Nie odzywała się. Nie sądziła, by potrafiła znaleźć słowa, które
zdołałyby ukoić głębokie cierpienie samca. Nie sądziła, by ktokolwiek
potrafił. Czuła przytłaczającą aurę, ciążącą na nim jak burzowe chmury
na błękitnym, letnim niebie; kryły za sobą słońce, ciepło, odcinały
świat od wszystkiego co barwne i łagodne. Wzburzały sztorm. Pragnęła
pomóc, ulżyć mu w cierpieniu. Wiedziała jednak, że jak wiele by nie
zrobiła, nie cofnie czasu. Nie zwróci mu syna. Była więc przy nim,
milcząca, pozwalając by słone łzy obrońcy skapywały na jej sierść.
Patrzyła jak wstrząsa nim szloch, jak z jego gardła wyrywają się jęki
podobne do krzyków, jakby pragnął przeklinać cały świat, cały ten
przeklęty los, całą jego cholerną niesprawiedliwość.
Czas leczy rany. Fizyczne, być może. Istnieją też urazy, które nigdy
nie zostaną zagojone. Mijający czas pomaga jedynie nauczyć się z nimi
żyć. Pomaga zaakceptować ból, złagodzić jego działanie, przyjąć go jako
straszną normę, która z czasem, jak każda monotonia, blednie i traci na
znaczeniu. Rany bolą, cały czas. Ale owe cierpienie staje się rutyną.
Przestaje być zaskoczeniem, nagłym, wstrząsającym szarpnięciem.
Powszechnieje. Zasnuwa życie ponurą mgłą. Ale niekiedy pozwala wreszcie
usunąć się na dalszy plan.
Siedzieli więc w milczeniu. Kiedy szloch ucichł, pozostało jedynie
ciche, odległe zawodzenie wiatru i harmonijny śpiew oceanu. On nigdy nie
milczał. Porywczy żywioł; nie tyle kapryśny, co przepełniony naturalną,
pierwotną siłą. Nie zły, lecz bezlitosny. Bezstronny. Zmienny. Obecnie
pogrążony w łagodnym szmerze spokojnych fal. Cheops nie odnajdywał w nim
ukojenia. Kładł po sobie uszy, wbijał spojrzenie ciemnych, pustych oczu
w morską toń, powarkiwał mrukliwie, jakby dźwięk wwiercał się w jego
czaszkę. Miał prawo do nienawiści. Amaris siedziała bez ruchu,
spoglądając na ocean z ponurą beznamiętnością.
Odwiedziła go kilka tygodni później. Może miesięcy? Ciężko stwierdzić.W
międzyczasie nad norweską ziemią zapanowała zima - ostra, surowa,
bezwzględna. W opinii zielarki zaś przepełniona osobliwym spokojem,
ciszą, która niosła ukojenie umysłu i odpoczynek dla świata. Śnieg
spowijał krajobraz niczym puchata pierzyna. Mróz wrzynał się głęboko w
ziemskie korzenie, wprowadzał wszelkie życie w stan apatycznego letargu.
Jeżeli tylko potrafiło się odnaleźć w tym harmonię, zima była
zaskakująco urokliwą porą roku. Niezbyt kolorową, oscylującą wokół
czerni, bieli i odcieni szarości, jednak pozwalającą na zwolnienie,
chwilę oddechu.
Amaris przemierzała zaśnieżone szlaki, zapadając się po pierś w
białym puchu. Poduszeczki łap zdążyły odrętwieć od zimna, lodowate
powietrze wdzierało się do jej płuc, orzeźwiając zmęczony umysł. Pomimo
swoich zielarskich i magicznych sztuczek, nie sypiała najlepiej. Obecnie
zaś niosła przewieszoną przez grzbiet skórzaną torbę, wypełnioną
ziołami, naparami i dawką magii, kierując się do znajomego domostwa. Z
pewnym żalem przechodziła w okolicy brzegu. Przemknęło jej przez myśl,
że w dzień taki jak dziś nic by się nie stało. Przybrzeżne wody
spowijała gruba warstwa lodu. Wszystko mogłoby skończyć się inaczej. Nie
wiedziała, czemu akurat teraz zdecydowała się go odwiedzić. Przez
własne zmartwienia pragnęła towarzystwa? Czy może wciąż podświadomie
martwiła się o Cheopsa i pragnęła zaoferować mu pomocną łapę?
Kiedy stanęła przed drzwiami jednej z rybackich chat, nie wahała się
szczególnie. Otrząsnęła się energicznie by zrzucić z grzbietu osiadłe
na jej sierści śnieżynki i zapukała. Gdy tylko doberman ukazał się w
progu, skinęła na powitanie pyskiem.
— Przyniosłam zioła i napary —
odezwała się, pomijając standardowe formułki na wstępie. Od zawsze była
dość bezpośrednia; jeśli miała coś mówić, mówiła wprost, szybko i
klarownie, jeśli nie, po prostu milczała. — Pomagają na sen i stres. I rozgrzewają. Cheops?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz