Od Anubisa CD. Urlicha

    Wyciągnij wnioski i zejdź mi z oczu. Puszył się, jakby był wielmożnym władcą tych terenów, a Anubis niczym więcej jak jego marnym sługusem, który nie wykonał poprawnie polecenia.
    Czarno-biały skulił ze złością uszy i wlepił wzrok w sztywno stojącego samca, w ciszy analizując własne możliwości. Był niższy i drobniej zbudowany niż rywal. Rozum podpowiadał mu, aby nie robić nic głupiego i po prostu odejść, nie szarpiąc sobie nerwów, gniew przyćmił jednak resztki zdrowego rozsądku.
    Zjeżył się i zawarczał, a mięśnie pod jego skórą zadrgały. Owczarek, który już wcześniej wyglądał na przygotowanego do ewentualnego ataku, obnażył ostrzegawczo zęby, jakby radził mieszańcowi raz jeszcze przemyśleć podjętą decyzję, ale ten był zbyt oślepiony własną furią, aby się wycofać. Wybił się mocno z tylnych łap i doskoczył do przeciwnika, próbując wczepić się zębami w jego kark. Biały uskoczył w odpowiednim momencie i posłał Anubisowi rozjuszone spojrzenie, które wręcz mówiło samo za siebie "miarka się przebrała".
    Powietrze w akompaniamencie trzeszczącego pod łapami śniegu przeszywały warkoty obu samców.
    Masywniejszy z nich ruszył naprzód z szeroko otwartym pyskiem i spróbował złapać rywala za krtań, ten jednak pochylając zwinnie szyję, odwrócił się i ich boki się zderzyły. Ten kąt, zgodnie z planem, byłby w stanie osłabić uścisk szczęk owczarka, gdyby zdołał ugryźć.
    Choć strażnik ochronił grdykę, poczuł jak kły zatapiają się w jego skórze nad barkiem. Zmarszczył nos, a mimowolne syknięcie wyrwało się z jego gardła. Wyczuł ciepło, jak i sam zapach krwi, która skleiła ciemną sierść.
    Wyszarpnął się Białemu. Gdyby chwycił go za skórę na karku, miałby z tym większy problem, jednak miejsce w okolicach łopatek dawało słabe oparcie dla uścisku.
    Obcy kłapnął zębami tuż obok żuchwy Anubisa, który zdążył odsunąć się na tyle szybko, aby uniknąć kolejnego spotkania z jego kłami. Młody samiec szybko zebrawszy się w sobie, wykorzystał chwilową niekoherencję przeciwnika po chybionym ataku i szukając najłatwiej dostępnego punktu, złapał zębami za jego tylną łapę. Usłyszał głuche warknięcie, które spłoszyło ptaki, a sam poczuł metaliczny posmak krwi w pysku. Nim jednak zdążył porządnie zacisnąć szczęki, obcy wygiął się i wgryzł na krótko w jego szyję, przez co Anubis machinalnie popuścił chwyt. Wtedy też nieprzyjaciel wykorzystał okazję, wyrwał kończynę i kopnął go w pysk.
    Mieszaniec zatoczył się do tyłu i odkaszlnął, zostawiwszy na śniegu plamy szkarłatnej cieczy. Stał przez chwilę z opuszczoną głową, próbując wyrównać oddech. Najwyraźniej jego przeciwnik uznał to za jednoznaczne z poddaniem się. A więc tkwił w błędzie.
    — Masz już dość? — prychnął i pokręcił z politowaniem pyskiem.
    Anubis popatrzył na niego spode łba. Po jego tylnej łapie spływała stróżka krwi. Masz szczęście, że nie przegryzłem ci ścięgna, warknął w myślach Czarno-biały, po czym wyprostował się i uśmiechnął, choć w jego żyłach buzowała adrenalina. Przytaknął w odpowiedzi na słowa towarzysza.
    — Nie doceniłem twoich możliwości — przyznał. — Sprałeś mi tyłek. I to nieźle.
    Jak stwierdził, błędnie czy też nie, ciało owczarka odrobinę się rozluźniło.
    — Ale ty również mnie nie doceniłeś — dodał nagle strażnik, a jego oczy wręcz zapłonęły dzikością. 
    Ponownie rzucił się na Białego. Otoczył jego szyję przednimi kończynami i poczęstował kłami miejsce nad łopatkami. Szarpali się chwilę, gryząc nawzajem gdzie popadnie, nie oszczędzali nawet swoich uszu i kuf, byleby zadać sobie ból, aż w pewnym momencie owczarkowi udało się odepchnąć od siebie przeciwnika.
    Anubis runął na ziemię i dopiero teraz poczuł, jak niemiłosiernie pieką go miejsca, w które wcześniej wgryzł się nieznajomy. Sapnął ciężko i otarł łapą krew wypływającą mu z nosa. Był już gotów, aby się dźwignąć i wstać, ale wrogi pies doskoczył do niego i przyszpilił do ziemi.
    — Głupi dzieciak. To było do przewidzenia — wycharczał, obnażając zęby tuż przy jego krtani. — Powinienem cię zabić.
    Strażnik zmrużył oczy i ostatkami sił spróbował odepchnąć samca tylnymi kończynami, tamten był jednak zbyt ciężki. Odpuścił więc i zajrzał mu w ślepia, sam nie wiedząc, czy pogodził się już z wizją śmierci, czy z głupią nadzieją czeka na nagłe olśnienie i wymyślenie sposobu na oswobodzenie.

Ulrich?

Od Beatrice CD. Vesper

— „Boska komedia”, Dante Alighieri — odezwała się nagle Vesper po kilku minutach obustronnego milczenia. 
W całym pomieszczeniu unosił się zapach ziołowego naparu, kojący, odprężający. Być może to on sprawił, że reakcja Beatrice na wyznanie nieco od niej młodszej samicy była silniejsza, niż zapewne powinna być.  
„Przeszukałam spory kawał biblioteki w jego poszukiwaniu”. Z jakiegoś powodu rudowłosa samica uparcie przeszukiwała dziesiątki, a może nawet i setki ksiąg w poszukiwaniu tego jednego imienia — jej imienia. 
Oczywiście wiedziała, że to nie musiało dotyczyć bezpośrednio jej samej. Włoskie imię, jej skromnym zdaniem całkiem dźwięczne, mogło być dla suczki tylko ładnym słowem, zasłyszanym gdzieś, a teraz ponownie odkrytym za sprawą pomysłu rodziców Bice, by nazwać swą córką tak, a nie inaczej. Pozwalała sobie jednak liczyć na to, że wytrwałość, z jaką Vesper go poszukiwała, mogło łączyć się ze słabo znaną rudej samicy sanitariuszką.
— Miło cię znowu widzieć — dodała pełniąca funkcję szpiega wojskowa po kolejnych minutach ciszy, które Bea wypełniła sobie wręcz gorączkowymi rozmyśleniami. — Trochę minęło, co?
Na pysku Beatrice mimowolnie pojawił się delikatny uśmiech. Nie była pewna, czy słowa Vesper ją rozbawiły, czy, być może, w jakimś stopniu wzruszyły. Tak, zdecydowanie trochę minęło. Miedzianowłosa suczka zniknęła, opuszczając tereny sfory, by powrócić na nie jakiś czas później z nowymi obrażeniami i, zapewne, ciekawymi doświadczeniami. A ona, Bice, przez cały czas tkwiła tutaj, nie mając w sobie wystarczająco dużo odwagi, by podjąć podobną decyzję.
— Tak, to prawda — uśmiechnęła się delikatnie, być może z odrobiną smutku. — Niektórzy tu przybyli, inni odeszli. Zmarł Makbeth, były samiec Alfa. Zdążyło nam tu nawet wyrosnąć nowe pokolenie. Młodzi Alfa, Beta i Gamma przejęli władzę po swoich rodzicach, ich rodzeństwo i przyjaciele również. 
A ona nadal tkwiła w miejscu, jedynie coraz bardziej się starzejąc.
— A Hebe? — spytała nagle samica.
— Córka Bet? Ona również dorosła, została łowcą, podobno świetnym — uśmiechnęła się delikatnie. — Ktoś mi chyba niedawno powiedział, że coś iskrzy między nią a naszym młodym samcem Alfa, Mojito — skrzywiła się delikatnie. — Skomplikowana sytuacja.
— Skomplikowana? Dlaczego? — zainteresowała się jej pacjentka.
— Davonna, siostra Earla, młodego Gammy, niedawno urodziła syna. Syna, którego ojcem jest właśnie Mojito. Z tego, co zrozumiałam, chyba nie zamierzają się za sobą wiązać, a mały Cyklamen nie ma prawa do przejęcia tytułu po ojcu. Chyba nawet nie ma tytułu oficjalnego potomka — mruknęła, czując falę sporego współczucia względem szczenięcia.
— I skąd w tej całej mieszance Hebe? — wtrąciła się Vesper, najwyraźniej coraz bardziej pochłonięta sforowymi plotkami.
— A bo ja wiem? — roześmiała się Beatrice. — Chyba przyjaźniła się z Mojito, jak byli jeszcze szczeniakami. Nie wiem, czy coś do siebie czują i czy rzeczywiście kiedyś staną się parą — pokręciła głową. — Problemy sercowe młodzików — prychnęła, próbując dodać sobie dramaturgii i, tym samym, jeszcze lepiej zająć swoją rozmówczynię.
— Pozostali z tego nowego pokolenia też mają takie problemy? — spytała Vesper, uśmiechając się delikatnie.
— Chyba nie aż takie. Erato, Beta, nie ukrywa się specjalnie na treningach ze swoimi uczuciami do syna Erydy, Concorde'a. Sama zresztą chyba też nie jest mu obojętna. A jeszcze tak niedawno gotowi byli się pozabijać. — Znowu pokręciła głową. — No cóż, miłość nie wybiera.
Przerwała na chwilę, by napić się swojej herbaty, która, do tej pory nietknięta, zdążyła już wystygnąć. 
— W szpitalu zresztą chyba też jest coś na rzeczy. Nie bywam tam szczególnie często, ale pomiędzy Gammą, Earlem, a Maerose, córką Alf, teraz ordynatorem, chyba coś jest na rzeczy. 
— Jak tak dalej pójdzie, to przywództwo połączy nam się w jedną wielką rodzinę — zauważyła Ves.
— Tylko biedny Ollie już coraz bardziej się starzeje, a ani nie ma partnerki, ani potomstwa — zaznaczyła. — Jego posada pewnie przejdzie niedługo na kogoś innego. Nie wszyscy mają szczęście w miłości — dodała na koniec, nieco ciszej. — I to już chyba koniec plotek — dodała po chwili, ponownie upiwszy łyk coraz zimniejszej herbaty. — A ty? Gdzie byłaś przez ten cały czas? Co robiłaś? Skąd ta rana? — wyrzuciła z siebie potok pytań, zanim zdołała ugryźć się w język. — To znaczy... — Odchrząknęła. — Jeśli nie chcesz o tym opowiadać, zrozumiem.
 
Ves?

WYRZUCENIE — SVEN I FLOKI

Jeśli komuś jeszcze mało byłoby nieszczęść, które ostatnio wstrząsają naszą sforą, z dniem dzisiejszym stwierdza się zaginięcie dwóch naszych przyjaciół — strażnika SVENA i łowcy FLOKIEGO. Według naszych ustaleń oba zniknięcia nastąpiły w przeciągu dwóch tygodni, a wraz z samcami zniknęły ich dobytki.
Svenie, Floki, uważajcie na siebie. Warunki w tych okolicach potrafią być zabójcze, o czym przypomniała nam strata naszych emerytowanych Bet. Pamiętajcie również, że jeśli zechcielibyście powrócić, przyjmiemy was ponownie z nie mniejszą serdecznością, niż wtedy, gdy pojawiliście się tu po raz pierwszy.
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Erato, samica Beta

ŚMIERĆ — ROWAN

Sfora pogrążyła się w smutku oraz żałobie, z powodu odejścia za tęczowy most jednego ze swoich żołnierzy. ROWAN, nie chcąc bezczynnie czekać, aż śmierć po niego przyjdzie, sam powitał ją jak starego przyjaciela. Przy malowniczych okolicznościach zachodu słońca popełnił samobójstwo, zeskakując w przepaść ze szczytu jednej z gór.
Rowanie, niech ziemia będzie ci lekką, a pamięć po Tobie jako jednym z najlepszych wojowników, jakimi mogło się do tej pory pochwalić nasze wojsko, nigdy nie zaginie.
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Erato, samica Beta

Od Rowana

  Bądź silny, wytrzymaj. Ciągle sobie powtarzał, lecz nijak owe słowa się sprawdzały. Rowan im bardziej był starszy, tym mocniej odczuwał brak sensu swego istnienia. Nie był nikomu potrzebny, on nie potrzebował nikogo, a traumatyczne wydarzenia tylko bardziej potęgowały jego ponure myśli.
  Początkowo chciał z tym walczyć. Był wojownikiem, nie mógł być słaby i się poddawać. Uczęszczał na wizyty z tutejszym psychologiem, które zdawały mu się pomagać, ale na krótko. Mimo to wciąż stawiał się na spotkaniach z czekoladowym samcem, tym samym robiąc dobrą minę do złej gry. Łudził siebie i otoczenie, że czuje się doskonale, chociaż tak nie było. Czuł się zmęczony i przygnębiony. Jedyne czego pragnął, to po prostu zdechnąć i przestać użerać się z tym okrutnym światem.
  Najpierw był cierpliwy, spokojnie czekał na śmierć. W końcu jego wiek był dość zaawansowany, musiało mu zostać niewiele czasu. Niestety im dłużej wyczekiwał kostuchy, tym bardziej tracił chęci na ową czynność. Obiecał sobie, że jeśli w ciągu kilku tygodni śmierć nie zdecyduje się do niego przyjść, to on sam się do tego przyczyni.

  Szedł spokojnie po kamiennym, nierównym szlaku. Słońce chyliło się ku zachodowi, powodując cudowny widok, ale on mało obchodził owczarka.
  Zdyszany wdrapał się na szczyt góry. Ostatkami sił zbliżył się do krawędzi, spoglądając w dół. Idealna odległość, by ledwie poczuć bolesne spotkanie z ziemią.
  Jego płuca ostatni raz nabrały powietrza. Skierował błękitne ślepia na krwistą kulę, która znikała za horyzontem. Zamknął je, odrywając kończyny od powierzchni. Jego słońce zaszło.
  Ujrzał ciemność. Ciemność, przez którą przebijało się niewielkie światło. Znajdował się w miejscu, w które nieraz powątpiewał. Czy w tym świecie będzie mógł zobaczyć ją?

Rowan popełnia samobójstwo

Od Ulricha CD. Anubisa

 Wszyscy wiemy jak to jest, gdy nasz dzień zostanie bezpowrotnie zniszczony przez pozornie nic nie znaczące wydarzenie, prawda? 
Tego dnia śnieżnobiały samiec postanowił wybrać się na małe polowanie, nic bowiem nie stało mu na przeszkodzie. Wciąż nie dostał żadnego zlecenia związanego z profesją, którą się zajmował. Nie zatroszczył się też o zawarcie nowych znajomości, a nie przyszło mu być w odpowiednim humorze, aby się za to zabrać. Stąd więc prosty wniosek, robiąc przysługę sobie i innym, oddalił się od sfory. 
Choć słońce górowało nad horyzontem już znacznie dłużej, śnieżna pokrywa nie odpuszczała. W drodze do lasu Ulrich napotykał zaspy, które sięgały mu do łokci. Paskudne miejsce do życia. Wysiłek fizyczny pozwolił mu pozbyć się pierwotnej złości, z którą dziś się obudził. Pomimo trudnych warunków, parł przed siebie nie ustępując. 
Zimno, zmęczenie i głód naprowadziły go na trop zajęczaka. Najemnik z natury chodził bardzo cicho, starał się nie rozpraszać i podczas samotnych wędrówek mocno kontrolował swoje myśli i ruchy. Zazwyczaj było to bardzo opłacalne zachowanie, a tego dnia nie było inaczej. Gdy więc tylko dostrzegł zająca, zajął odpowiednią pozycję i skoczył. W trakcie polowania nie było ani chwili do stracenia, teren był sprzyjający, ofiara nawet nie zorientowała się, że jest obserwowana. Pies musiał wykorzystać nadarzającą się okazję, bo takie warunki nie trafiają się codziennie. 
W momencie, w którym poczuł słodki smak krwi na języku, jego uszy przykleiły się płasko do czaszki. Wbił ślepia w postać nieznajomego psa, który pojawił się między gałęziami. 
- Miałem go na oku - głos tylko pozornie wyzbyty emocji. Słowa rozbawiły Ulricha bardziej niż powinny. Biedactwo
- W takim razie już nie masz - odparł, starając się ukryć jak bardzo chciało mu się w tym momencie śmiać. Widząc, że pies wciąż przygląda mu się z niedowierzaniem dodał: - Upolowałem go pierwszy.
Liczył na to, że samiec odejdzie, zostawi go w spokoju, ale nie. Wybełkotał kilka słów i oznajmił, że będzie na niego patrzeć. Ulrich poczuł nagły skok adrenaliny w żyłach. Starał się nie pokazywać po sobie, jak bardzo cała sytuacja go irytuje. Wątpliwy towarzysz wolał marnować czas na obserwacje nieznajomego psa, niż podnieść się i poszukać nowej zwierzyny. Żałosne. 
Posiłek zjadł więc w ciszy, czując jak rośnie w nim złość, której tak bardzo pragnął się wyzbyć. Wraz z napełniającym się brzuchem, czuł też większy komfort, miał bardziej trzeźwy umysł. Zająca zjadł w całości, upewniając się, że na pewno nic z niego nie zostanie. Nie spieszył się, wszystko robił bardzo dokładnie i starannie. 
Po skończeniu podniósł się i niewiedząc czemu, pewnie trochę kierowany złośliwością, odezwał się do bezczelnego obserwatora. Jak łatwo można się domyślić, czarno-biały nie pozostawał dłużny. 
- Dziękuję za przedstawienie i cenną radę, mistrzu - na jego pysk wkradł się grymas. 
Ulrich wziął głęboki oddech. Teraz na pewno nie miał zamiaru odpuścić. 
- Masz jakiś problem, kolego? - warknął, wykonując krok w stronę nieznajomego. Nastroszył sierść na karku i odsłonił ostrzegawczo zęby. 
- Wyraziłem się niejasno? - wykrztusił, wytrzymując spojrzenie Najemnika. - Miałem go na oku. 
Owczarek prychnął z pogardą, a z jego gardła wydobył się głuchy warkot. 
- Na przyszłość polecam ci mieć w zębach, wówczas nie będzie żadnych wątpliwości - śnieżnobiały kłapnął ostrzegawczo zębami. - Nie ma w tym temacie nic więcej do dodania. Zaspokoiłeś swoje dziwne żądze? Napatrzyłeś się? Wyciągnij wnioski i zejdź mi z oczu. 
W tonie psa nie było już śladu po rozbawieniu. Ulrich był wściekły, nic nie prowokowało go równie mocno, co psia głupota i bezsensowny upór. Każdy, nawet najdrobniejszy mięsień na jego ciele był napięty, na wypadek, gdyby czarno-biały postanowił rzucić się na niego. Najemnik nie obawiał się, znał swoje umiejętności, widział posturę tego psa, powiedzieć, że był gotowy na ewentualną potyczkę, to mało. On w myślach witał się już z wygraną. 

Anubisie?

Od Adary CD. Anubisa

  Nie spodobało jej się to, gdy zupełnie obcy samiec, na którego wpadła, zagrodził jej drogę. Tym uczynkiem na pewno nie zyskał sympatii Adary. W sumie już od momentu, gdy jej pysk spotkał się z futrem nieznajomego, zrodziły się marne szanse, że suka zmieni zdanie.
  Patrzyła się na niego twardo, dopóki nie otrzymała informacji, że znajduje się na terenach stada. Padło więc pytanie z jej strony, do jakiego stada wtargnęła, a w odpowiedzi otrzymała tak wyczekiwaną przez nią nazwę. Północne Krańce.
  Udało jej się, dotarła do celu. Co prawda, mogłoby to się obyć bez spotkania z obcym samcem, ale jeżeli miałby on zaprowadzić ją do centrum tegoż stada, nie zamierzała się opierać. Poza tym, może już więcej się nie spotkają?
— Północnych Krańców? — w jej głosie wyraźnie brzmiało uradowanie tą informacją. Chciała mieć absolutną pewność, iż słuch nie spłatał jej figla.
  Prędko spoważniała, gdy spostrzegła twierdzące skinięcie łba skąpanego w ciemności samca.
— Więc prowadź mnie do tego przywódcy, czy kogo tam macie — narzuciła, nie siląc się nawet o uprzejmy ton głosu.
— Widzę, że ktoś chce dołączyć — zacmokał, idąc po chwili przed siebie, co Adara odebrała jako informacje o podążaniu za nim.
  Gdy między dwójką zrodziła się cisza, a wszelkie głębsze emocje opuściły Adarę, przypomniała sobie o panowaniu zimna. Drżące ciało sprawiało, że suka pragnęła jeszcze mocniej dotrzeć do sfory.
  Kroczyła śladem psa, widząc w głównej mierze jego puchatą kitę. Kurczowo trzymała ślepia właśnie na tej części ciała psa, gdyż nie uśmiechała się do niej możliwość zgubienia w mroku postaci, która miała przyczynić się do jej dołączenia do stada.
  Jakoś nieszczególnie chciała iść obok niego, podobnie nie zamierzała się odzywać. Nie ufała mu do końca, aby otwierać się jak księga, z której mógłby wyczytać ważne dla niej informacje.
  Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nawet nie poznała jego imienia. W duchu liczyła, że może ta krótka wymiana swymi mianami wypłynie ze strony prowadzącego ją samca, lecz z każdym postawionym krokiem powietrze nie zostawało przedarte przez męski głos.
  Adara westchnęła ciężko, pozwalając sobie na zrównanie się z nim.
— Jak masz na imię? — uparcie wbijała wzrok w czarną otchłań, nie pozwalając ciekawskiej nucie wypłynąć z jej pyska.
— Anubis — otrzymała krótką odpowiedź, ale nie odbił piłeczki, czego samica się nie spodziewała.
— Adara — mruknęła, nie zamierzając tym razem przerywać milczenia. Zależało jej już tylko na znalezieniu się u przywódcy.
  Wkrótce jej oczętom ukazały się pojedyncze światła, wydobywające się z okien rybackich chatek. Obecna tutaj wioska wskazywała, że członkowie sfory żyli właśnie w tych domkach, a nie jaskiniach. Fakt ten ucieszył młodą sukę, chatka oznaczała ciepło i większe bezpieczeństwo, na czym jej niezwykle zależało.
  Samiec, niosący miano Anubis zaprowadził Adarę na ubocze psiej wioski, gdyż właśnie tam położony był dom Alfy. Mimo ciemności, samica dostrzegła, że ów budynek był murowany, a nie drewniany, jak rybackie chatki.
— To tutaj on mieszka — rzucił Anubis, tym samym wyrywając Adarę z analizy domostwa.
  Wyszła na przód, zostawiając młodego psa w tyle. Stanęła przed drzwiami, zamierzając zapukać, lecz zanim to uczyniła, powiodła wzrokiem na miejsce, gdzie zostawiła Anubisa.
— Dzięki za pomoc — rzekła niechętnie. — Z resztą już sobie poradzę sama — zapewniła, chcąc jakoś pozbyć się jego towarzystwa.

Anubis?

ODEJŚCIE — REINA

Wszystkich członków sfory zaskoczyły najnowsze wieści — REINA, tropicielka, postanowiła opuścić naszą społeczność. Zimną scenerię północnych krańców Norwegii suczka postanowiła zamienić na swe rodzime strony — ciepłą Hiszpanię, gdzie też, jak przyznała, chce dożyć reszty swoich dni.
Reino, żegnamy cię i życzymy bezpiecznego dotarcia do twego celu. Na zawsze pozostaniesz w naszej pamięci jako ważna część historii naszych dziejów.
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Erato, samica Beta

Od Reiny

  Tego ranka, zaraz po wstaniu i spożyciu posiłku, Reina wyszła z chatki, lecz nie udała się do siedziby, w której miejsce miały psy pełniące funkcję łowieckie. Łapy wiodły ją do zupełnie innego budynku, który miała odwiedzić drugi raz w swym życiu. Kroczyła do domostwa Alfy, pewnie, bez obaw i strachu.
  Zeszła noc była źródłem intensywnych przemyśleń dla starszej suki. Przeanalizowała w swej głowie wiele rzeczy, w końcu rozumiejąc, że tęsknota za jej dawnym domem ani trochę nie uległa zmniejszeniu. Śmierć w Północnych Krańcach nie posyłała jej uśmiechów. Przeżyła w tej sforze naprawdę miłe chwilę, lecz nie czuła się związana z tym miejscem na tyle, by zostać w nim do ostatniego wytchnienia. To nie był jej dom, szkoda tylko, że zrozumiała to zbyt późno.
  Swoje ostatnie dni pragnęła spędzić tam, gdzie przyszła na świat - w ciepłej Hiszpanii. Tam zostawiła najwspanialszych znajomych i wspomnienia, to w niej chciała umrzeć.
  Gdy dotarła do domostwa najważniejszego psa, bez wahania zapukała do drzwi. Chwile musiała poczekać, ale przyjęto ją do środka. Bez owijania w bawełnę wyjaśniła Mojito swoją decyzję.
— Jesteś tego pewna? — zapytał Alfa, odrobinę zaskoczony postanowieniem podpalanej samicy.
— Jak najbardziej — odrzekła pewnie. — Nie chce być już członkiem tej społeczności.
  Wszystko zostało uzgodnione, Reina nie należała do Północnych Krańców, była wolna. Mogła teraz odejść w spokoju. Postanowiła uczynić to zaraz po opuszczeniu domu Alfy.
  Ostatni raz szła tymi terenami i po raz ostatni widziała Norweskie widoki. Postanowiła oszczędzić sobie żegnanie się z psami, z którymi nawiązała jakiekolwiek relacje. Nie chciała sobie utrudniać rozstania ze stadem.
  Pewnie przekroczyła granice terenów, które nie należały już do sfory. Nie było jej przykro, cieszyła się z podjętej decyzji.

Reina odchodzi ze sfory

ŚMIERĆ — LAVERNE I ENYALIOS


Sfora pogrążyła się w smutku oraz żałobie, z powodu odejścia za tęczowy most swojej byłej pary Beta. LAVERNE i ENYALIOS swój żywot zakończyli tak, jak go przeżyli — razem. Zginęli, o ironio, w trakcie wędrówki, która miała wydłużyć życie jednemu z nich, lecz i tak udało im się osiągnąć ukryty w tym cel — żadne z nich nigdy nie będzie musiało żyć bez tego drugiego. Nawet śmierć nie była w stanie ich rozdzielić.
Laverne, Enyaliosie, niech ziemia będzie wam lekką, a pamięć po was jako pierwszej parze Beta sfory z Północnych Krańców nigdy nie zaginie.
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Erato, samica Beta

Od Enyaliosa CD. Laverne

— Mam nadzieję, że to nie śnieżyca. Są tu niestety stosunkowo częste — zauważyła Laverne w którymś, bliżej nieokreślonym momencie ich wędrówki.
Wszędzie dookoła było biało. Białe były zaspy leżące na ziemi, białe były płatki wściekle wirujące wokół nich i bijące ich po oczach, bieli byli oni sami, przysypani już śniegiem od łap do głów. Enyalios nie wiedział, jak długo już tak szli. Tematy na rozmowy jednak zdawały się w ogóle nie topnieć, przeżyli razem tyle lat, że mieli mnóstwo historii do przypomnienia sobie, zarówno tych szczęśliwych, jak i tych smutnych czy strasznych. Zaletą był również fakt, że nie tylko należeli do ciekawej społeczności, lecz również mieszkali niedaleko równie ciekawego miasta, dlatego też, gdy nie wiedzieli już, co mogą powiedzieć o sobie samych, rozmawiali o innych. 
— Tak, to prawda — westchnął samiec, sam nie wiedząc, czy ze względu na widmo grożącej im zamieci, czy po prostu przez to, że coraz bardziej brakowało mu już tchu. — Starzejemy się, co? — sapnął, gdy pokonali kolejne kilkanaście kroków. — Kondycja już nie ta — roześmiał się cicho.
— Nie wiem, o czym mówisz, to ty tu jesteś starszy — prychnęła Laverne, lecz sama wyraźnie również traciła siły.
— Już niedaleko, czuję to w kościach — uśmiechnął się delikatnie.
— Kiedy to zrobiła się z ciebie taka wyrocznia? — odpowiedziała mu ukochana. Tym razem zaśmiali się oboje.
Wiatr jedynie przybierał na sile. Zawodził jak wilk czy niezwykle smutny pies, być może przewidując to, co miało za jego sprawą wydarzyć się jeszcze tego samego dnia. Płatki śniegu zamieniły się w całe jego bryłki, posklejany puch uderzał w nich ze wszystkich stron. Co chwila musieli przystawać, by otrzeć posklejane nim oczy.
— Może zatrzymamy się i przeczekamy tę zawieję? — zaproponowała w pewnym momencie Lav.
— Jeszcze trochę. Niedługo go znajdziemy, mówię ci! — odpowiedział jej Eny, praktycznie musząc już przekrzykiwać wiatr.
Być może gdyby nie te klapki na jego oczach, ślepa chęć dotarcia do celu, przedłużenia sobie życia o kolejny rok, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może gdyby ona wykazała się w tej chwili większym uporem, oświadczyła, że nie ma zamiaru iść dalej i chce znaleźć schronienie, on posłuchałby jej i — znowu — ich los potoczyłby się inaczej. Oni jednak zamilkli i dalej brnęli przez zaspy, bok przyciśnięty do boku w próbie odnalezienia w tych warunkach choć odrobiny ciepła.
Pierwsza potknęła się Laverne. Podniesienie się zajęło jej kilka dobrych chwil, podczas których jej partner przez chwilę był gotów paść obok niej i dać się przesypać, licząc, że tak dotrwają do końca śnieżycy. On sam upadł niedługo później po tym, jak jej udało się podnieść. Za trzecim razem upadli już oboje, on przewrócił się na nią, a potem wylądowali pyskami w jednej z wielu zasp. 
Po tym, jak Chrystus upadł po raz trzeci, pozostawało już jedynie ukrzyżowanie go.
Zapadł już zmierzch. Wokoło nie widać było już nic oprócz bieli. Enyalios przeczołgał się do swojej partnerki i postarał się otulić ją, ogrzać swoim ciałem.
— Co ty robisz? Musimy iść dalej. Sam mówiłeś, że to już niedaleko — zaprotestowała Laverne słabym głosem.
— Nie damy rady. Musimy to przeczekać, potem ruszymy w dalszą drogę — mruknął, próbując stłumić łzy.
— Tak, masz rację — szepnęła emerytowana suka Beta prosto do ucha swojego ukochanego. — Rano powinno być już lepiej. Na śniadanie zjemy ten kawałek mięsa, który został nam w torbie, znajdziemy lisa, a do domu, z miksturą, wrócimy jeszcze przed obiadem — mruczała, a Eny nie był pewien, czy próbuje okłamać w ten sposób jego, czy samą siebie.
— Dobranoc, Laverne. Kocham cię — odparł jedynie, jak czynił każdej nocy już od kilku lat. Załamał mu się głos.
— Też cię kocham. Dobranoc — odpowiedziała samica, a na swoim futrze jej partner poczuł jej łzę. Nie minęła chyba nawet sekunda, a ona już zamarzła.
Po chwili ogarnęła go ciemność.
Tym, co zobaczył jako następne, była ona. Wyłoniła się z ciemności i uśmiechnęła się do niego smutno, najwyraźniej w pełni zrozumiawszy już, co się wydarzyło. Na jej sierści nie było już tego przeklętego białego puchu, zamiast tego cała jednak jaśniała. Gdy go przytuliła, czuł ją nie tylko fizycznie. 
Odsunęli się od siebie i zobaczył łąkę, piękną ukwieconą łąkę, którą pamiętał tak dobrze ze swoich szczenięcych lat. To w takim miejscu się poznali. To tu mieli razem spędzić wieczność. 
 
Wątek zakończony, Laverne i Enyalios umierają

Od Enyaliosa CD. Erydy

Od momentu przekazania zwierzchnictwa nad wojskiem swojej córce, Enyalios rzadko kiedy pojawiał się na treningach. Ciągnęło go do nich, w końcu przez kilka lat jego życia nie było treningu, który by opuścił, lecz rozumiał, że jego czas już minął. Teraz to Erato zasiadała na miejscu, które wtedy zajmował, to ona pilnowała, by wszystko szło tak, jak powinna. Miał nadzieję, że pamiętała wszystko, co próbował jej przekazać, gdy udzielał jej swych nauk, lecz jednocześnie bał się, że nie nauczył jej wszystkiego tego, czego nauczyć ją był powinien.
Koszary miały swoją własną atmosferę, której nie miało żadne inne miejsce na terenach sfory i poza nimi. Już w progu czuć było zapach, którego samiec sam nie potrafił jednocześnie określić, nazwać. Szybko do jego uszu dobiegły również odgłosy wydawane przez walczące czy w jakikolwiek inny sposób ćwiczące psy — okrzyki, stęknięcia, dyszenie. Czuł się tu jak w domu, być może nawet bardziej niż w posiadłości Bet, którą zajmowała teraz Erato, może nawet bardziej od chatki, w której mieszkał teraz ze swoją ukochaną, w miejscu, w którym ona mieszkała, zanim stali się parą. Na nic nie zdawały się tu próby wmówienia sobie, że dom był tam, gdzie psy, które kochał. Mimo całej jego przeogromnej miłości do Laverne, dom był tam, gdzie najbardziej się spełniał, tam, gdzie był najbardziej dumny z siebie.
— Pamiętasz, jak Concorde postanowił wybrać się na spacer, a my urządziliśmy wielkie poszukiwania, obawiając się, że coś mogło mu się spać? — zagadnął do stojącej na uboczu Erato, swojej przyjaciółki i najbliższej współpracowniczki.
— Eny! — westchnęła, najwyraźniej nie tylko zaskoczona jego obecnością w tym miejscu, lecz także przestraszona przez to, jak odezwał się znienacka.
— Witaj, Erydo — uśmiechnął się delikatnie i stanął u jej boku.
— Przywiało cię w końcu do nas, co? Myślałam już, że na emeryturze zapomniałeś zupełnie o wojsku — wywróciła oczami.
— No wiesz co? — prychnął z teatralnym wręcz oburzeniem. — Jak możesz posądzać mnie o coś takiego?
Roześmiali się oboje. Może i nie widywali się teraz tak często, lecz wciąż starali spotykać się raz na jakiś czas poza koszarami, nie chcąc zaniedbywać tak cennego daru od losu, jakim była ich przyjaźń.
— Pamiętam — odezwała się po chwili. — Napędził mi wtedy niezłego stracha. — Jej wzrok powędrował ku synowi, który okładał akurat jedną z kukieł ćwiczebnych. U jego boku stała Erato i, najwyraźniej, jak zwykle się o coś kłócili.
— Ciekawa z nich para, co? — zagadnął, zauważywszy, na co patrzy jego towarzyszka.
— Czyli słyszałeś o... o nich? — mruknęła generał, ponownie wbiwszy spojrzenie w emerytowanego samca Beta.
— Oj tak. Laverne opowiedziała mi o nich z użyciem naprawdę ciekawych epitetów. Najwyraźniej natknęła się na nich, gdy byli w trakcie jakiejś randki i nie omieszkała powiedzieć Erato, co o tym wszystkim sądzi. — Wywrócił oczami.
— Jak rozumiem, nie była zachwycona? — spytała Eryda, mrużąc nieco oczy.
— To chyba mało powiedziane — prychnął. — Może jednak mówić, co chce, to i tak nie nasza sprawa. Jeśli się kochają, to niech się kochają, najważniejsze, żeby byli szczęśliwi — uśmiechnął się delikatnie, przez chwilę uciekając myślami do początków jego związku z Laverne.
— To samo powiedziałam Concorde'owi — kiwnęła łbem samica, najwyraźniej zadowolona odpowiedzią swojego przyjaciela.
— Wiesz, że Laverne kiedyś ubzdurała sobie, że Concorde to mój syn? — prychnął. — Miewa skłonności do... przesadzania, ale i tak ją kocham — mruknął z pewną dawką czułości w głosie. — I nawet nie wiesz, jak się cieszę, że najwyraźniej nasze rodziny mają się połączyć za sprawą tej dwójki — wskazał jeszcze raz na swoją córkę i syna Erydy, którzy mimo tego, że wciąż się kłócili, zaczęli się do siebie coraz bardziej zbliżać, a na ich pyskach pojawiły się uśmiechy.
— Ja też, Enyaliosie, ja też — odpowiedziała jego przyjaciółka i uśmiechnęła się szeroko.
Resztę treningu milczeli, lecz wciąż stali bok w bok, rozpamiętując to wszystko, co już minęło, ale miało na zawsze pozostać w ich pamięci, a także zastanawiając się, co miało jeszcze nadejść.

Koniec wątku

Od Anubisa do Ulricha

    Czarno-biały samiec siedział zgarbiony pośród pozbawionych liści krzewów i obserwował zająca kopiącego w warstwie zmrożonego śniegu. Co jakiś czas stworzenie o jasnym ubarwieniu wtapiało się w otoczenie, co zmuszało młodego psa do wytężenia wzroku.
   Swoją ofiarę miał na oku od dobrych kilkunastu minut, nie mógł jednak przemóc się do ataku, czuł nieznaną mu wewnętrzną blokadę. Był niedoświadczonym łowcą – przez większość życia jedzenie podstawiano mu pod nos. Miał po prostu zabić coś, co się ruszało? Co prawda upolował kiedyś gołębia, ale w tamtym momencie nie działał w pełni świadomie, pokierował nim instynkt, który teraz jak na złość milczał.
   Zniecierpliwiony dłuższym stanem bezczynności, westchnął bezgłośnie i spiął mięśnie gotów do jakiegokolwiek ruchu. Podniósł zad z ziemi i zaczął stawiać ostrożne kroki, przemieszczając się na ugiętych łapach w kierunku zająca. Ten nagle podniósł łebek i zaalarmowany zaczął rozglądać się dookoła.
    Anubis z łomoczącym w piersi sercem przystanął w półkroku. Cholerny śnieg, warknął w myślach, poirytowany chrupotem zmarzniętego puchu i ledwo zdążył ponownie skupić się na zwierzynie, tuż przed nim mignęła sylwetka białego, dobrze zbudowanego psa, który dopadł do bielaka.
   Śnieg pod łapami obcego splamiła krew.
   Strażnik zamrugał kilkakrotnie. Koleś zwinął mu posiłek sprzed nosa. Tego się nie spodziewał. Sierść na jego karku mimowolnie się zjeżyła, a on sam popatrzył na samca spode łba.
    — Miałem go na oku — oznajmił, siląc się na jak najbardziej beztroski ton głosu.
    Nieznajomy uniósł brwi i przekrzywił delikatnie głowę. Jego pysk, podobnie jak pozbawione życia ciało zająca, zdobiła szkarłatna posoka.
    — W takim razie już nie masz — odparł zdawkowo, a po chwili dorzucił: — Upolowałem go pierwszy.
    Anubis wręcz czuł na sobie jego świdrujące spojrzenie, wyprostował się więc i przywołał na oblicze kpiący uśmieszek.
    — Myślę, że mnie widziałeś. A nawet jeśli nie, to mogłeś wyczuć mój zapach — stwierdził, odpowiedziało mu jednak milczenie. — Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, nie? Popatrzę — wymamrotał z naciskiem na ostatnie słowo.
    Chciał, żeby samiec poczuł się nieswojo. Nie zależało mu na samym posiłku – co prawda żołądek dawał mu znać o sobie znać, wszak w ostateczności mógł wybrać się do spichlerza. Polowanie miało być głównie szlifowaniem łowieckich umiejętności, zaspokojenie własnych potrzeb było drugoplanowe. No i chodziło o zasady, przynajmniej o te, które mieszaniec sam sobie umyślił, innych rzadko przestrzegał.
    Przysiadł i niczym kot owinął łapy ogonem, wlepiając wzrok w obcego. Ten zastrzygł tylko uszami, po czym schylił łeb i zaczął się posilać, przytrzymując truchło ofiary łapą. Odrywał kawałki surowego mięsa i co jakiś czas zdarzało mu się łypnąć na towarzysza. Dzieliło ich kilka kroków, jednak Anubis był w stanie usłyszeć chrupot kości, które biały pies miażdżył w szczękach, gdy już zabrakło mięsa i wnętrzności. Skończywszy konsumpcję, nieśpiesznie oczyścił z krwi łapy i oblizał pysk.
    — Koniec teatrzyku — skwitował beznamiętnie i podniósł się z ziemi. — Na przyszłość pamiętaj, żeby się pospieszyć. Zwierzyna nie ma wypisanego na czole, kto się na nią czai.
    Strażnik zmarszczył nos i zlustrował samca wzrokiem. Był wyższy i lepiej zbudowany niż czarno-biały, a jego śnieżna, choć w tamtej chwili wciąż pobrudzona krwią sierść zapewniała nieoceniony kamuflaż. Ponadto sprawiał wrażenie dobrego łowcy.
    — Och — wydusił Anubis z rzekomym zdziwieniem. — Dziękuję za przedstawienie i cenną radę, mistrzu — skomentował kąśliwie i się skrzywił.

Ulrich?

Od Anubisa CD. Adary

    Mroźny wiatr bawił się w jego długiej sierści, a ciemność podgryzała go z każdej możliwej strony. 
    Zastanawiał się, co też przyszło mu do głowy, żeby wybrać się na patrol, zwłaszcza w noc jak ta, kiedy król zimy trzymał świat w swych żelaznych objęciach i ani śmiał odpuszczać.
    Fakt, to była jego warta, ale mógł najzwyczajniej w świecie ją olać, postępował podobnie nieraz. Nikt nie musiałby się o tym dowiedzieć. Kpił z samego siebie, że śmiał pomyśleć o patrolu jako o zabawie i nowym doświadczeniu.
    Może z drugiej strony chciał dobrze wypaść przed ciotką?
    Odnalazł ją. Ją i jej rodzinę. Enyalios, partner Laverne, był postacią, o której Anubis dowiedział się od ojca. Nie sądził jednak, że ma również dwie siostry cioteczne – Hans nie był w stanie mu o tym powiedzieć, sam tego nie wiedział. Ostatni raz widział swoją siostrę, gdy ta miała dwa lata.
Dotarłszy na tereny Norwegii, Anubis wędrował i podpytywał o Laverne. W końcu po kilku dniach ciężkiej wyprawy, gdy wkroczył na terytorium wręcz przesycone psimi zapachami, pewien samiec powiedział mu, że owszem, zna sukę o takim imieniu. Zaprowadził do niej młodego mieszańca, który wyjaśnił, że jest synem Hansa.
    To była ona.
    Wszystko jej opowiedział. O ojcu, o tym jak ten trafił pod ludzką opiekę i znalazł swoją miłość. Była wzruszona, dowiedziawszy się, że jej brat żyje i od wielu lat ma się dobrze.
    Gdy jej bratanek stwierdził, że dołączy do Północnych Krańców, zaprowadziła go do przywódcy i ugościła, dopóki nie znalazł własnego lokum.
    Gwałtownie obrócił pysk w stronę, z której dobiegło go nagłe skrzypnięcie zamarzniętego śniegu. Zmrużył oczy i w bezruchu wpatrywał się ciemność. Nic w niej nie spostrzegł, jednak chwilę później poczuł uderzenie, a powietrze przeszyło warczenie.
    Zamrugał kilkakrotnie, patrząc z góry na zjeżoną sukę, po czym zerknął na punkt w mroku, na którym jeszcze kilka sekund wcześniej skupiona była jego uwaga. Echo kroków musiało roznieść się pośród drzew i zmylić go, co do kierunku źródła dźwięku. Zbyt zafiksował się na tym konkretnym miejscu, nie biorąc pod uwagę innych możliwości. Otwarta przestrzeń, po tym jak przez większość życia mieszkał w zabudowach, jeszcze go mieszała, potrzebował więcej czasu, aby się z nią oswoić. Ponadto myślami próbował uciec od przeszywającego go zimna.
    — Patrz, jak chodzisz — burknęła rozdrażniona samica z zamiarem ruszenia dalej.
    Anubis zrobił jednak krok w bok i zatorował jej drogę z zawadiackim uśmiechem na skrytym w cieniach pysku. Jego bursztynowe ślepia lśniły wśród mroku.
    — Może ty powinnaś patrzeć, jak chodzisz? — zmarszczył nos. — Poza tym znalazłaś się na terytorium stada, nie znam twoich zamiarów, więc nie wiem, czy mogę cię puścić. Może powinienem zabrać cię do przywódców? — rola strażnika niewiele dla niego znaczyła i nie zamierzał brać jej na poważnie na dłuższą metę, teraz jednak postanowił jej nadużyć.
    Zajrzał jej w oczy, a podmuch zimowego powietrza porwał kosmyki jego sierści do tańca. Nie miał zamiaru długo się z nią droczyć, widział, jak drżała z zimna.
    — Jakiego stada?
    — Północnych Krańców — oznajmił.

Adara?

Od Earla CD. Koemedagg

      — Nie mogłam opuścić tak zachwalanego wschodu słońca — mruknęła łagodnie suczka.
    Spojrzał na nią i machnął z zadowoleniem ogonem, a kącik jego pyska delikatnie drgnął ku górze.
    Przyszła, rozwiewając jego wszelkie wątpliwości.
    — A więc cieszę się, że jesteś — przyznał zdawkowo i skupił się na firmamentach, opadając lekko na ziemię do pozycji leżącej.
    Słońce powoli wychyliło się zza horyzontu, muskając świat pomarańczowym blaskiem. Niebo przybrało najróżniejsze barwy począwszy od oranżowego, przez blady róż, aż wreszcie kończąc na granatowych pozostałościach nocy. Morze natomiast wyglądało jakby płonęło żywym ogniem.
    Samiec Gamma ponownie popatrzył na towarzyszkę, jednak tym razem na dłużej. Wpatrywała się w zachwycający spektakl narodzin słońca. Earlowi zdawało się, że dostrzega na jej obliczu oczarowanie.
    Ciepłe światło muskało ją swymi promieniami, a delikatny podmuch wiatru niosący za sobą morską bryzę rozwiewał jej sierść. Biały mógł założyć się, że gdyby zrodzona z morskiej piany Afrodyta była psem, to wyglądałaby właśnie jak Koemedagg, zwłaszcza w tej scenerii. O dwubarwnych ślepiach i białej sierści przeplatanej różnymi odcieniami brązu.
    Prychnął pod nosem na samego siebie i ponownie skupił się na nieboskłonach. Pomarańcz złagodniał, a władzę przejął jasny róż przechodzący w błękit.
    — Earl?! — usłyszał nagle zdesperowany głos za sobą.
    Jego mięśnie machinalnie się spięły i zerwał się ze skalistej powierzchni, odwróciwszy głowę za siebie. Dostrzegł łowczynię, Hebe, która stała przed wejściem do szpitala. Pod jej łapami leżał niezidentyfikowany ciemny kształt.
    Wraz z Koemedagg wymienili zdezorientowane spojrzenia, po czym oboje pospieszyli w jej kierunku.
    Przyniesionym przez Hebe obiektem okazała się wydra, której drobne ciało zdobiły krwawe ślady ugryzień. Samiec zmarszczył brwi, ale o nic nie pytając, chwycił nieprzytomne stworzenie niczym szczenię i wszedł do budynku.
    Suki ruszyły za nim.
    — Co się stało? — zapytała Koemedagg i popatrzyła na widocznie zmartwioną towarzyszkę.
    — Byłam na polowaniu i znalazłam ją w już takim stanie. Wydaje mi się, że pogryzł ją lis, może pies. To Victoria, proszę, nie pozwólcie jej umrzeć — wydusiła rozpaczliwie.
    — Spokojnie, zajmiemy się nią — zapewniła pielęgniarka. — Zostań tutaj.
    Weszła do jednego z pomieszczeń za Earlem, który ułożył wydrę na kocach.
    — Cholera — mruknął pod nosem. — Rzeczywiście widać tutaj ślady zębów. Koemedagg, przemyję jej rany wodą, a ty poszukaj maści z nagietku, okej? — podniósł się i nie czekając na odpowiedź, złapał w zęby drewnianą miskę wypełnioną krystaliczną cieczą, a suczka w międzyczasie opuściła gabinet.
    Polał obficie okaleczenia Victorii, starając się wypłukać z nich pył i zakrzepniętą już krew, po czym do najgłębszych ran przycisnął świeży kawałek materiału, aby powstrzymać sowite krwawienie.
    Wiedział, że stworzenie, które stara się uratować, jest ważne dla części sfory.

Koemedagg?

Od Hebe CD. Ziny

    Hebe słuchała z zapartym tchem opowieści, którymi, podczas pobytu w jej domostwie, syciła ją wyrzucona przez morze samica. Wyobrażała sobie każdy szczegół, a w głębi jej serca rozpalał się ogień nadziei wywołany obietnicą Ziny – zdołała naprawdę uwierzyć, że któregoś dnia zabierze ją ona do Włoch.
    Hebe, bogini młodości i wdzięku, księżniczko rodu Bet i moja wybawicielko, uroczyście przysięgam ci, że zabiorę cię do Włoch!
Nie była w stanie opisać, jak czuła się, gdy piratka, bo tak też zaczęła ją nazywać, wypowiedziała na głos swoją propozycję. Miała wtedy wrażenie, że kroczy wśród chmur i jest w stanie dokonać wszystkiego.
    Pod warunkiem, że ty oprowadzisz mnie po tutejszych terenach. Była druga strona medalu, umowa. Nie przeszkadzała łowczyni, a wręcz przeciwnie, z chęcią zgodziła się na jej wypełnienie.
    Kiedy więc Zina po kilku dniach spędzonych u Hebe poczuła się lepiej, suki wybrały się na spacer po terytorium Północnych Krańców.
    — Zapraszamy na wycieczkę krajoznawczą pod przewodnictwem łowczyni Hebe — zaśmiała się córka emerytowanych Bet, gdy opuszczały podniszczoną drewnianą chatkę.
   Zina w odpowiedzi posłała jej rozbawione spojrzenie.
   Niespiesznie błądziły siecią alej wśród opuszczonych przez ludzi domków. Łagodny wiatr przedzierał się pustymi uliczkami, a promienie słońca wiszącego na bezchmurnych nieboskłonach muskały sierść samic.
    — Trafiłyśmy na pogodny dzień — zagaiła wkrótce członkini sfory. — Ale wieje tutaj nudą. Zabiorę cię w ładniejsze miejsca. Mamy tutaj śliczne, rozległe lasy. Nienazwane, krystaliczne źródełka, które znajdziesz w nieoczekiwanych punktach. Wybrzeża i zatoki, o części z nich mało kto wie, zwłaszcza o tych pomniejszych. Może spotkamy nawet Victorię. — zauważywszy konsternację na pysku Ziny, wyjaśniła prędko: — Wydra. Mieszka tutaj.
    Hebe zdawało się, że zauważyła błysk fascynacji w oczach towarzyszki, toteż zrobiła, tak jak obiecała – poprowadziła ją na dziksze tereny stada, gdzie królowała natura i jej kojąca gloria. I choć marzyła o śródziemnomorskich krajach i wyrwaniu się z Norwegii, opowiadała z zapałem o swoim domu. O reniferach okazyjnie pojawiających się w tych okolicach, o bezchmurnych nocach kiedy gwiazdy odbijały się w spokojnych taflach morza, o potężnych wilkach, których wycie roznosiło się echem wśród fiordów.
    Wkroczyły do lasu pogrążonego w śnie pod śnieżną pokrywą.
    — Stąd możemy dojść na jedną z plaż — poinformowała łowczyni i przystanęła, strzygąc uszami. — Latem jest tutaj pięknie. Niczym w lesie należącym do wróżek. Włada zieleń, ciepłe światło przedziera się przez drzewa, a sarny wychowują młode. Czasami pośród tej roślinności wyglądają tak majestatycznie, że aż żal postrzegać je jako posiłek — prychnęła pod nosem. — Och, no i to tutaj jest wiele urokliwych strumieni, o których wspominałam. Gdzieś tu powinien być jeden, o ile dobrze pamiętam.
    Zmrużyła oczy i rozejrzała się wokół, nic jej to jednak nie dało. Powierzchnia przykryta śniegiem była zbyt równa, aby stwierdzić położenie strumyka. Poszukała więc źródła, polegając na swojej pamięci i zmysłach. W końcu stanąwszy w jednym z punktów, usłyszała cichy syk lodu. Właśnie takiej wskazówki szukała. Cofnęła się, a po chwili uderzyła przednią łapą w miejsce swojego śladu. Bingo. Lodowa warstwa pękła, a oczom suczek ukazał się fragment drobnego potoku.
    Hebe schyliła głowę i zaczerpnęła kilka łyków świeżej wody.     
    — Spróbuj — oblizała pysk i popatrzyła wyczekująco na Zinę. — Prosto z gór. Gdzieś tam leży źródło.

Zina?

Od Ulricha CD. Ziny

 Wszystko poszło po jego myśli, złośliwi mogą rzec jak zwykle, Ulrich, ale on nie był tym poruszony. Pies był pewny swego jak nikt inny. Siedział więc i obserwował jak suczka zajada się surowym mięsem. Odrywała kęs za kęsem potrząsając przy tym głową. Śnieg dookoła niej był przyozdobiony szkarłatnymi plamami, a w lesie zapadła kompletna cisza. Tak jakby jego mieszkańcy żegnali się z jednym z domowników, którego właśnie stracili. 
Ekosystem świetnie poradzi sobie bez jednego gryzonia... Za to Zina nie poradziłaby sobie bez niego. Ulrich uśmiechnął się sam do siebie, kiedy niemą żałobę przerwał nie kto inny, jak suczka właśnie:
- Skoro więc mamy już za sobą pierwszą przyjacielską przysługę, co znajduje się dalej w repertuarze naszego rozwijania... Jak to nazwałeś? Coś z etapami znajomości, nieistotne - zmarszczył brwi, jak to nieistotne? Postawa godna ignoranta, czyżby strażniczka skrycie przejawiała takie cechy? Pies postanowił, że w niedalekiej przyszłości przetestuje ją i sam oceni, czy rzeczywiście tak jest. 
Tak zaangażował się w powierzchowną analizę swojej towarzyszki, że zupełnie umknęły mu jej kolejne słowa. Zarejestrował jedynie jej wyczekujące spojrzenie, więc prawdopodobnie z jej ust padło jakieś pytanie skierowane właśnie do niego. Niewiele myśląc, odparł:
- Jasne - w duchu licząc, że ta odpowiedź jest zadowalająca i, co najważniejsze, zupełnie na miejscu. Suczka uśmiechnęła się delikatnie i ruszyła przed siebie, w stronę przerzedzających się drzew. Wszystko wskazywało na to, że udało mu się wybrnąć z tej sytuacji. Ulrich wykonał parę zwinnych skoków i ustawił się obok lewego boku Ziny.
A więc gdzieś idziemy pomyślał rozglądając się dookoła. Nie znał tych terenów. W sforze był zaledwie kilka dni, postanowił się osiedlić po krótkiej rozmowie z tutejszym wodzem, czy jak mu tam było. W każdym razie pies nie zrobił na nim ogromnego wrażenia, najemnikowi wydawało się, że coś mocno go trapiło w trakcie ich rozmowy. Kto wie, być może już wkrótce pozna więcej psów, a może nawet i samego Mojito. Wówczas sam będzie mógł nakreślić rys sytuacji panującej w sforze i dopiero wtedy wydawać ostateczne osądy, wszak pierwsze wrażenie, choć ważne, nigdy nie jest decydujące. 
- Będziemy zwiedzać w ciszy? - głos Ziny, choć mocny i raczej przyjemny, nie potrafił skrywać emocji. Suczka musiała być lekko zawiedziona, gdyż jej towarzysz odpłynął gdzieś daleko, zupełnie zapominając o nieznanym celu ich podróży. 
- Och, wybacz mi, zamyśliłem się - przyznał szczerze, karcąc się w myślach. - Czasem mi się zdarza - dodał w formie żartu i zaśmiał się perliście, gdy strażniczka ciężko westchnęła. 
- W takim razie podziel się swoimi przemyśleniami - powiedziała zaczepnie. Ulrich zastrzygł uszami, w tej kwestii nie miał zamiaru być całkowicie szczery. 
- Po prostu zastanawia mnie ustrój, który panuje w tej sforze. Z resztą, nie tylko w tej, a w każdej grupie psów, które ustalają jakąś hierarchię, aby łatwiej się żyło - wytłumaczył. - Nie jestem do końca przekonany o słuszności niektórych praw i obyczajów. 
- Skoro tak, to dlaczego postanowiłeś stać się częścią jakiejś społeczności? - słuszne pytanie, Ulrich odnotował błyskotliwość Ziny już kilkukrotnie.
- Za długo podróżowałem sam - odparł krótko, lecz po chwili poczuł, że musi coś dodać. - Lubię przebywać wśród innych psów, może nie wszystkich i nie zawsze, ale bycie samotnikiem na dłuższą metę jest bardzo męczące. Stąd moja decyzja o dołączeniu. 
Zina pokiwała wolno głową, zgadzając się ze swoim przedmówcą. Najwyraźniej jego argument był wystarczająco silny, aby przekonać ją w tym temacie. 
- Dlatego wybrałeś posadę najemnika? 
- Tak - odparł po chwili. - Bycie najemnikiem pozwala mi na pewną swobodę, powiedzmy, że nikt poza alfą, tak? - upewnił się, mimo swej otwartości wolał pozostawać na baczności. Zina wydawała mu się być bardzo w porządku, nie podejrzewałby jej o plotki, ale jak to mówią przezorny zawsze ubezpieczony. Suczka kiwnęła głową, nadstawiając uszu na dalszą część jego wypowiedzi. - Nikt poza alfą nie ma nade mną władzy, mogę przyjmować zlecenia od innych psów, co pozwala mi chyba poczuć się swobodniej. A ty? Dlaczego tu jesteś, co? 

Zina?

Od Amaris CD. Flokiego

     Amaris podeszła bliżej, siadając obok łowcy. Uniosła pysk ku rozgwieżdżonemu niebu. Noc była chłodna, lecz powietrze powoli zaczynało pachnieć wiosną. Nawet tu, na dalekiej Północy, zima nie mogła panować przez cały rok. 
     — Zawsze, gdy chcę trochę pomyśleć — stwierdziła spokojnie. Owinęła ogon wokół swoich łap. — Dość często.
     — Pięknie stąd widać gwiazdy — odezwał się Floki, podążając za spojrzeniem brązowo-białej samicy.
     — To prawda. W dzieciństwie zawsze zastanawiałam się, czym właściwie są — przyznała, dodając po chwili: — Nadal nie znam odpowiedzi. Jedni odnajdują w nich dusze naszych przodków, po jednej dla każdej istoty. Inni uważają, że to iskry z kuźni Surtra, mające przyozdabiać nocne niebo. Dla mnie zawsze były towarzyszkami. Słuchały, wskazywały drogę, były przy mnie w czasach długiej wędrówki... Gdy wszyscy cię opuszczą, zawsze pozostaną czuwające nad tobą gwiazdy. Jeśli wiesz jak poprosić, mogą zdradzić ci nawet coś na temat przyszłości. 
     Przez pierwszą chwilę miała wrażenie, że mówi za dużo. Od zawsze przecież musiała się pilnować, trzymać język za zębami. Strach i obawa o własne życie zmusiły ją do milczenia. Teraz jednak, im dłużej stąpała po tym świecie, tym mniej zależało jej na opinii innych. Powoli opuszczały ją nerwy, coraz częściej wypowiadała na głos swoje myśli. Czuła się bezpiecznie. Zwłaszcza teraz - obecność nowo poznanego samca z jakiegoś powodu napełniała ją spokojem. Emanował harmonijną energią, jego aura była czysta, pozbawiona zakłóceń. Zdawało się, że również czerpał z otaczającego go świata.
     — A więc... Wierzysz w bóstwa? — pies zastrzygł lekko uszami, zerkając kątem oka na zielarkę.
     — Ciężko stwierdzić — odparła po chwili namysłu. — Wierzę w Matkę, jako otaczającą nas naturę. Wierzę w Duchy, jako wszelakie byty ponadludzkie. Nie jestem jednak w stanie przypisać ich do konkretnych wierzeń czy bóstw, nie wiem, jakie imiona w rzeczywistości noszą. Może żadne, może wszystkie na raz — wyjaśniła, wzruszając ramionami. — Wiem, że świat nie jest tak płaski jak niektórym się wydaje, jednak nie skupiam się na definiowaniu go.
     Floki pokiwał ze zrozumieniem pyskiem. 
     — A ty? — zagadnęła Amaris. — Nordycki panteon?
 
Floki?

Od Cyklamena CD. Flokiego

  Praktycznie cały czas przesiadywał przy brzegu wyspy. Mama Cyklamena za każdym razem próbowała go namówić, aby zawarł znajomości z innymi szczeniętami, ale na darmo. Młody samczyk nie czuł się komfortowo w towarzystwie rówieśników lub też starszych szczeniąt. Nie potrafił się z nimi dogadać, bał się ich i tego, że zostanie przez nich wyśmiany. Dlatego wolał przebywać z samym sobą i obserwować przyrodę. Tylko ona, zaraz po rodzicach rzecz jasna, wnosiła do krótkiego życia szczeniaka drobinkę szczęścia.
  Wpatrywał się w taflę wody, dopóki nie zagadnął do niego jakiś obcy samiec. Cyklamen na początku się go bał. Był taki wielki i... i... po prostu przerażający. Nie miał pojęcia, dlaczego pies, który przedstawił mu się jako Floki z nim rozmawiał. Zamierzał mu zrobić krzywdę, czy po prostu jego przyjazne nastawienie było szczere? Samczyk niczego nie rozumiał.
— Pływałeś kiedyś? — Samiec podszedł do wody i zanurzył w niej dwie przednie łapy. — O, ciepła — mruknął zdziwiony. — Spróbuj.
  Szczeniak posłał przelotne spojrzenie nowo poznanemu samcowi, po czym pokierował je na wodę. Zbliżył się do Flokiego, patrząc jak ten ma zanurzone łapy, chcąc postąpić tak samo.
  Pisnął cichutko, gdy jego łapki zetknęły się z cieczą. Początkowo skrzywił pyszczek, ale po chwili przekonał się, że czynność, którą właśnie wykonał nie jest taka zła. Spojrzał na dorosłego samca z delikatnym uśmiechem i pomachał ogonkiem.
— Teraz idziemy trochę do przodu, powolutku — zakomunikował, stawiając maleńkie kroki naprzód, a jego ciało bardziej się zatapiało w cieczy.
  Cyklamen wodził wzrokiem za samcem, niepewnie powtarzając jego czyny. Był niezwykle podekscytowany,  gdy szedł coraz głębiej.
  Spanikował nieco, gdy jego łapy oderwały się od powierzchni. Piszczał i machał kończynami, chlapiąc ciecz na wszystkie strony.
— Hej, spokojnie — Floki natychmiast znalazł się przy szczenięciu. Jednak łagodny głos dorosłego nie pomógł. — Powoli ruszaj łapami, woda cię utrzyma, nie utoniesz — tłumaczył. Jednak szczeniak był tak przestraszony, że nie potrafił wykonać poleceń.
— Idziemy na brzeg — oznajmił, gdy sytuacja robiła się zbyt niebezpieczna. Floki złapał Cyklamena za kark, wychodząc na brzeg.
  Po ciele samczyka skapywała woda, podobnie jak z sierści Flokiego. Młody trząsł się odrobinę.
— Wszystko w porządku? — zapytał samiec, otrzepując się z wody.
— T...tak — bąknął, próbując naśladować jego postępowanie. — Cyklamen — dodał ciszej, nie patrząc już na wcześniejszą sytuację.
— Proszę? — Floki przekrzywił łeb.
— Cyklamen — powtórzył.
— Cyklamen? — zamyślił się przez chwilę. — Tak ci na imię? — zapytał, a młody pokiwał twierdząco głową.

Floki?

 

Od Cheopsa CD. Rayweylin

  Opowieść Raya o matce obudziły w Cheopsie ogromne uczucie współczucia względem szczenięcia. Nie wyobrażał sobie, jak bardzo samczyk mógł czuć się zraniony, o ile ów ból mu towarzyszył. Mógł tylko snuć własne przypuszczenia, w końcu nie siedział w jego głowie.
— Bardzo mi przykro z tego powodu, naprawdę — odezwał się w końcu cichym tonem, przypominając sobie swoje dzieciństwo.
  Doskonale go rozumiał, przecież on sam nie zaznał miłości od własnych rodziców. Chciał mu jakoś pomóc, zatrzymać przy sobie i podarować mu to, czego nie otrzymał. Nie mógł przecież pozwolić, aby szczeniak odszedł w nieznane, nie poradziłby sobie bez opieki.
  Spoglądał na niego, dumając nad jego słowami. Może Rayweylin zgodziłby się tutaj zostać? Przynajmniej do czasu osiągnięcia pełnoletności. Warto było podjąć ów próbę.
— Odpoczywaj — polecił samiec, podnosząc się. — Ja pójdę poinformować Alfę o twoim pobycie — oznajmił, udając się do wyjścia. — Poradzisz sobie? — zerknął jeszcze na niego, chcąc się upewnić, że nie postępuje źle, zostawiając szczeniaka samego. Po ujrzeniu twierdzącego skinienia głową, Cheops wyszedł z chatki, idąc w stronę domostwa Mojito.
  Niestety złapanie przywódcy sfory nie poszło pomyślnie, gdyż nikogo nie zastał w jego domu. Cheops zmuszony był do odwiedzenia budynków leżących na wyspie, gdyż istniało prawdopodobieństwo, iż Mojito wykonywał obowiązki w jednej z siedzib.
  Na szczęście odnalazł białego samca w koszarach. Natychmiast powiadomił go o znalezionym szczenięciu. Omówili pewne aspekty, po czym doberman mógł wrócić do chatki i podzielić się pewnym pomysłem ze swym gościem.
  Wrócił do domu, od razu wędrując tam, gdzie zostawił młodego samczyka. Ray wciąż leżał wśród koców, lecz nie spał, tak jak na początku obrońca sądził.
— Nie śpisz? To dobrze — uśmiechnął się, gdy szczeniak spojrzał na niego swymi niebieskimi ślepkami. Dorosły pies chrząknął, przygotowując się do zdradzenia swej propozycji.
— Słuchaj — zaczął, siadając na podłodze. — Rozmawiałem z przywódcą i uznał, że z powodu twojego wieku będziesz bezpieczny tutaj. Mógłbyś zostać w stadzie, a ja byłbym twoim opiekunem — wyjaśnił. Zamilkł, czekając na reakcje szczeniaka.

Rayweylin?

Od Flokiego do Amaris

   Siedział na górce, obserwując opieszale sunące po ciemnoniebieskim niebie chmury. Kiedy w końcu zza jednej z nich wyjrzał księżyc, Floki uśmiechnął się.
    — I pomyśleć, że gdy nadejdzie przeznaczenie bogów, zostaniesz schwytany — parsknął.
    Zamknąwszy ślepia, wyobraził sobie, jak wielka, kłębiasta chmura, uformowana na kształt wilka, pożera srebrzystą tarczę.
    — Czasem mam wrażenie, że gonimy za przeznaczeniem tak, jak Hati ściga Maniego. — Otworzył oczy i skierował pysk w stronę właścicielki głosu.
    — To źle? — zapytał samiec.
    — Tego nie powiedziałam. — Na pysk brązowej samicy wstąpił niewielki grymas. — Po prostu uważam, że... Że w pewnym momencie warto trochę odpocząć.
    — Bogowie chcą dla nas dobrze, prawda? — Floki zamerdał ogonem, lecz po chwili spoważniał. — Szkoda, że niektórzy nie potrafią tego zrozumieć.
    Aura, która otaczała siedzącą obok samca suczkę, sprawiała, że Floki poczuł się bezpieczny i... Zrozumiany? Czyżby nareszcie znalazł kogoś, kto naprawdę chciałby porozmawiać z nim o najważniejszym aspekcie jego życia? Radość przeniknęła całe ciało psa.
    — Jesteś medyczką? — zapytał samiec, zorientowawszy się, że silna woń ziół gryzie go w nos. — Mam na imię Floki.
    — Zielarką — poprawiła go. — Amaris.
    — Och, przepraszam — odparł. — Dołączyłem niedawno, nie zdążyłem poznać wszystkich.
    Amaris skinęła łbem.
    — Ja jestem łowcą i... — przerwał, domyślając się, że nowo poznana samica wie, kim jest i co robi. Wieści rozchodzą się w sforze w błyskawicznym tempie. — Często tu przychodzisz?

Amaris?

Od Flokiego do Cyklamena

    Floki, dumny z tego, że jest pełnoprawnym członkiem Północnych Krańców, objął sobie za cel nawiązanie kontaktów wśród pobratymców, a z racji tego, że został już dwa razy przepędzony przez negatywnie nastawionych do niego samców, postanowił tym razem spróbować w młodszym od siebie o kilka lat gronie.
    Padło na samca, niebieskookiego szczeniaka, który — zgodnie z tym, co mówiła Koemedagg — na świat przyszedł nie tak dawno.
    Młody mieszaniec często przesiadywał na niewielkiej wysepce, mieszczącej na sobie psi szpital, siedzibę wojska, bunkier, ośrodek adopcyjny i szkołę. Tak było i tym razem; szczenię siedziało, wpatrując się w nieruchomą taflę wody, przebijaną przez promienie górującego słońca.
    Floki pomyślał, że to szansa od bogów i ruszył w kierunku psiaka, zwinnie omijając kałuże powstałe po wczorajszym deszczu.
    — Czekasz na kogoś? — Samiec zwrócił się do młodziaka z pytaniem, na które tak naprawdę znał odpowiedź. — A może potrzebujesz pomocy?
    — Ja... Ja? — Szczeniak odwrócił się w kierunku starszego psa, obrzucając go nieco nieobecnym spojrzeniem. — Nie... Chyba.
    — Och, to... To dobrze. Ja też jestem członkiem Północnych Krańców, wiesz? — Samiec uśmiechnął się i przycupnął obok syna Davonny. — Mam na imię Floki.
    Pies myślał, że samczyk także zdradzi swe miano, jednak odpowiedziała mu cisza, okazjonalnie przerywana ptasim świergotem. „Może nie został nazwany”, przeszło Flokiemu przez myśl. „Nie, to niemożliwe. Każdy ma jakieś imię”.
    — Pływałeś kiedyś? — Samiec podszedł do wody i zanurzył w niej dwie przednie łapy. — O, ciepła — mruknął zdziwiony. — Spróbuj.
    Młodziak ruszył w kierunku Flokiego, który posłał bezsłowną modlitwę Aegirowi i Rán. „Jeżeli się utopi, jego rodzice z pewnością mi tego nie wybaczą”.

Cyklamen?

Od Flokiego cd. Koemedagg

    Pysk Flokiego przyozdobił szeroki uśmiech.
    — Eir uzdrawia, pomaga i chroni. Jest boginią powiązaną z medycyną — wytłumaczył. — Gdy poczułem silny zapach ziół i cię zobaczyłem, pomyślałem, że może... Może mam kolejną wizję.
    — Och. — Koemedagg zastrzygła uszami. — Masz wizje?
    — Tak, ale nie powinienem mówić o nich nieznajomym. — Podkuliwszy ogon, dodał ze skruchą: — Przepraszam.
    — Nic się nie stało — odparła suczka, obdarzając samca ciepłym, serdecznym uśmiechem. — Ile czasu jesteś w drodze?
    — Kilka wiosen. Ciągle wypatruję miejsca, w którym mógłbym się osiedlić, bo dotychczas żaden teren nie sprostał moim wymaganiom.
    Samica przechyliła łebek, a Floki ciągnął dalej:
    — Zależy mi na zbiorniku wodnym, dużej ilości zwierzyny łownej i jaskini, w której mógłbym się schronić. Myślisz, że oczekuję od bogów zbyt wiele?
    — Myślę, że właśnie znalazłeś to, czego szukasz.
    Pies uniósł brwi.
    — Jesteś na terenach Północnych Krańców — oznajmiła suczka. — To sfora, która może zaoferować wszystko, na czym ci zależy, w zamian za czynne uczestniczenie w jej życiu. Zainteresowany?
    Koemedagg musiała zauważyć błysk w oku Flokiego, ponieważ kontynuowała, nie czekając na jego słowne potwierdzenie.
    — Zaprowadzę cię do naszej alfy — powiedziała. — I będę szła wolno. Wiem, że masz poranione łapy.
    Parsknąwszy cicho, samiec przytaknął i ruszył za nieśpiesznie kroczącą samicą.
    — Masz w tym zawiniątku coś, co mi pomoże? — Zrównawszy się z Koe, ukradkiem spojrzał na pakunek. — Będzie piekło?
    — Będzie — przyznała. — Ale nie jesteś szczeniakiem, prawda?
    Floki pokręcił łbem.
    — Razem wejdziemy do przywódcy i później udamy się do szpitala. — Gdy suczka pochwyciła niepewne spojrzenie samca, dodała: — Szpital to miejsce, w którym leczy się rannych. Mamy też siedzibę wojska, spiżarnię i szkołę. Do niedawna w sforze nie było żadnych szczeniąt, ale ostatnio dołączyli Yasmine i Rayweylin, w dodatku Davonna się oszczeniła.
    Pies zamyślił się. Odkąd dojrzał, marzył o znalezieniu partnerki i posiadaniu potomstwa. Czy Frigg pobłogosławi go możliwością założenia rodziny?
    — Czy będę musiał coś mówić, gdy dotrzemy na miejsce? — zapytał, myślami powróciwszy do bardziej przyziemnych spraw.

Koemedagg?

Od Davonny CD. Mojito

  Przymykała ślepia raz po raz, kiedy jej język ponownie spotykał się z maleńkim ciałkiem narodzonego szczenięcia. Robiła to czule i delikatnie, nie chciała go w jakiś sposób uszkodzić. Zależało jej na tym, aby Cyklamen odczuwał przy niej spokój i bezpieczeństwo. Maleństwo cichutko pisnęło, zatapiając pyszczek w futrze rodzicielki. Davonnę niezwykle rozczulił ten widok.
  Nie mogła doczekać się wspólnie spędzonych chwil z synkiem. Obiecała sobie, że w przyszłości nauczy go podstaw medycyny, żeby mógł w razie potrzeby udzielić pomocy sobie i drugiej osobie.
  Po chwili spostrzegła, że drzwi od jej sali uchyliły się, by zaraz mogła ujrzeć biały łeb przywódcy stada. Davonna posłała w jego stronę uśmiech, chcąc dodać mu większej pewności. W duchu cieszyła się na widok Mojito.
— Maerose powiedziała, że... — wszedł z zawahaniem do środka, nie dokańczając swej wypowiedzi, gdyż wbił oczęta w malutkie szczenię, które cichutko pochrapywało.
— Zobacz — rzekła rozradowana, zachowując ściszony ton głosu, aby nie zbudzić szczeniaka. — To twój synek — dodała, przenosząc wzrok na maleństwo. W jej ślepiach wyraźnie tańczyły iskierki szczęścia i troski.
  Gestem łba zachęciła ojca swojego dziecka, aby podszedł bliżej i przyjrzał się Cyklamenowi. Pies zrozumiał jej znak, gdyż zbliżył się do łóżka, na którym leżała matka z dzieckiem.
— Jak ma na imię? Wymyśliłaś już jakieś? — zapytał po dłuższej ciszy, nadal patrząc się na szczenię.
— Cyklamen — odparła, dumna ze swojego pomysłu. — Podoba ci się? Jeżeli nie, możemy pomyśleć nad innym. W końcu ty też powinieneś o nim decydować — dodała wesoło.

Mojito?

Od Koemedagg CD. Flokiego

                 Śniegu było trochę mniej i pogoda zdawała się być o wiele łaskawsza, dlatego też Koemedagg nie chcąc marnować tak oczywiście przychylnego czasu; ruszyła aby dozbierać pare ziół potrzebnych jej do opatrywania zakażonych ran. Było naprawdę wcześnie rano, a słońce dopiero powoli zdawało się szykować do wysunięcia zza horyzontu. To jednak nie przeszkadzało pielęgniarce, która odkąd pracowała w szpitalu i jeszcze miała pod skrzydłami młodą, znalezioną sunię - była na łapach praktycznie całą dobę. Liczyła, że poszukiwane zioło jej się napatoczy i nie będzie krążyła po terenie na marne. Miała też szczerą nadzieje, że przez możliwe niepowodzenie na terenach zajmowanych przez sforę nie będzie zmuszona do ich opuszczenia. Jej ostatni wypad skończył się dość nieprzyjemnym wpadnięciem prosto w nieprzychylną śnieżycę, napotkaniem wilków i przyjaznej niedźwiedzicy; która była jedyną dobrą rzeczą jaka spotkała sunie podczas tej feralnej wyprawy. 
                 Na szczęście dla młodej pielęgniarki, ten wypad po potrzebne zioła okazał się owocny. Znalazła parę listków rośliny po którą się wybrała, jak i nawet nieco zasuszone zioła mogące pomóc w uśmierzeniu czyjegoś bólu. Gdy już miała wracać do domków zajmowanych przez sforę, dojrzała kątem oka śpiącego pod jednym z drzew, nieznanego jej samca. Zaciekawiona i lekko zaniepokojona podeszłą więc bliżej niego przyglądając się mu jak ten spał. Ku jej zadowoleniu, długo nie musiała nad nim stać gdyś pies otworzył ślepia chwile po tym jak stanęła nad nim obwąchując dyskretnie w poszukiwaniu ran.
                 — Czy tak właśnie wygląda Eir? — wyszeptał, na co uszy suni lekko się poruszyły w zaskoczeniu. Eir? Kim był, bądź była - co chyba bardziej by pasowało do sytuacji! - Eir o której wspomniał ledwo przytomny pies. Ten jednak szybko pokręcił łbem i odchrząknął mówiąc przy okazji już bardziej zrozumiale i przytomnie:
                 — Przepraszam — mruknął. — Coś ci się stało?
                 — Nie. — mruknęła łagodnym i lekkim głosem. Po chwili odłożywszy mały pakunek, pokręciła smukłym pyskiem i z zaciekawieniem przyglądając się nieznajomemu. — Czy z tobą wszystko w porządku? — dopytała ze słyszalną nutką troski w głosie. Cóż, było to dość częste pytanie jakie padało z pyszczka młodziutkiej pielęgniarki. W końcu na tym polegała jej praca, a fakt, że urodziła się ona z charakterystycznym poziomem empatii - nie pozwalał jej przechodzić przy możliwym potrzebującym bez udzielenia odpowiedniej pomocy!
                 — Tak, oczywiście — odparł pies. — Musiałem się zdrzemnąć, by móc wyruszyć w dalszą drogę. — A dokąd zmierzasz?
                 — Ja... Sam nie wiem. Tam, gdzie łapy poniosą. — Podrapał się za uchem.
                 — Czyli jesteś podróżnikiem? — pies zamrugał, z zakłopotaniem oblizując pysk, na co sama Koe uśmiechnęła się łagodnie chcąc dodać mu nieco trochę swobody czy otuchy. Wyglądało na to, że samiec możliwie się zgubił, bądź po prostu...padł gdzie był poprzedniego dnia! Miał sporo szczęścia, że natrafił na nią, a nie jakiegoś wilka, czy bardziej narwanego strażnika. Wątpiła aby Cheops skoczył mu od razu do gardła na jednym ze swoich patroli, ale co do jednej z żołnierek nie miała tyle pewności.
                 — Nie wiem, co to znaczy — mruknął, dodając po chwili: — Ale jeżeli masz na myśli to, że nie posiadam stałego miejsca zamieszkania, to tak, jestem podróżnikiem.
Sunia uśmiechnęła się i przytaknęła łbem.
                 — Po co ci te zioła? — Wskazał łapą zawiniątko na które spojrzeniem również wróciła pielęgniarka, nieco unosząc obie brwi. — Tarzasz się w nich, by zamaskować swój zapach?
                 — Oh, nie nie! — zaprzeczyła ze słyszalnym rozbawieniem, które również błysnęło w jej dwukolorowych ślepiach i przysiadła tak, że zawiniątko miała przed swoimi łapami i delikatnie nosem je rozwinęła, a oczom psa ukazały się...no, zioła! — Służą mi do opatrywania ran. Jestem pielęgniarką i nazywam się Koemedagg. A ty? — w wyjaśnienia wplotła jeszcze krótkie przedstawienie, wbijając swoje łagodne spojrzenie w pyszczek nieznajomego, chcąc poznać jego imię i kto wie - może i nawet zamiary! 
                 — Jestem Floki — przedstawił się pies i odchrząknął cicho, jednak nic więcej nie powiedział co sunia wykorzystała, z powrotem zawinęła zioła i wyprostowała się, z zaciekawieniem przekrzywiając smukłą mordkę. 
                 — Czy mogę cię o coś zapytać? — po krótkim mruknięciu zgody kontynuowała: — Kim...bądź czym jest Eir?

[ Floki? ]


Od Flokiego do Koemedagg

    Floki przechadzał się po lesie, co jakiś czas cicho wzdychając. Śnieg uśmierzał ból popękanych od chodzenia po górach opuszek, ale jednocześnie znacząco utrudniał poruszanie się.
    Pies przystanął i wziął głęboki wdech, a kiedy powietrze opuściło jego nozdrza z cichym świstem, usiadł pod iglastym drzewem, zamykając oczy. Zmęczenie zawładnęło całym ciałem samca. Senność otuliła go tak, jak kruk czarnymi skrzydłami otula nowo narodzone pisklę.
    Gdy się obudził, jego wilgotny nos wypełniał słodki zapach ziół. Początkowo myślał, że to koniec i walkirie przyzywają go do siebie, by mógł dniami toczyć bitwy i nocami zasiadać u boku Odyna. Otworzywszy ślepia, okazało się to jednak nieprawdą.
    Stała przed nim młoda suczka o dwukolorowych oczach i długiej sierści, trzymająca w pysku zawiniątko z dużych, jasnozielonych liści.
    — Czy tak właśnie wygląda Eir? — wyszeptał, oczarowany tym, jak pięknie nieznajoma samica wygląda w promieniach wschodzącego słońca.
    Poczuwszy na sobie skonsternowane spojrzenie suki, samiec zastrzygł uszami i potrząsnął łbem.
    — Przepraszam — mruknął. — Coś ci się stało?
    — Nie. — Suczka, odłożywszy mały pakunek, pokręciła smukłym pyskiem, z zaciekawieniem przyglądając się Flokiemu. — Czy z tobą wszystko w porządku?
    — Tak, oczywiście — odparł pies. — Musiałem się zdrzemnąć, by móc wyruszyć w dalszą drogę.
    — A dokąd zmierzasz?
    — Ja... Sam nie wiem. Tam, gdzie łapy poniosą. — Podrapał się za uchem.
    — Czyli jesteś podróżnikiem?
    Pies zamrugał, z zakłopotaniem oblizując pysk.
    — Nie wiem, co to znaczy — mruknął, dodając po chwili: — Ale jeżeli masz na myśli to, że nie posiadam stałego miejsca zamieszkania, to tak, jestem podróżnikiem.
    Samica uśmiechnęła się.
    — Po co ci te zioła? — Wskazał łapą zawiniątko. — Tarzasz się w nich, by zamaskować swój zapach?

Koemedagg?

ŁOWCA — FLOKI

flickr.com | Ria Putzker
IMIĘ: Floki.
SKRÓTY: brak.
MOTTO: Odyn jest ze mną.
PŁEĆ: samiec.
WIEK: cztery lata.
DATA URODZENIA: dwudziesty ósmy dzień lutego.
STANOWISKO: łowca.
ODPOWIEDNIK: Gustaf Skarsgård
CHARAKTER: Otaczająca Flokiego aura sprawia, że ci, którzy chcą go poznać, dzielą się na dwie grupy. Pierwsze grono, nieco zatrwożone, odpuszcza, u drugiego natomiast widać narastające zainteresowanie. Niestety większość psów napotkanych przez samca należy jednak do pierwszego zestawienia.
Floki to ekscentryk, który często buja w obłokach, znajdując uciechę w najbłahszych okolicznościach. Mimo że niejednokrotnie określany był jako wścibski, albowiem cechuje się niebotyczną i niepohamowaną dociekliwością, emanuje optymizmem, jest skory do pomocy oraz nie przejdzie obojętnie obok kogoś, kto jej potrzebuje, choć jego idee związane z rozwiązywaniem trudności nie zawsze przynoszą oczekiwane, pozytywne rezultaty. Wierny oraz lojalny osobnikom godnym jego zaufania, samiec stawia ich szczęście ponad własne potrzeby i zrobi wszystko, by czuli się dobrze, nawet jeżeli wiązałoby się to z wymordowaniem istot stojących na drodze do ich dostatku.
Bardzo znaczącym aspektem usposobienia Flokiego jest także silna wiara w nordycki panteon, z którym we wczesnej młodości zapoznała go matka. Pies jest gorliwie oddany swym bogom, ma skłonność do postrzegania wielu wydarzeń jako mających ogromne znaczenie duchowe, twierdzi, że żyje po to, by służyć, a nękające go wizje są błogosławieństwem. Wykazuje pokaźną nietolerancję wobec tych, którzy nazywają go fanatykiem, i czasem może stanowić poważne zagrożenie.
RODZINA:
— matka — Vokko.
— ojciec — nieznany.
PARTNERSTWO: brak.
POTOMSTWO: brak.
APARYCJA:
  • Rasa: american wolfdog.
  • Umaszczenie: czerń i szarość.
  • Wysokość: sześćdziesiąt osiem centymetrów w kłębie.
  • Masa: dwadzieścia osiem kilogramów.
  • Długość sierści: krótka.
CIEKAWOSTKI: brak.
HISTORIA: Floki urodził się jako niechciany przez ojca i długo wyczekiwany przez matkę owoc przelotnej miłości, a kształcony pod jej czujnym, troskliwym okiem, szybko wyrósł na roztropnego i samodzielnego młodziaka, który — zgodnie z zasadami panującymi w tej części Norwegii — musiał po jakimś czasie opuścić rodzinne gniazdo.
Zrobiwszy tak, jak bogowie nakazali, włóczył się po kraju fiordów, aż dotarł na tereny Północnych Krańców, do których postanowił dołączyć.
AUTOR: shiberia#6891 | shiberia68@gmail.com

Od Adary do Anubisa

  Stawiała powoli kroki na nieznanej ziemi, obserwując każdy punkt. Otaczała ją ciemność oraz chłód. Mimo iż była noc, wiatr nie zdecydował się, aby zaprzestać harców. Targał bezlitośnie sierścią młodej suki, na  przemian ją pchając i waletując.
  Adara ani myślała opierać się silnemu żywiołowi. Uparcie zaczęła przeć naprzód, chcąc pokazać swą dominację nad wichrami. Nie zamierzała szukać schronienia, jak na tę chwilę. Uznała, że jest w stanie jeszcze wiele przejść, by dotrzeć do celu.
  Ona sama nie rozumiała do końca swych postępowań. Nie potrafiła zrozumieć swojej ogromnej determinacji, jaką było odnalezienie Północnych Krańców. Przecież życie w społeczeństwie nie było czymś, do czego suka się nadawała. Jednak patrząc na przeszłość, samica była w stanie uczynić wszystko, co oddalało ją od nachalnych wspomnień, które popychały ją w jeszcze głębszy dołek.
  Bez strachu pokonywała kolejne dystanse. Czuła, że znajduje się u kresu tułaczki, lecz z większą siłą zaczęło nawiedzać ją zmęczenie.
  Chciała poddać się temu odczuciu, obiecała sobie, że jak tylko natrafi na odpowiednie miejsce do odpoczynku, skorzysta z okazji.
  Zwolniła odrobinę, by nie zużyć większej ilości energii. Częściowe znużenie doprowadziło do tego, że suka w coś wpadła. W coś twardego, co początkowo Adara wzięła za drzewo. Po większym przebudzeniu, od stwierdzenia odwodził ją fakt, iż owe "drzewo" było pokryte naprawdę obfitą ilością futra. To zaalarmowało sukę.
  Cofnęła się gwałtownym krokiem, myśląc, iż przed jej obliczem znajduje się wróg. Sierść na karku samicy najeżyła się, a z jej pyska wyłaniało się ostrzegawcze warczenie.
  Rozluźniła mięśnie pyska dopiero, gdy zrozumiała, że uderzyła w nie wilka, czy innego zwierza, które mogło okazać się agresywne, lecz w jakiegoś psa, który najwyraźniej nie zamierzał skrzywdzić samicy. Ogarnęło ją zbyt duże zdenerwowanie, aby przyglądnąć się obcemu chociażby przez chwilę.
— Patrz, jak chodzisz — mruknęła pod nosem rozdrażniona, trochę do samej siebie, a trochę do nieznajomego, z zamiarem kontynuowania wędrówki. Naprawdę mało obchodził ją obcy osobnik.

Anubis?

Od Rayweylin CD. Yasmine

Spojrzał na suczkę kątem oka. Ona tak na poważnie? Idiotka. Przyjaźń? Mają zostać przyjaciółmi? Co to w ogóle oznacza? Czy przyjaźń daje jakieś się przywileje? Czy jeśli zostaną przyjaciółmi, Yasmine dostanie jakieś specjalne uprawnienia? Może... Może warto spróbować? Nigdy nie miał przyjaciół. Jak to jest mieć przyjaciela? Skrycie chciał się przekonać jak to jest. Chciał się wygłupiać, narażać swoje zdrowie i się bawić. To jest przyjaźń, prawda? Oczywiście, przyjaźń to też ból, czy tęsknota. Może i bezpieczniej będzie przystać na jej propozycję? Wszak, zdawała się ona znacznie lepsza i normalniejsze niż inni rówieśnicy. Nie wiedział też, jak bardzo jest ona uparta. Powinna się poddać już po pierwszym ich spotkaniu, jednak nie zrobiła tego.
— Niech ci będzie. Zostaniemy... Przyjaciółmi — westchnął i wstał na równe łapy. — Pamiętaj jednak, że nie możesz przesadzać i marnować zanadto mojego cennego czasu. Teraz, pozwól, że odejdę — mruknął i tak też zrobił, odszedł powolnym krokiem, jak najdalej od irytującej Yasmine.
Od tamtego zdarzenia upłynęło kiła dni. W ciągu tych dni psiaki zaczęły spędzać ze sobą znacznie więcej czasu. Z początku, Raya lekko irytowała nachalność suki, jednak szybko rozluźnił się w jej towarzystwie i starał się nie traktować jej z chłodem. Ba, raz nawet śmiał się przy niej! Właśnie, czy on kiedykolwiek się śmiał? Nie przypomina sobie, by za czasu życia w mieście, śmiał się. Szczęściara. Mogła jako pierwsza usłyszeć śmiech Raya.
Teraz Rayweylin krążył niedaleko miasta. Sam dokładnie nie wiedział, co tam robi, łapy jakoś same go tam zaniosły. Na pewno nie próbował szukać matki, to pewne. Może to ten dziwni, ale ostry zapach go przywlókł aż tutaj? Machnął niezadowolony ogonem. Liczył na to, że zauważy tu coś ciekawego, jednak nic. Hmm, wygląda na to, że jednak się nie zawiedzie... Od tyłu omiótł go słodki, obcy zapach, kuszący, by poznać jego źródło. Obrócił się i ujrzał przed sobą śliczną sunię, pokroju golden retrievera, jednak znacznie drobniejszą, z rudą, rzucającą się w oczy sierścią. Nieznajoma zdawała się przerażonym szczeniakiem, może nieco starszym od Raya. Chciała szybko umknąć i uniknąć problemów, jednak nie udało się jej to.
— Hej, ty! — zamarła bez ruchu, gdy zauważyła, że podchodzi do niej Ray. — Kim jesteś?
— J-ja? Ah, tak, ja... Jestem Melian — przedstawiła się nieśmiało. Młody pies spróbował podejść do niej nieco czulej. Zaintrygowała go osoba nijakiej Melian i z przyjemnością poznałby ją z bliska.
— Co tu robisz?
— Mieszkam niedaleko, w ciepłym domu, wraz z moimi ludźmi. Tylko się przechadzam... Słyszałam o psach z pobliskiej wioski i mam nadzieję, że żaden mi nie zagrozi — wymusiła lekki uśmiech, a Ray cicho się zaśmiał. Ich rozmowa trwała jeszcze dłuższy czas. Wymienili się podstawowymi informacjami na swój temat, a w głowie naszego ucznia pojawiła się myśl, że Melian jest równie dobra, jak Yass, a może nawet nieco lepsza... Zakończył rozmowę, gdy zauważył, że zbliża się do nich nikt inny, jak sama Yasmine. Szybko pożegnał się z nowo poznana i podbiegł do przyjaciółki. Tak, tak już chyba mógł ją nazwać. Chętnie opowie jej o Melian, może nawet ona zechce się z nią zaprzyjaźnić!
Yasmine?

Od Rayweylin CD. Cheops

— Tak! Proszę! — krzyknął, czując, że się rozkleja i lada moment poleją się łzy. Wcisnął nos w śnieg, czując, że po zimnym policzku spływa ciepła łza. Po chwili poczuł na sobie ostrożny uścisk, który uniósł go, a jego ciałko oderwało się od ziemi. O dziwo, było mu jeszcze tylko zimniej, jednak ów fakt już mu nie przeszkadzał, gdyż po chwili zasnął.
Otworzył nieśmiało zaspane ślipia i uniósł wzrok na źródło światła, słabo oświetlające pomieszczenie. Kosmyki ognia falowały niby to grzywa galopującego konia. Ray zastanawiał się, gdzie ten ów koń tak pędzi. Na łąkę, by najeść się soczystej trawy, a może jakiś dwunóg go dosiada? Ray nigdy nie widział konia na własne oczy, jednak kojarzy te stworzenia z opowieści matki. Wielkie, parskające, krowo podobne. Cóż, krów również nigdy nie widział, jednak takimi właśnie słowami matka opisywała koniowate.
Mruknął pod nosem, unosząc leniwie łeb. Sądził, że powinien odczuwać strach i niepokój, w końcu znajduje się w nieznanym mu budynku, jednak najwyraźniej nie miał już sił nawet na to. Znaczy, może i miał siły, przecież odpoczął, jednak rozleniwił się, a w dodatku czuł się bezpiecznie w tym miejscu. Hmm, tak, zapewne to miejsce, do którego miał zabrać go Cheops. Otworzył pyszczek w ziewnięciu i przeciągnął łapy. Dopiero wtedy też się zorientował, że leży na ciepłym kocu, jak i do karku jest przykryty innym kocem. Na jego pysku zarysował się delikatny uśmiech. Dawno już nie czuł tego przyjemnego uczucia, jakim jest ciepło. Wtem w progu drzwi zarysowała się wysoka, czarna sylwetka. Ray z początku mierzył obcego nieco przerażonym wzrokiem, jednak uspokoił się, gdy pies zbliżył się do niego i ujrzał jego znajome, ciepłe spojrzenie. Z pyska zwisał mu martwy królik, który to wkrótce znalazł się pod łapami Raya.
— To dla ciebie — uśmiechnął się opiekun szczeniaka, a niebieskooki krótko podziękował za posiłek i szybko wpałaszował mięso. Starał się zachować przy tym należytą kulturę, jednak gdy mięso było tak smaczne i soczyste, trudno było się powstrzymywać. Na koniec oblizał pysk ze smakiem, pełny. — Ray... Mogę tak na ciebie mówić, prawda? — zaczął dorosły, kładąc się na kocu, obok szczeniaka. Ten przytaknął gestem łba. — Wiem, że możesz być jeszcze trochę zmęczony, jednak czy możesz mi opowiedzieć, jak właściwie się tutaj znalazłeś? Masz jakichś rodziców? — młodszy lekko się zmieszał. Dziwnie będzie mu opowiadać o własnej matce, która go pozostawiła. Nie wiedział, czemu to zrobiła, jednak miał jej to trochę za złe. Cóż, to nie tak, że jej nienawidził, był jej nawet wdzięczny za to, że w ogóle go wychowała. Przełknął ślinę, szukając odpowiednich słów.
— Mam... Mam matkę. Ojca nigdy nie poznałem. Właściwie, imienia mamy też nigdy nie poznałem. Żyłem w mieście, wszytko było w porządku. Pewnego dnia zabrała mnie poza miasto. Nocowaliśmy również poza miastem, jednak gdy obudziłem się następnego dnia, mamy już nie było. Zostawiła mnie. Nie wiem czemu to zrobiła, może byłem dla niej przeszkodą, czy czymś w tym rodzaju... — mruknął, kwasząc minkę. Przeszkodą? Brzmiało to okropnie. Czy jego matka naprawdę jego nie chciała...? Nie, to na pewno nie tak. Racja? 

Cheops?
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette