No, to nieźle, żem się wkopał.
Wylądował na posadzie tropiciela. Co za żałosny los zostać tropicielem mając takie kompetencje, ale Vanitas nie mógł narzekać. Patrząc w oczy prawdzie, był na zdecydowanie bardziej honorowym stanowisku niż jakiś nędzny tropiciel. Był szpiegiem, czy nawet bardziej rewolucjonistą, przyszłym, a może i obecnym panem tego wygwizdowia, niedługo właśnie dzięki niemu ta sfora zmieni się nie do poznania. Szczerze mówiąc, początek poszedł mu gładko. Nagadał jakichś bzdur alfie, że to on pochodzi z wielkiego i pradawnego rodu, a na dowód zaprezentował mu jego bliznę na barku. Raczej nie do końca uwierzyli mu te w bajki, ale na szczęście nie wywalili go na zbity pysk i przyznali mu tam jakieś miejsce w sforze, przynajmniej na jakiś czas. W głowie wciąż widział obraz żegnających go towarzyszy z miasta. W uszach świrowały mu ciepłe słowa Joanne, przylepy Vanitasa (choć nazywał ją towarzyszką, by nie urazić dumy panienki). Nie należała ona do suczek urodą nie grzeszących, których w osobistym odczuciu psa było na tym świecie od groma. Do prawdy, jeśli o to chodzi, Vanitas miał duże i specyficzne wymagania, ale pieszczotliwie zwana Joanka swoimi kilkoma charakterystycznymi cechami dobrze wpasowywała się w owe warunki.
Spoczywając tak na miękkim kocu w chatce, było mu całkiem miło. Myśli powędrowały mu i po innych znajomościach z miasta. Na przykład taki staruszek Wilhelm. Na rany kota, on to miał tyle do powiedzenia na temat tej misji! Stale krytykował Vanitasa, mając przy tym dobre zamiary. Młody chwilami rzeczywiście i miał już powyżej uszu słuchania tego sknerusa, ale z tyłu głowy wciąż wiedział, że Wilhelm liczy na jego sukces i chce go w tym wesprzeć. Doceniał to. Zmienił swoją pozycję leżenie i skierował wzrok ku oknu.
— No, chłopie. Ci pchlarze to jednak mają wiochę. Nawet ciepło tu, na jedzenie nie ma co narzekać, a i ile wygody. Nie tego można się było spodziewać po jakiś byle kundlach. Nie dziwię się szefuńciowi, że wysłał mnie tutaj. A to ci heca — powiedział. Sam do siebie, rzecz jasna. Niekiedy zdarzało mu się mówić samemu do siebie, szczególnie gdy wpadał w nową sytuację. W zwyczaju mówi się, że tylko popaprańcy tak robią, ale Vanitasowi nie szczególnie to przeszkadza. To było nawet przyjemne. Wylizał jeszcze futro na grzbiecie w pośpiechu i wyszedł z tego swojego domeczku, czy jakkolwiek to nazwać. Tak, ktoś mu przydzielił jakąś małą chatkę, a nawet do niej zaprowadził. Co za luksusy. Będzie musiał też zaczepić jakiegoś przechodnia, tylko po to, by nieco go może powkurzać, a przy okazji może spytać o historię tego miejsca, jakby już tego nie wiedział. Potem powie mu prosto w oczy, że on to wie, bo to przecież jego ziemia. Pochwali się tym swoim rodem i może coś tam jeszcze powie. Brzmiało to całkiem nieźle.
Mimo że jego początkowym planem było szlajanie się po samej wiosce, zboczył w nieco inny kierunek. Po drodze uwagę psa przykuła silna woń z niedaleka. Zając. Ewidentnie. Prawdę mówiąc, nigdy nie miał okazji do zabaw z dzikimi zwierzętami. Całe życie spędził w mieście, gdzie co najwyżej pouganiał się za gołębiami, czy myszami. Nie wiedział, czy w ogóle nie będąc łowcom, może tutaj legalnie zapolować, ale nie obchodziło go to specjalnie. Ciekawość poznania smaku zająca zwyciężyła. Zgadza się, nigdy wcześniej nie smakował zajęczego mięsa. Zdarzyło się wcześniej kilka razy spróbować mu dziczyzny, ale zając to dla niego nowość. Właściwie jego umiejętności łowieckie nie były jakieś tam od razu najlepsze, ale stwierdził, że wystarczające, by miał szansę na tryumf w tych małych łowach. Przybrał odpowiednią pozycję i schował się ostrożnie za najbliższymi krzakami. Czekał na odpowiedni moment, by przejść do następnego etapu.
— Przepraszam! Co robisz? — czekał i chyba za długo, bo ostatecznie jego zdobycz została przegoniona przez przechodzącego obok nieznajomego. Ów delikwent nawet zdobył się na zawołanie w stronę Vanitasa. Szaro-biały w ostatniej nadziei skoczył jeszcze po zająca, ale szanse już były marne. Musiał się pogodzić z tym, że ofiara czmychnęła mu przed nosem i uciekła. — Ach, już rozumiem! Chciałeś się z nim pobawić? — pobawić? Co za zabawny gość. Niebieskooki już był ciekaw, skąd się taki urwał. Zlustrował go. W sumie wyglądał na kogoś z życzliwą duszą. Dobrze mu się z oczu patrzyło. Miał śliczną brązową sierść z nutą beżu i białego. Vanitas nawet takich lubił, choć z reguły byli naiwni, a niekiedy i po prostu głupi. — Chyba go... Ojej... Chyba go wystraszyłem...
— Masz ci los, co nie? — ten tylko się zaśmiał. — No, koleś, jesteś stąd? Dokąd zmierzasz albo skąd wracasz? Wiesz może coś ciekawego o tym całym miejscu? Znasz jego historię? Dopiero co tutaj przywędrowałem, ale nikt nie raczył mi opowiedzieć o tym miejscu, więc nie pogardzę jakąś ciekawą opowiastką od miejscowego — pchnął go nieco, zmuszając przy tym jegomościa na mały spacerek z jego nowym znajomym. — Może wybierzemy się na wspólną przechadzkę, podziwiając promienie zachodzącego słońca? Z przyjemnością cię posłucham, mój drogi.
Miał szczerą nadzieję, że świeżo poznany towarzysz nie uzna, że musi teraz koniecznie spasować i zgodzi się na propozycję niebieskookiego.
Dandelion?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz