— Kpisz sobie, prawda? — Głos Jeffreya jak pocisk, gwałtownie i zdecydowanie, przerwał wywód wilczego samca.
Concorde obrzucił go ostrym spojrzeniem, które spłynęło po nim niczym każde inne słowo jego samozwańczego przełożonego.
— Jakieś obiekcje, którymi chciałbyś się podzielić, Jeffrey? — odezwał się chłodno, wyzywająco patrząc w oczy stojącego w linii żołnierzy samca.
— Owszem. —
Obrońca nie wystąpił przed szereg ani nie podniósł tonu. Spoglądał na
Betę wzrokiem równie znudzonym i beznamiętnym, jak poprzednio. — Chciałbym wiedzieć, czemu konkretnie miałby służyć ten żałosny teatrzyk.
Concorde nasrożył się; wypiął dumnie pierś, zniżył lekko pysk i
ukazał szereg kłów w gardłowym, ostrzegawczym warknięciu. Jeffrey
stłumił chęć wywrócenia oczyma. Stosunkowo młody samiec Beta był personą
specyficzną, choć zarazem wpisującą się w proste schematy. Miał
wybuchowy temperament i krótki lont, ochoczo szczerzył zęby i nosił się
jako przywódca, gotowy w każdej chwili przypomnieć swym rzekomym
poddanym ich miejsce. Nigdy jednak tego nie uczynił. Prezentował się
jako samiec potencjalnie niebezpieczny i waleczny; niestabilna energia
łączyła się z nazbyt obfitą szczyptą agresji oraz podbudowywanym przez
pozycję ego. Podobne zestawienie cech idealnie nadawało się do wojska,
ale - w opinii wilczego obrońcy - nie na przywódcę. Żołnierze powinni
czuć respekt wobec postaci w każdej odsłonie. Przywódca powinien być w
stanie bez słowa podnieść łapę i sprawić, by umilkli, oczekując
rozkazów. Concorde dużo szczekał. I dopiero w ten sposób zjednywał sobie
szacunek i posłuszeństwo.
Nic dziwnego, że swoją pozycję zawdzięczał małżeństwu. Jeffrey
każdorazowo miał ochotę roześmiać się z goryczą na tę myśl. To gorsze
niż stanowisko dziedziczone po rodzicach. Istna loteria - jedną z
najważniejszych osobistości w stadzie może zostać persona wybitnie
sprytna, gotowa rozkochać w sobie księcia czy księżniczkę by dojść do
władzy, lub zupełnie przypadkowa, obdarzona zerowymi kwalifikacjami i
zgarnięta do hierarchii znikąd, w imię miłości. Cóż za absurd.
— To demonstracja siły i przegląd wojska zarazem. — Erato wysunęła się kilka kroków naprzód, rzucając uspokajające spojrzenie w kierunku partnera. —
Musimy pokazać, że jako wojownicy jesteśmy gotowi służyć stadu w chwili
ewentualnego zagrożenia. Taka perspektywa podbuduje morale pozostałych
członków.
Obrońca uniósł nieznacznie brwi. Samica Beta sprawdzała się w
swojej roli nie najgorzej, choć brakowało jej doświadczenia w praktyce.
Można stwierdzić, że darzył ją pewną powściągliwą dawką szacunku, co już
czyniło przebywanie w koszarach bardziej znośnym. Obrócił ostentacyjnie
pysk w kierunku szeregu i powiódł powolnym wzrokiem po garstce
zgromadzonych. Marna gromadka marnego stada, nic nazbyt żałosnego, ot,
dostosowane do warunków. Do momentu, kiedy ktoś nie postanawia z takim
zapleczem urządzić defilady, której idea sama w sobie zakrawała o
absurd. Westchnął głęboko.
— Obawiam się, że akurat w dniu defilady odezwie się stary uraz w łapie — stwierdził z udawaną goryczą. — Cóż za złośliwy zbieg okoliczności. To pewnie przez pogodę.
Obserwował, jak na pysku Concorde pojawia się zirytowany wyraz.
— Nie tolerujemy dezerterów.
— A ja nie dezerteruję. — Jeffrey ze znużeniem wzruszył ramionami. — Co poradzę, że kondycja zdrowotna nie pozwoli mi uczestniczyć w paradzie błaznów?
Samiec zacisnął zęby i warknął krótko. Erato zmarszczyła brwi.
— Sądzę, że powinieneś obrać dodatkową nocną wartę. Dzisiaj — oznajmiła.
Uśmiechnął się pod nosem. Cóż za kara. Tam, skąd pochodził, za
podobną niesubordynację podwładny skończyłby z połamanymi żebrami. Tu
zaś brakowało jedynie by dorzucili "i przemyśl swoje zachowanie".
Nie miał nic przeciwko nocnym wartom. Aura mroku i uśpionej apatii
napawała go wewnętrznym spokojem. Choć na miejskich ulicach jego życie -
w tym najbardziej wymagające i ryzykowne momenty - rozgrywało się
zwykle właśnie po zmroku, tu owy czas przynosił ukojenie. Członkowie
stada zaszywali się w drewnianych chatach, po północy w większości okien
gasły światła. Śnieżna pokrywa tłumiła odległe odgłosy, z rzadka
docierające na północne krańce echo ludzkiego zgiełku. Od strony fiordu
niósł się jedynie harmonijny szum fal. Jeffrey zwykle rozpoczynał swój
obchód od strony lasu, następnie zaś spacerował wybrzeżem. Rozgarniał
powolnymi ruchami warstwę śniegu, stawiał pewne kroki na śliskich
kamieniach i obserwował przeciwległy brzeg osobliwej zatoki. Mieściło
się tam ludzkie miasto - niezbyt wielkie, żadna metropolia, acz
posiadające swój własny urok. Odcinało się na tle białego puchu i nocnej
ciemności, jego światła migotały ciepłem i tonęły rozmazanym odbiciem w
przybrzeżnych wodach.
Cicha, spokojna noc. Nieco zbyt spokojna.
Nagły niepokój uderzył w niego chłodnym dreszczem przebiegającym
wzdłuż kręgosłupa. Zwykłe przeczucie, nic więcej, jednak lekceważył
swoje pierwotne instynkty wystarczająco długo, by nauczyć się na
własnych błędach. Zszedł z głównej drogi i zniknął pośród zarośli.
Znajdował się obecnie nieopodal mostu prowadzącego na wysepkę,
zapełnioną prowizorycznym poligonem i kilkoma budynkami
administracyjnymi. To właśnie od tej strony dało się wyruszyć wyboistą,
częściowo górzystą trasą do ludzkiego miasta; wystarczyło przejść przez
wioskę lub ominąć ją zalesioną częścią kamienistych terenów. Jeffrey
postawił uszy i nasłuchiwał. Wyglądało na to, że tej nocy ktoś
postanowił z owej drogi skorzystać.
Z ciemności wyłoniła się grupka psów; piątka, dla uściślenia. Różnej
postury, maści, płci i rasy, choć niemal każdy z nich wyglądał na
pospolitego mieszańca. Charakterystyczna "odmiana" zamieszkująca
miejskie ulice. Kierowali się w stronę mostu, zaskakująco pewnie jak na
bandę intruzów. Wyglądało na to, że kundlom znudziło się gmeranie po
śmietnikach w poszukiwaniu pożywienia i postanowili zapolować na stadny
spichlerz. Niezbyt rozsądnie.
Obrońca obserwował i czekał, chwilowo skryty w cieniu, niezauważony.
Nie spieszył się. Cierpliwie obserwował, jak grupka rozgląda się dookoła
i wstępuje na most. Dopiero wtedy wszczął alarm. Uniósł pysk ku
ciemnemu niebu i zawył, donośnie i przeciągle, informując o zagrożeniu.
System był prosty - drugi wartownik, o ile danej nocy takowy był na
służbie, lub ktokolwiek kto usłyszał sygnał, powiadamiał Betę. Zbierali
się wojskowi, gotowi do obrony. Przystępowali do akcji. Jeffrey
nie był głupi. Mieli przewagę liczebną, wyglądali na wojowników lub
przynajmniej mniej lub bardziej zaznajomionych z przemocą ulicznych
pchlarzy; nie zamierzał pchać się do całościowej walki samodzielnie jak
lekkomyślny szczeniak. Wezwał posiłki. Musiał jeszcze na nie poczekać. Z
tym bez problemu da sobie radę.
Zeskoczył z punktu obserwacyjnego z powrotem na główną drogę i stanął
na początku mostu, zagradzając potencjalną szansę odwrotu. Grupa
intruzów skupiła na nim całą swoją uwagę; był sam, celowo utykał na
przednią łapę, zaś pomimo masywnej postury sprawiał wrażenie nieco
przygarbionego, słabszego. I o to chodziło. Uśpienie czujności
przeciwnika stanowiło podstawę, podbudowywało jego pewność siebie i
zwiększało ryzyko popełnienia błędu. Takiego, jak chociażby zaatakowanie
w pojedynkę; czarna samica rzuciła się do przodu. Przystąpiła do ataku
nagle, bez słowa czy ostrzeżenia. Najwyraźniej nie należeli do zbyt
wygadanych. Szkoda. Z takimi łatwiej sobie poradzić - skupiają się na
kpinach, przechwałkach czy groźbach zamiast na walce. Ci zaś, pomimo
drobnych niedociągnięć, zdawali się być sztywno nastawieni na
osiągnięcie celu.
Jeffrey wyprostował się raptownie, przyjmując odpowiednią pozycję.
Przywarł łapami do ziemi, wyliczył właściwy moment, uchylił się i
odskoczył. Zaraz potem naparł całym swoim ciężarem na przeciwniczkę,
zatopił kły w jej barku i szarpnięciem posłał na ziemię. To by było na
tyle, jeśli chodzi o pojedynek. Reszta intruzów ruszyła naprzód. Wilczur
poczuł znajome mrowienie adrenaliny pod skórą - nieomal się uśmiechnął.
Miał doświadczenie i siłę; w dawnym życiu nie zbudował przecież swojej
pozycji na niczym. Skoczył przed siebie, pozwalając ślepym instynktom
zamroczyć umysł, rzucić się w wir walki. Brakowało mu tego. Cóż za
absurdalne stwierdzenie, jednak w istocie, nuda wrzynała się już w jego
kości. Bezpieczny, swobodny żywot miał swoje zalety, lecz dla kogoś kto
całą swą istotę zbudował na walce - o przetrwanie, o pozycję, o władzę -
szybko tracił smak, mącony przez ciągły niepokój. Zupełnie jakby cała
ta utopijna bańka mogła pęknąć w każdym momencie. Ot, słodki, monotonny
sen, przepełniony mdłą pustką.
Zatracił się w walce. Ból przyjemnie stymulował jego zmysły, pobudzał
do działania. W wirze kłów i pazurów rozkoszował się chorą determinacją,
odrzucając na moment tak bliski mu rozsądek. Wylądował na plecach; tępy
ból przetoczył się przez jego ciało, obce szpony wbiły się w jego
klatkę piersiową. Podkurczył tylne łapy, z całą siłą naparł nimi na
brzuch przeciwnika i wyrzucił je w górę. Brązowy kundel przeleciał ponad
kamienną barierą mostu, lądując z pluskiem w lodowatej wodzie. Obrońca
zerwał się z ziemi. Czyjeś kły wgryzły się w jego lewy bark, skupił się
na nich, w międzyczasie ktoś naskoczył na niego od drugiej strony...
Ciężar zelżał. Szarpnął się gwałtownie i powalił pierwszego
przeciwnika. Zerknął za siebie. Należący do stada doberman odciągał
właśnie burego samca od atakowanego obrońcy. W międzyczasie na moście
zjawiła się para Beta. Concorde przyciskał do ziemi masywnego
rottweilera, zaś Erato odparowywała cios czarnej suki, która zdążyła
pozbierać się z kamiennej posadzki.
— No nareszcie — skomentował mrukliwie Jeffrey, na co Erato posłała mu jedynie krótkie spojrzenie; niemalże powitalne.
Siły zostały wyrównane; właściwie, w ocenie Jeffreya, przeważone - tak
jak ich szala zwycięstwa. Część bandy wymknęła się z pułapki stadnych
strażników, pognali w kierunku miasta. Ranna suka i niedoszły topielec
mieli zostać zaprowadzeni przed oblicze Alfy. Znając życie sprawa
rozejdzie się po kościach. Nikt nie chciał robić sobie wrogów pośród
miejskich gangów, zaś wszelakie opcje "ukarania" winnych sprowadzały się
do egzekucji, której w tych stronach nikt by się nie podjął. Przez
chwilę zastanawiał się, jak to ostatecznie będzie wyglądać, niemal
zapragnął to zobaczyć. "Bardzo proszę, nie wchodźcie więcej na nasze
tereny, to nieładnie. A teraz możecie iść." Parsknął pod nosem.
— Nic ci nie jest? — zagadnęła Erato, podchodząc do obrońcy.
Ocenił pobieżnie swój stan. Kilka większych siniaków, parę zadrapań, ze
dwie dotkliwsze rany. Nic z czym nie miałby do tej pory do czynienia.
Skwitował pytanie krótkim wzruszeniem ramion.
— Wiadomo, czego chcieli? — padło kolejne pytanie.
— Najpewniej spichlerza. Nic nadzwyczajnego, choć wydawali się być wyszkoleni. Pewnie jakiś miejski gang — odparł rzeczowo. —
Musieli nas obserwować przez jakiś czas, bo ominęli pierwszego
wartownika. Nie spodziewali się najwyraźniej, że tej nocy będzie też
drugi.
Beta pokiwała z uwagą pyskiem.
— W każdym razie, dobrze że byłeś na służbie. Sądzę, że można wspomnieć o twoich zasługach w trakcie defilady — dodała.
Jeffrey westchnął żałośnie i uniósł pysk ku niebu. Zasługach.
O wykonaniu absolutnego minimum, zwyczajnym spełnieniu przypisanych
obowiązków. Tego tylko brakowało, by stał się głównym bohaterem parady
klaunów.
— Oh nie, spójrz tylko. Jestem ranny, co za pech. Nie dam rady uczestniczyć — stwierdził ironicznym tonem, nie kryjąc się nawet z własną bezczelnością.
Concorde zerknął na niego krzywo, jednak tym razem jedynie prychnął pod nosem. Obrońca posłał mu słodki uśmiech.
Kilka dni później obserwował słynną defiladę z
boku; nie tyle z tłumu gapiów, co z odległości. Musiał przyznać, całość
nie wyglądała tak żałośnie, jak się spodziewał, nawet przy skromnej
liczebności oddziału. Wieści o nocnym ataku tak czy inaczej rozeszły się
po stadzie, więc członkowie tym chętniej zgromadzili się, by podziwiać
"pokaz siły i umiejętności północnych wojowników". Jeffrey uśmiechnął
się pod nosem z mieszanką politowania i podziwu. Nieźle. Niech urządzają
sobie te urocze szopki. Byleby bez niego.
ZADANIE ZALICZONE
(1697 słów)
Nagroda 50 j + 15 j
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz