Od Jeffreya - adopcja

     Jeffrey nie oczekiwał zbyt wiele tego dnia. W istocie, odkąd zaszył się gdzieś w mroźnej dziurze na krańcach Norwegii, nie oczekiwał zbyt wiele żadnego dnia. Każdy był podobny do poprzedniego; przesycone do bólu rutyną, pozbawione smaku, zmatowiałe w śnieżnych szarościach... Powoli zaczynało działać mu to na nerwy. Nie przywykł do bezruchu. Całe życie spędził w biegu, w walce, w pracy. Uparcie stawiał sobie kolejne cele, igrał ze śmiercią i upajał się świadomością, że każdy jego dzień mógłby być ostatnim. Wówczas tego nie doceniał. Uważał strach za uciążliwy aspekt swojej działalności, słabość, która utrudniała funkcjonowanie. Obecnie żył bez strachu i odchodził od zmysłów, na skraju rozgoryczenia i uporczywego stresu, jaki towarzyszył mu każdego dnia. Owe uczucie na przestrzeni lat wszyło się pod skórę, odcisnęło piętnem w krwi i kościach tak mocno, że choć codzienna walka stała się cieniem przeszłości, ono pozostało. Chwilami rozważał odejście, jednak ciążyła mu bolesna świadomość, że nie miałby dokąd pójść. Nie pociągał go żywot włóczęgi.
     Być może powinien był zostać na zapyziałych ulicach metropolii i walczyć tak długo, aż opadnie z sił i zostanie wreszcie obalony. Co stało mu na przeszkodzie? Strach? Nigdy nie bał się śmierci; kroczyła za nim przez lata niczym cień, krok w krok, stała się osobliwym towarzyszem i tylko czekała, by zagarnąć go pod swe panowanie za sprawą jednego, nieostrożnego ruchu. Duma? Być może. W końcu legenda o kimś równie potężnym, który w końcu pozostawił za sobą swoje imperium i rozpłynął się w powietrzu brzmiała lepiej niż wersja historii, w której starzeje się, opada z sił i zostaje w końcu zagryziony przez przeciwników.
     Pozwalał myślom błądzić, gdy kroczył po miękkim, świeżym śniegu. Wokoło panowała cisza; łagodna, naznaczona skrzypieniem białego puchu pod łapami i szumem wiatru w nagich gałęziach drzew. A jednak coś pośród niej zdawało się nie być na swoim miejscu. Jeffrey zastrzygł nieznacznie uszami, lecz prócz tego krótkiego gestu w żaden sposób nie dał po sobie poznać wzmożonej czujności. Jego wilcze ślepia wodziły leniwie dookoła, choć dreszcz na karku, pierwotny instynkt informował go, że nie jest już sam. Obce spojrzenie wbijało się w jego postać. Nie stracił opanowania. Warto utrzymać potencjalnego przeciwnika w przekonaniu, że ma przewagę. 
      Coś poruszyło się w zaroślach, zaś obrońca przystanął gwałtownie. Zaklął w myślach na ową reakcję, jednak nie kontrolował jej. Nie, kiedy jego nozdrza uderzył zapach - tak obcy i tak znajomy jednocześnie, jakby ledwie wyczuwalny cień, echo czegoś, co niegdyś znał. Był jednak na tyle słaby, pomieszany z czymś innym, zupełnie nowym, że nie potrafił dopasować go do wspomnienia. Zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. 
     — Wyłaź — polecił krótko, kiedy wreszcie natrafił na intruza.
     Jak się okazało, był nim szczeniak. Biały jak śnieg - Jeffrey z pewną konsternacją stwierdził, że najpewniej już raz czy dwa powiódł wzrokiem przez miejsce w którym ukrywał się maluch, a jednak nie zauważył go. Wtapiał się w tło, przylgnął do ziemi w plątaninie gałęzi ogołoconego krzewu i czatował, wbijając spojrzenie bursztynowych ślepi w starszego samca. Gdy został odkryty, zamarł na sekundę, a następnie posłusznie wyszarpnął się z prowizorycznej kryjówki. Początkowo prześlizgnął się pomiędzy gałęziami z zaskakującą gracją, płynnie manewrując pośród ciernistego krzewu, jednak gdy tylna łapa zaplątała się w zarośla warknął coś pod nosem i szarpnął kończyną, pozwalając, by niezbyt ostre, krótkie kolce wczepiły się w jego sierść. Stanął przed obrońcą, który obserwował z uwagą jego poczynania.
     — Kim jesteś i co tu robisz? — zapytał ze znudzeniem. Powtarzał tę formułkę rzadko, stado nie miewało zbyt wielu nieproszonych gości, jednak i tak zdążyła mu zbrzydnąć. 
      — Nie wiesz kim jestem, ale ja wiem kim ty jesteś — oznajmił szczeniak, unosząc zaczepnie pysk. — Panie Jeffrey. 
      Wilczur zamrugał, zbyt późno decydując się na ukrycie konsternacji. Jego kamienne oblicze nie zdradziło wiele, lecz oczy powiedziały wystarczająco, aby młodzik uśmiechnął się z nutą dumy. 
     — To nie jest odpowiedź na moje pytanie — uciął rzeczowo obrońca. 
     — Nazywam się Loki — odparł wreszcie samczyk. — I szukałem ciebie. 
     — Mnie — powtórzył, raczej w formie twierdzenia niż pytania. — Dlaczego?
     — Bo... Potrzebuję pomocy... — Szczeniak zmieszał się nagle, stracił część energii i spojrzał na starszego samca z dołu, jakby próbował się nie skulić. — Wujku. 
      Jeffrey zamarł. Żart? Nadmiar poufałości? Podstęp w postaci szczenięcia? Nie mógł wykluczyć żadnej opcji. 
     — Willow to moja mama — kontynuował samczyk pod wpływem milczenia, zaś obrońca wsłuchiwał się w kolejne słowa w dalszym oniemieniu. — Opowiadała mi o tobie. Mówiła, że mieszkałeś w mieście, ale kiedyś odszedłeś, gdzieś daleko, na północ. Powiedziała, że jeśli kiedykolwiek będę miał kłopoty, mam cię znaleźć. — Przełknął z trudem ślinę i wyprostował się nieco, jakby chciał nadać swej wypowiedzi pewności, lżejszego tonu. — Nie mam kłopotów. Po prostu nie mam też gdzie pójść.
      Wilczur zwiesił pysk i wziął głęboki, lekko drżący oddech. Mroczny obraz zaczął powoli kształtować się w jego umyśle. 
     — Kiedy? — zapytał jedynie ochrypłym głosem, spoglądając malcowi w oczy. 
     Loki zrozumiał pytanie. Stracił nagle niezłomną postawę i zadrżał, kuląc po sobie uszy. Dopiero teraz Jeffrey zauważył, jak zmęczony był biały psiak. 
     — Kilka miesięcy temu. Trzy. Cztery. Może trochę dawniej. — Potrząsnął pyskiem. — Powiedziała że wróci. I wracała, tyle razy. Kiedyś nie było jej zbyt długo, wyszedłem by poszukać... I znalazłem ją. Ale... — Jego głos utknął mu w gardle. — Żyłem potem sam na ulicach. I dałbym sobie radę. Ja po prostu... Ja...
     Odchrząknął, wbił spojrzenie w gładki śnieg pod swoimi łapami i uparcie milczał. Zdawał się drżeć na całym ciele, jakby na siłę walczył, nie dopuszczał, usiłował sprawiać pozory... Pojedyncza łza skapnęła na biały puch. 
     Jeffrey powoli przymknął oczy. Poczuł ból, nagły i rozdzierający. Nie spodziewał się, że w jego kamiennej duszy jest miejsce na podobne uczucia. Willow. Stracili kontakt tak dawno temu, całe lata. Wciąż pamięta ją jako ledwie wyrośniętą ze szczenięcia siostrzyczkę. Jako wiecznie żywą duszę, którą ciągnęło do świata. Ale nie takiego, w jakim zatracał się jej brat. Rozstali się. A jednak raz na jakiś czas powracał do niej myślami. To dla niej jedynej zostawił informację, gdy odchodził z miasta, choć spodziewał się, że nigdy jej nie odnajdzie. Zwykłe kilka słów na tabliczce zostawionej pod wierzbą - miejscem jej narodzin, miejscem w które udawali się by wypocząć, miejscem ich rozstania. Kieruję się na Północ. Znajdź mnie, jeśli będziesz potrzebować. 
     Nigdy go nie znalazła. Nie ona. Willow nie żyła. Ale odnalazła go pewna cząstka niej. Coś, ktoś, kogo pozostawiła po sobie na tym świecie. Jeffrey nie wiedział, dlaczego śmierć siostry tak go zabolała. A przynajmniej wmawiał sobie, że nie wie. Że dawno już wymazał ją z pamięci, że nie przejmował się jej losem, że braterską miłość pozostawił w czasach naiwnego dzieciństwa... Spojrzał na białego samca z niewzruszonym, kamiennym wyrazem pyska, choć zaciskał zęby zdecydowanie za mocno. 
      — Idziemy — oznajmił beznamiętnym tonem.
      Samczyk uniósł raptownie pysk i zastrzygł uszami. Pokonał dzielącą ich odległość, dogonił wilczego psa. 
     — Dokąd? — zapytał. 
     Jeffrey odetchnął krótko i skrzywił się nieznacznie. 
     — Do domu.
 
1100 słów, + 15 j.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette