—
Maerose — głos Earla przerwał panującą między nimi ciszę. — Gdybyś
kiedykolwiek miała poczucie, że ilość obowiązków cię przytłacza, była
tym wszystkim zbyt zmęczona, chciałbym, żebyś pamiętała, że możesz
liczyć na moją pomoc.
Słowa
Gammy nieco zbiły ją z tropu. Zanim udało jej się okiełznać mętlik,
który pojawił się wtedy w jej głowie, zdążyła posłać mu już zdziwione
spojrzenie. Nie wiedziała, czy mówił to jedynie "dla zasady", czy może
zauważył coś, czego zauważyć nie powinien. Czy pomieszała coś w
dokumentacji, która z jej gabinetu trafiła na jego biurko? Czy widział
ją kiedyś, jak przystaje w ciemnym końcu korytarza, by rozruszać obolałe
części ciała lub uspokoić myśli i oddech?
Posłała mu delikatny uśmiech, prawdopodobnie wciąż niezbyt pewny, może nieco drżący.
—
Dziękuję za troskę, ale wszystko jest w porządku — odpowiedziała w
końcu i, jakby chcąc potwierdzić w ten sposób swoje słowa, wyprostowała
się i nieco przyspieszyła kroku. — A teraz wróćmy, proszę, do misji
zdobycia lekarstwa dla naszego pacjenta — dodała w żartobliwym tonie.
Przysięgła
sobie wtedy, że nie skorzysta z jego propozycji aż do momentu, kiedy
będą musieli ją wynieść z gabinetu na noszach. Los jednak miał dla niej
inne plany.
Oczywiście,
że wiedziała, że ojciec był już sędziwym psem. Spodziewała się tego, że
prędzej czy później go zabraknie, po prostu... Nie sądziła, że nastąpi
to tak szybko.
Makbeth,
emerytowany samiec Alfa sfory z Północnych Krańców zmarł we śnie, na
kilka dni przed swoimi jedenastymi urodzinami. Odszedł spokojnie, z
godnością, mając przy sobie swoją partnerkę, matkę Maerose i Mojito.
Piękna śmierć kończąca niekoniecznie piękne życie.
Na
początku ordynatorka jakoś się trzymała. Nie miała czasu skupiać się na
własnych uczuciach, jej matka potrzebowała wsparcia swojego potomstwa
bardziej niż kiedykolwiek. Pół doby spędzała u niej, pół w swoim
gabinecie. Sypiała zazwyczaj na kanapie u matki, do swojej chatki
praktycznie nie wracała. Tak było prościej — nie musiała wracać do
zimnych czterech ścian, wśród których była całkowicie sama, do miejsca, w
którym nikt na nią nie czekał.
Gdy
matka trzymała się już lepiej, a Mae spędzała z nią co najwyżej godzinę
dziennie, ordynatorka znów zaczęła zaszywać się w swoim gabinecie.
Widok stosu papierów na jej biurku był wręcz uspokajający, dzięki niemu
czuła się potrzebna. Nikt jej nie przeszkadzał, wszyscy twierdzili, że
wciąż nie pogodziła się ze stratą ojca, a ona łaskawie udawała, że nie
słyszy tych wszystkich szeptów.
Grę
pozorów najtrudniej utrzymać było przy Earlu. Zaglądał na niej raz na
jakiś czas, niby w sprawach zawodowych, lecz za każdym razem niby
mimochodem podpytując o jej samopoczucie czy ilość pracy.
—
Maerose... — mruknął ostrożnie pewnego dnia, kiedy to najwyraźniej
zmęczył się już udawaniem, że nie widzi, jak się przepracowuje, a w
oczach często błyszczą jej łzy, którym jednak nigdy nie dawała popłynąć.
— Powinnaś wrócić do domu, jest już późno.
— Jeszcze chwilka, dokończę te papiery — machnęła łapą w kierunku dość pokaźnego stosu.
—
Nie skończysz tego do rana — zauważył, wymijając biurko i stając tuż
obok niej. — Powinnaś odpocząć. Przepracowujesz się. Może to dobry
moment, żeby pójść na urlop. Przyda ci się, może pozwoli dojść do siebie
po... — zawiesił głos.
— Po czym? — spytała, udając beztroskę, choć doskonale wiedziała, co samiec musiał mieć na myśli.
—
Po śmierci twojego ojca — odparł, nieco niepewnie. — Mae, czy ty
myślisz, że jestem ślepy? Widzę, jak mocno to się na tobie odbiło.
Uciekasz od żałoby w tę stertę papierów. To nie może być zdrowe.
— No to całe szczęście, że jesteśmy w szpitalu, co? — mruknęła, schodząc z krzesła.
Stali
teraz dokładnie naprzeciwko siebie, na tyle blisko, że wystarczyłoby
się jedynie delikatnie wychylić, żeby zetknęli się nosami.
— Musisz poukładać sobie w głowie to, co czujesz. Może idź do Lysandra?
— Wysyłasz mnie do psychologa? — prychnęła, jakby była to największa obelga na świecie.
—
Mógłby ci pomóc. A nawet jeśli nie on to, do jasnej cholery,
porozmawiaj o tym z kimkolwiek, kto może cię wysłuchać, chociażby ze
mną! — powoli ponosiły go emocje.
—
Chcesz wiedzieć, co czuję? Świetnie! Słuchaj teraz uważnie — oparła się
bokiem o biurko i zaczęła nieskładnie opowiadać, nie spuszczając swego
przełożonego z oka. — Nigdy nie dogadywaliśmy się jakoś szczególnie
dobrze. Nie lubił mnie, bo byłam do niego zbyt podobna. Opowiadał mi o
wszystkich tych rzeczach, które kiedyś zrobił tylko po to, żeby mnie
zmienić. On sam przy tym wcale się jednak nie zmienił, widziałam to
doskonale. Taki był z niego pieprzony hipokryta, wiesz? Przy mamie
udawał świętego, jakby wcale nie była jedną z tych osób, które
najbardziej skrzywdził. Nienawidzę go, nienawidzę go, bo umarł, jak
jakiś cholerny tchórz, umarł i... — urwała, nie potrafiąc już stłumić
szlochu. — Umarł i już nigdy nie będę mogła mu powiedzieć, że i tak go
kocham.
Rozpłakała
się na dobre. Earl, nieco zmieszany, próbował niezdarnie poklepać ją
czy delikatnie przytulić, lecz przestrzeń między ścianą a biurkiem była
na tyle wąska, że skutkowało to utratą równowagi i ich wspólnym
upadkiem. Ordynatorka znalazła się pod Gammą, a jej szloch nagle
zamienił się w śmiech, który zginął równie szybko jak się pojawił, gdy
spojrzała mu w oczy.
Nie
myśląc już wiele więcej, nachyliła się ku niemu i pocałowała go,
najpierw ostrożnie, później z coraz większym głodem, jakby to on był
lekiem na całe zło tego świata.
Earl?
(Mae i dramatyczne pierwsze pocałunki, odcinek drugi xD)
(Mae i dramatyczne pierwsze pocałunki, odcinek drugi xD)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz