absurdalne niedopowiedzenie. Loki to kłopoty. Mogłyby stanowić jego drugie imię, lecz prawda jest taka, że są w istocie jego wiernym towarzyszem. One szukają jego, on szuka ich - i tak oto wychodzą sobie na spotkanie. Jest to szczeniak obdarzony niezwykle bystrym umysłem i imponującymi pokładami sprytu. Obserwuje, słucha, uczy się. Prosty proces, który przychodzi mu z nadzwyczajną łatwością. Nie boi się błędów, popełnia je często i niekiedy na własne życzenie, jednak zawsze potrafi wyciągnąć z nich cenną lekcję. Kilka miesięcy życia spędził pośród miejskich ulic, znacząco różniących się od pozornie spokojnych, norweskich krańców, a przy tym cholernie niebezpiecznych dla bezpańskiego szczenięcia. Szybko więc nauczył się kombinować, myśleć nieszablonowo i dbać o czubek własnego ogona. Ma w sobie ogromne pokłady ciekawości, zaś wścibski nos wepchnie w każdą szczelinę, byleby wiedzieć. Co dokładnie? Ciężko stwierdzić. Lubi gromadzić informacje. Lubi też pakować się w tarapaty - właściwie niemal celowo. Nie toleruje nudy, toteż posunie się do wszystkiego, uwolnić się spod jej wpływu. Każda dawka adrenaliny napędza go do działania, powoli staje się narkotykiem. Nie ma problemu z łamaniem reguł czy nawet delikatnym nagięciem własnego kompasu moralnego - za każdym razem odrobinę dalej - dla świeżej porcji rozrywki. Nosi się z osobliwą dumą, tajemniczym uśmieszkiem na pysku i dziwnym, podstępnym błyskiem w oku, który żarzy się coraz jaśniej z każdym mijającym dniem. Jest zaskakująco wygadany jak na szczeniaka; każdego dnia szlifuje charyzmę i ostry język. Jego nastawienie do otoczenia nierzadko zależy od dość kapryśnego nastroju - na zmianę szuka towarzystwa lub konfliktu, ciężko stwierdzić. Odznacza się cichym rodzajem zuchwałej pewności siebie; scenę odstawia raz na jakiś czas, w innych przypadkach jedynie w milczeniu ocenia i delektuje się własną wyższością. Warto zauważyć jednak, że owe ego nie jest zawyżone. Poczucie własnej wartości buduje upartym samodoskonaleniem - niekoniecznie w najbardziej cnotliwych cechach, lecz z pewnością takich, które w przyszłości pozwolą mu się wyróżnić na tle innych.
RODZINA: Niestety, nasz młodzieniec jest ubogą sierotą. Choć tematy rodzinne zwykle zbywa poprzez machnięcie łapą lub nonszalanckie streszczenie smutnej historii, gdzieś w głębi duszy doskwiera mu utrata bliskich - w szczególności matki, Willow. Obecnie jego rodzinę stanowi wuj o imieniu Jeffrey, który przyjął młodzika pod swoje skrzydła.
AUTOR: Karmel3007 [howrse] | astralny.dyplomata@gmail.com | Karmel#4994 [Discord]

Od Jeffreya - adopcja

     Jeffrey nie oczekiwał zbyt wiele tego dnia. W istocie, odkąd zaszył się gdzieś w mroźnej dziurze na krańcach Norwegii, nie oczekiwał zbyt wiele żadnego dnia. Każdy był podobny do poprzedniego; przesycone do bólu rutyną, pozbawione smaku, zmatowiałe w śnieżnych szarościach... Powoli zaczynało działać mu to na nerwy. Nie przywykł do bezruchu. Całe życie spędził w biegu, w walce, w pracy. Uparcie stawiał sobie kolejne cele, igrał ze śmiercią i upajał się świadomością, że każdy jego dzień mógłby być ostatnim. Wówczas tego nie doceniał. Uważał strach za uciążliwy aspekt swojej działalności, słabość, która utrudniała funkcjonowanie. Obecnie żył bez strachu i odchodził od zmysłów, na skraju rozgoryczenia i uporczywego stresu, jaki towarzyszył mu każdego dnia. Owe uczucie na przestrzeni lat wszyło się pod skórę, odcisnęło piętnem w krwi i kościach tak mocno, że choć codzienna walka stała się cieniem przeszłości, ono pozostało. Chwilami rozważał odejście, jednak ciążyła mu bolesna świadomość, że nie miałby dokąd pójść. Nie pociągał go żywot włóczęgi.
     Być może powinien był zostać na zapyziałych ulicach metropolii i walczyć tak długo, aż opadnie z sił i zostanie wreszcie obalony. Co stało mu na przeszkodzie? Strach? Nigdy nie bał się śmierci; kroczyła za nim przez lata niczym cień, krok w krok, stała się osobliwym towarzyszem i tylko czekała, by zagarnąć go pod swe panowanie za sprawą jednego, nieostrożnego ruchu. Duma? Być może. W końcu legenda o kimś równie potężnym, który w końcu pozostawił za sobą swoje imperium i rozpłynął się w powietrzu brzmiała lepiej niż wersja historii, w której starzeje się, opada z sił i zostaje w końcu zagryziony przez przeciwników.
     Pozwalał myślom błądzić, gdy kroczył po miękkim, świeżym śniegu. Wokoło panowała cisza; łagodna, naznaczona skrzypieniem białego puchu pod łapami i szumem wiatru w nagich gałęziach drzew. A jednak coś pośród niej zdawało się nie być na swoim miejscu. Jeffrey zastrzygł nieznacznie uszami, lecz prócz tego krótkiego gestu w żaden sposób nie dał po sobie poznać wzmożonej czujności. Jego wilcze ślepia wodziły leniwie dookoła, choć dreszcz na karku, pierwotny instynkt informował go, że nie jest już sam. Obce spojrzenie wbijało się w jego postać. Nie stracił opanowania. Warto utrzymać potencjalnego przeciwnika w przekonaniu, że ma przewagę. 
      Coś poruszyło się w zaroślach, zaś obrońca przystanął gwałtownie. Zaklął w myślach na ową reakcję, jednak nie kontrolował jej. Nie, kiedy jego nozdrza uderzył zapach - tak obcy i tak znajomy jednocześnie, jakby ledwie wyczuwalny cień, echo czegoś, co niegdyś znał. Był jednak na tyle słaby, pomieszany z czymś innym, zupełnie nowym, że nie potrafił dopasować go do wspomnienia. Zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. 
     — Wyłaź — polecił krótko, kiedy wreszcie natrafił na intruza.
     Jak się okazało, był nim szczeniak. Biały jak śnieg - Jeffrey z pewną konsternacją stwierdził, że najpewniej już raz czy dwa powiódł wzrokiem przez miejsce w którym ukrywał się maluch, a jednak nie zauważył go. Wtapiał się w tło, przylgnął do ziemi w plątaninie gałęzi ogołoconego krzewu i czatował, wbijając spojrzenie bursztynowych ślepi w starszego samca. Gdy został odkryty, zamarł na sekundę, a następnie posłusznie wyszarpnął się z prowizorycznej kryjówki. Początkowo prześlizgnął się pomiędzy gałęziami z zaskakującą gracją, płynnie manewrując pośród ciernistego krzewu, jednak gdy tylna łapa zaplątała się w zarośla warknął coś pod nosem i szarpnął kończyną, pozwalając, by niezbyt ostre, krótkie kolce wczepiły się w jego sierść. Stanął przed obrońcą, który obserwował z uwagą jego poczynania.
     — Kim jesteś i co tu robisz? — zapytał ze znudzeniem. Powtarzał tę formułkę rzadko, stado nie miewało zbyt wielu nieproszonych gości, jednak i tak zdążyła mu zbrzydnąć. 
      — Nie wiesz kim jestem, ale ja wiem kim ty jesteś — oznajmił szczeniak, unosząc zaczepnie pysk. — Panie Jeffrey. 
      Wilczur zamrugał, zbyt późno decydując się na ukrycie konsternacji. Jego kamienne oblicze nie zdradziło wiele, lecz oczy powiedziały wystarczająco, aby młodzik uśmiechnął się z nutą dumy. 
     — To nie jest odpowiedź na moje pytanie — uciął rzeczowo obrońca. 
     — Nazywam się Loki — odparł wreszcie samczyk. — I szukałem ciebie. 
     — Mnie — powtórzył, raczej w formie twierdzenia niż pytania. — Dlaczego?
     — Bo... Potrzebuję pomocy... — Szczeniak zmieszał się nagle, stracił część energii i spojrzał na starszego samca z dołu, jakby próbował się nie skulić. — Wujku. 
      Jeffrey zamarł. Żart? Nadmiar poufałości? Podstęp w postaci szczenięcia? Nie mógł wykluczyć żadnej opcji. 
     — Willow to moja mama — kontynuował samczyk pod wpływem milczenia, zaś obrońca wsłuchiwał się w kolejne słowa w dalszym oniemieniu. — Opowiadała mi o tobie. Mówiła, że mieszkałeś w mieście, ale kiedyś odszedłeś, gdzieś daleko, na północ. Powiedziała, że jeśli kiedykolwiek będę miał kłopoty, mam cię znaleźć. — Przełknął z trudem ślinę i wyprostował się nieco, jakby chciał nadać swej wypowiedzi pewności, lżejszego tonu. — Nie mam kłopotów. Po prostu nie mam też gdzie pójść.
      Wilczur zwiesił pysk i wziął głęboki, lekko drżący oddech. Mroczny obraz zaczął powoli kształtować się w jego umyśle. 
     — Kiedy? — zapytał jedynie ochrypłym głosem, spoglądając malcowi w oczy. 
     Loki zrozumiał pytanie. Stracił nagle niezłomną postawę i zadrżał, kuląc po sobie uszy. Dopiero teraz Jeffrey zauważył, jak zmęczony był biały psiak. 
     — Kilka miesięcy temu. Trzy. Cztery. Może trochę dawniej. — Potrząsnął pyskiem. — Powiedziała że wróci. I wracała, tyle razy. Kiedyś nie było jej zbyt długo, wyszedłem by poszukać... I znalazłem ją. Ale... — Jego głos utknął mu w gardle. — Żyłem potem sam na ulicach. I dałbym sobie radę. Ja po prostu... Ja...
     Odchrząknął, wbił spojrzenie w gładki śnieg pod swoimi łapami i uparcie milczał. Zdawał się drżeć na całym ciele, jakby na siłę walczył, nie dopuszczał, usiłował sprawiać pozory... Pojedyncza łza skapnęła na biały puch. 
     Jeffrey powoli przymknął oczy. Poczuł ból, nagły i rozdzierający. Nie spodziewał się, że w jego kamiennej duszy jest miejsce na podobne uczucia. Willow. Stracili kontakt tak dawno temu, całe lata. Wciąż pamięta ją jako ledwie wyrośniętą ze szczenięcia siostrzyczkę. Jako wiecznie żywą duszę, którą ciągnęło do świata. Ale nie takiego, w jakim zatracał się jej brat. Rozstali się. A jednak raz na jakiś czas powracał do niej myślami. To dla niej jedynej zostawił informację, gdy odchodził z miasta, choć spodziewał się, że nigdy jej nie odnajdzie. Zwykłe kilka słów na tabliczce zostawionej pod wierzbą - miejscem jej narodzin, miejscem w które udawali się by wypocząć, miejscem ich rozstania. Kieruję się na Północ. Znajdź mnie, jeśli będziesz potrzebować. 
     Nigdy go nie znalazła. Nie ona. Willow nie żyła. Ale odnalazła go pewna cząstka niej. Coś, ktoś, kogo pozostawiła po sobie na tym świecie. Jeffrey nie wiedział, dlaczego śmierć siostry tak go zabolała. A przynajmniej wmawiał sobie, że nie wie. Że dawno już wymazał ją z pamięci, że nie przejmował się jej losem, że braterską miłość pozostawił w czasach naiwnego dzieciństwa... Spojrzał na białego samca z niewzruszonym, kamiennym wyrazem pyska, choć zaciskał zęby zdecydowanie za mocno. 
      — Idziemy — oznajmił beznamiętnym tonem.
      Samczyk uniósł raptownie pysk i zastrzygł uszami. Pokonał dzielącą ich odległość, dogonił wilczego psa. 
     — Dokąd? — zapytał. 
     Jeffrey odetchnął krótko i skrzywił się nieznacznie. 
     — Do domu.
 
1100 słów, + 15 j.
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette