Od Ziny CD. Hebe

     Kiedy przed tobą staje śmierć, zwykle patrzysz jej prosto w oczy. 
     Zina wątpiła jednak, by banda ulicznych kundli w istocie zwiastowała jej koniec. Co zaś ważniejsze, miała przed sobą ciekawszy widok - pewną wojowniczą księżniczkę, która bez zawahania, nie przebierając w słowach, stanęła naprzeciwko niebezpieczeństwa i rzuciła mu wyzwanie prosto w pysk. Z jej postaci bił autorytet i siła, niezłomna postawa wprost emanowała dumą oraz odwagą; czy raczej brawurą, biorąc pod uwagę różnicę rozmiarów pomiędzy młodą suczką i jej przeciwnikami. Piratka ze zdumieniem wyłapywała każdy szczegół; napięcie mięśni przy pozornym opanowaniu, oddech, który na moment zamarł w piersi łowczyni, jej płomieniste spojrzenie, gotowe do walki i gorejące energią zarazem. 
     Nigdy w życiu nie patrzyła na kogoś w ten sposób. 
     I nagle roześmiała się gromko, być może maniakalnie, wyzwalając każdą cząstkę swojego ciała. Czuła dreszcze, adrenalinę pulsującą w jej żyłach, nieposkromioną energię i rzucone przez wszechświat wyzwanie, które gotowa była przyjąć. Obudowana przez narastające napięcie chwila ciszy prysła nagle niczym bańka mydlana. Oblicze wilczura pociemniało od wściekłości. Hebe zerknęła na Zinę z początkowym zdumieniem, tylko po to, by w ułamku sekundy wyłapać jej wzrok i odpowiedzieć podobnym, zawadiackim uśmiechem. Zupełnie jakby dzieliły się tą nieistniejącą aurą, karmiły drżeniem w łapach wyczuwających niebezpieczeństwo; podejmowały idiotyczne decyzje, które być może przypłacą życiem, ale w tamtym momencie żadna z nich nie myślała trzeźwo.
     Porozumiewały się bez słów, kiedy szarawy wilczur rzucił się naprzód. To nie był pojedynek, który miały wygrać lub przegrać; krwawa masakra w środku miasta nie wchodziła raczej w grę, choć zapewne na nią właśnie liczyli ich przeciwnicy. Zina nie miała właściwie czasu zastanawiać się, co chcą z nimi zrobić. Poobijać czy może od razu zagryźć i zatopić ciała w przybrzeżnych wodach? Opcji było wiele, ale żadna z nich nie przypadła jej szczególnie do gustu. Musiały działać inaczej, z dozą sprytu i wyważenia, a co najważniejsze, przyjąć ulubioną strategię piratki, dzięki której wygrywała większość toczonych walk - uciekać. Oczywiście nie tak, jak możnaby się tego spodziewać. Zina nie należała do najodważniejszych; odznaczała się raczej zuchwałą brawurą, kiedy zaś sytuacja wymykała się spod kontroli, podejmowała taktyczny, acz pospieszny odwrót. 
     Była jednak zbyt dumna, by dać się przegonić z podkulonym ogonem, więc jej ucieczki prezentowały się zwykle spektakularnie; tak, by to przeciwnik czuł się przegranym, że nie zdołał jej dogonić. Teraz zaś z jakiegoś powodu czuła nieznaną potrzebę, by pokazać swoje walory i umiejętności od najlepszej strony. 
    Uniknęła pierwszego, wymierzonego w nią ciosu i odskoczyła zwinnie na bok. Była szybka, sprytna i uważna zarazem, prezentowała to w każdym pozornie chaotycznym ruchu. Wilczur wyhamował gwałtownie, z zamiarem ponowienia ataku, lecz od drugiej strony nagły ciężar powalił piratkę na plecy. Syknęła, kiedy ostre pazury jednego z psów przyszpiliły ją do ziemi. Typowy osiłek, nie prezentował sobą zbyt wielkiego kunsztu jeśli chodzi o walkę. Wywiązała się krótka szarpanina, jednak po chwili zwiotczała na moment pod jego ciężarem, wykorzystując różnicę w rozmiarach i z pomocą jednego pachnięcia przednią łapą w kierunku oka, odwróciła jego uwagę. Napięła mięśnie, by z całą siłą przerzucić go ponad sobą tylnymi łapami. Woda chlusnęła obficie, kiedy zaskoczony kundel przekoziołkował za krawędź pomostu. 
     Hebe poruszała się z gracją i precyzją jednocześnie. Była łowczynią, więc wykorzystywała w walce swoje instynkty; jej ruchy przypominały polowanie. Wbrew oczekiwaniom jednak, przyjęła nagle rolę ofiary, oczekiwała na atak. Gdy zaś ten nadszedł, skuliła się w sobie, przylgnęła na moment do ziemi i zacisnęła kły na przedniej łapie napastnika. Zawył donośnie, bolesnym szarpnięciem oswabadzając kończynę. Krótkim kłapnięciem pyska przytrzymał samicę, starli się ze sobą w bezpośredniej konfrontacji. Chwilę później jednak Hebe nagle odpuściła, wymknęła się z uścisku i odskoczyła kilka kroków, robiąc unik w odpowiednim momencie. Pozwoliła tym samym, by przeciwnik w amoku pognał za nią jak łowca za ranną zwierzyną, a w efekcie - wpadł prosto na stertę pustych skrzyń i zakopał się pod ich ciężarem. 
     Zina bezwiednie uśmiechnęła się pod nosem, kątem oka obserwując zmagania towarzyszki. W międzyczasie zaś szarpnęła pyskiem na bok, z marną skutecznością usiłując uniknąć kłów masywnego wilczura. Poczuła, jak wbijają się w jej bark, na co odpowiedziała krótkim syknięciem i kontratakiem. Wywinęła się zwinnie z pułapki. Był lepiej zbudowany od niej, na pewno silniejszy i potencjalnie o bardziej morderczych żądzach niż zakładały wstępne przypuszczenia piratki. 
     Wychwyciła spojrzenie łaciatej samicy - krótkie, acz wystarczające, by zrozumiała. Nie myślała zbyt długo o tym, czy dobrze odczytała sygnał. Po prostu odskoczyła, wyrwała się przed samca i opuściła nieco pysk. Oddychała ciężko, kulała na jedną łapę, traciła siły... Na to przynajmniej wyglądało. Wilczur zwolnił odrobinę, z pewną satysfakcją obserwując swoją ofiarę, oczami wyobraźni zapewne widząc już swój tryumf. Zina stała nieruchomo, poddała się. Samiec prychnął krótko, zwycięsko, po czym napiął mięśnie i wybił się w powietrze.
     Hebe uderzyła w niego od boku, zmieniając zupełnie trajektorię tego pięknego, zwycięskiego lotu. Słona woda po raz kolejny rozprysła dookoła, osiadając lśniącymi kropelkami na sierści obydwu samic. Zina przytrzymała towarzyszkę, by ta z siłą rozpędu sama nie zaliczyła kąpieli. Wymieniły krótkie, roziskrzone spojrzenie, po czym, bez słowa, rzuciły się przed siebie. Oto, co Zina miała na myśli jeśli chodzi o spektakularne ucieczki. 
    — Do zobaczenia! — szczeknęła krótko piratka, z kąśliwą wesołością w głosie. Oh, kiedyś zginie przez swój niewyparzony język, powtarzano jej to wiele razy. Ale cóż, najwyraźniej nie dziś. 
     Nie odwracały się za siebie. Adrenalina napędzała je do biegu, choć ciało strażniczki buntowało się przy każdym kroku, boleśnie przypominając o świeżych ranach i siniakach. To była trudna potyczka, ale, o dziwo, zakończona wyjątkowo owocnym sukcesem. W biegu ciężko było to ocenić, jednak obydwie miały wszystkie kończyny na miejscu i żadna jeszcze nie pluła krwią, co zwiastowało potencjalnie pomyślne oświadczenie lekarskie jeśli chodzi o odniesione urazy. Zina miała ochotę się śmiać lub wyć - jak zwykle, kiedy jak skończona idiotka umknęła przed kłopotami w które sama się wpakowała. Uśmiechała się szeroko, zaś kiedy spojrzała w bok dojrzała bliźniaczy wyraz na pysku towarzyszącej jej suni. 
     Zatrzymały się znacznie dalej, gdzieś przy innym, dalszym brzegu. Dla bezpieczeństwa zeszły niżej na plażę i zaszyły się w przytulnej przestrzeni pod wysokim molo. Oddychały ciężko, nie mogły złapać tchu, więc po chwili opadły po prostu na miękki piasek, ignorując drobne ziarenka lepiące się do zakrwawionej sierści. Zina powoli zbierała własne myśli i emocje, porządkowała obrazy i ostatnie wydarzenia. Wszystko działo się tak szybko... Ale choć cała ta przygoda mogła skończyć się tragicznie, miała wyjątkowo dobry humor. Po raz kolejny wbiła wzrok w postać łaciatej samicy.
    — Muszę przyznać księżniczko... Zaimponowałaś mi — odezwała się, obdarzając towarzyszkę czarującym uśmiechem. 

Hebe?
1053 słowa, + 15 j

Od Ziny CD. Altaira

      Zina niespiesznie przeżuła kolejny kęs zdobytego posiłku. Jakby nie patrzeć, w ten czy inny sposób upolowanego. Lubiła to słowo - brzmiało naturalnie i właściwie; była drapieżnikiem, więc polowała. Prawo natury. I idealne określenie, by usprawiedliwić kradzież. W świecie ludzi miałaby marne szanse na równie bezkarne spełnianie swoich marzeń o wolności i przyziemnych zachcianek. Tu zaś, na czterech łapach, nikt nie zwracał uwagi na to, skąd posiadała przedmiot czy posiłek, zaś odpowiedź "od ludzi" nigdy nie spotykała się z negatywną reakcją. Kto bowiem przejmowałby się drobną szkodą na rzecz dwunożnych, skoro posiadali już tyle dóbr? I równie wiele z nich marnowali.
       — Oh, nie do końca to miałam na myśli — odparła spokojnie, wzruszając ramionami i przełykając gdzieś pomiędzy słowami papkę z ryżu i owoców morza. Nieszczególnie dbała o kulturę osobistą, być może celowo, na przekór dawnemu wychowaniu. Nie wiem, kim dokładnie był ten typ, ale wiem za to, że w mieście, podobnie jak na dzikich terenach, tworzą się swoiste bandy. Przy czym w dziczy są to zwykle społeczności, dobrze funkcjonujące stada. Tu zaś można raczej natrafić na coś w rodzaju "gangów", jakkolwiek zabawnie to nie brzmi. Bezdomne czworonogi zbijają się w grupki i samowładnie zajmują sobie poszczególne tereny. To zdarza się w każdej ludzkiej siedzibie. Powinieneś zobaczyć włoskie bandy! Chyba naoglądali się za dużo ludzkich historii o mafii. — Pokręciła pyskiem na dawne wspomnienie, po czym ponownie skupiła się na opowieści. — Naszego kłapouchego kojarzyłam jedynie z widzenia, chyba jest jakimś przywódcą czy cholera wie...
     Altair skinął z powagą głową, zaś piratka z pewnym zainteresowaniem stwierdziła, że jest dość sztywny, acz wyraźnie otwarty na nowe doświadczenia. Być może za szybko próbowała wyczytać coś z tego osobliwego filozofa; sprawiał wrażenie odrobinę naiwnego, trochę nieogarniętego w świecie, ale za to całkiem sympatycznego i prostodusznego. I jakkolwiek zabawnie by to nie zabrzmiało, przypadła jej do gustu jego myślicielska natura, ta nieco niepewna ciekawość świata i wiecznie zadumany wyraz pyska, przeplatany co jakiś czas pogodnym uśmiechem. To dobry start. Prawdopodobnie miał do zaoferowania znacznie więcej; Zina natomiast chętnie odkryje, co dokładnie. 
     Rozciągnęła z zadowoleniem łapy, oblizując pysk po obfitym podwieczorku. Otuliło ją przyjemne poczucie sytości i błogiej senności zarazem. Naprawdę spodziewała się, że ten dzień skończy się na ponurym szwendaniu się pośród opustoszałych lasów; a jednak wszechświat jak zawsze potrafił ją zaskoczyć. 
     Wokół nich zapadał zmrok. Ostatnie promienie słońca tańczyły na zmarszczonej tafli wody, skrzyły się niczym płynny ogień, malowały niebo czerwienią i pomarańczem. Wyżej był fiolet; głęboki, gęsty, przechodzący w granat im dalej sięgał wgłąb rozpościerającego się nad nimi nieboskłonu. Gdzieś na zachodzie migotała pierwsza gwiazda; kiedy zaś Zina przyjrzała się jej bliżej, zauważyła kilka kolejnych. Wkrótce całe niebo rozbłyśnie garścią migoczących iskierek, jak posypana brokatem czarna kartka. W istocie, gwiazdy były dla niej formą kartki; konkretnie mapy. Malowały obraz świata na swój własny sposób. Kiedy doskwierała jej samotność, gdzieś tam pośród bezkresnego morza i ciemnych fal, spoglądała w niebo. I za każdym razem czuła się lepiej. Cały świat był jej domem, bowiem gdziekolwiek nie powiodłyby jej kapryśne wiatry, ponad głową zawsze wisiały konstelacje; różniące się w zależności od miejsca i pory roku, wytyczające pewne cykle i granice, ale zawsze znajome, zrozumiałe. 
      Myślałem, że piraci nie są filozofami. 
     — Zaraziłeś mnie filozofowaniem — zarzuciła nagle, układając się wygodnie na pomoście. 
     Czekoladowy samiec zastrzygł krótko uszami i uniósł pytająco brew. W odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami. To zdarzało się często - kiedy na moment zwalniała, brała oddech po intensywnych przeżyciach, pogrążała się w myślach. Nie lubiła tego. Ostatecznie schodziła bowiem na niepokojące tematu pokroju "sensu życia" i zaczynała się martwić; zaraz potem jednak stwierdzała, że to jedynie kolejna ekscytująca tajemnica którą z czasem odkryje lub nie, ale może do tego dążyć. I z takim właśnie mottem szła przez świat.
     — Myślałam o gwiazdach — przyznała. — Że są jak mapa i cudowni kompani zarazem. 
     Sam Altair nazwany był przecież po jednej z gwiazd, co uświadomiła sobie chwilę po tym, jak usłyszała jego imię. Nic dziwnego, że brzmiało tak znajomo. Najjaśniejsza gwiazda z konstelacji orła, która zresztą o tej porze roku powinna być jeszcze widoczna gdzieś na niebie... Bezwiednie uniosła pysk w jej poszukiwaniu, choć było zdecydowanie za wcześnie, aby ją dostrzec. 
     — No więc, co teraz? — zagadnęła. 
     Nie była pewna, jak komfortowo czuliby się w kompletnej ciszy, więc wolała nie ryzykować. Spędzili zresztą wystarczająco dużo czasu w jednym miejscu, zaś po całej dawce dzisiejszych przeżyć i adrenaliny, jej łapy wprost mrowiły od bezruchu. Energia zapewne opuści ją dopiero późno w nocy, a potem prześpi pół jutrzejszego dnia chociażby dla zasady, ale póki co.... 
     — Możemy się przespacerować, wybrać na nocne łowy, iść wykąpać w morzu, schlać do nieprzytomności jeśli masz ochotę, poszukać innego ciekawego zajęcia... — zawahała się. — Albo oczywiście wrócić po prostu do stada, jeśli jesteś zmęczony.  
     — Brak ci wrażeń? — samiec przechylił pysk. 
     — Zawsze — przyznała.
 
Altair? 

Od Cheopsa CD. Amaris

  Dlaczego los tak bardzo go nienawidził? Czym zawinił, by raz za razem szpony cierpienia rozdzierały jego wnętrze? Kiedy myślał, że wreszcie wszystko się ułoży, jak na zawołanie uderzyła w niego kolejna fala rozpaczy.
  Wkładał w swe otoczenie wszelkie starania, by naprawić błędy z przeszłości. Przygarniając Rayweylina, zyskał kogoś, dla kogo Cheops mógł poświęcić całe swoje życie, byleby zapewnić porzuconemu szczenięciu wszystko, co najlepsze. Zdążył traktować go jak swojego najukochańszego i biologicznego syna. Był jego dzieckiem.
  Nie był przygotowany na taki obrót spraw. Przez głowę Cheopsa nie przeszła nawet myśl, że tak szybko zmuszony będzie pożegnać swego jedynego potomka.
  Informacja o śmierci szczeniaka wywołała w obrońcy wiele, przeplatanych między sobą uczuć i emocji. Pierwszym odruchem było niedowierzanie, samiec zaprzeczał temu faktu, jakby to miało magicznie przywołać Raya do życia. Później łzy popłynęły z jego ślepi samoistnie, czuł się tak bezradnie, słabo i... samotnie. A na koniec przyszło nieznośne poczucie winy. Doberman był przekonany, że to przez swoje błędy utracił syna. Na pewno mógł coś zrobić, jakoś zapobiec tej tragedii. Jednak nie uczynił niczego i musiał trwać w żałobie, jak to miało kiedyś miejsce z jego matką, partnerką i ich nienarodzonymi dziećmi. Dlaczego to było tak cholernie trudne?
  Pustka wstąpiła do jego życia. Nie potrafił znieść tej miażdżącej ciszy, która jedynie bardziej pogłębiała jego uporczywe myśli. Tak bardzo potrzebował kogoś, przy kim dałby upust tym gorzkim emocjom, ale jednocześnie wolał przejść przez żałobę samotnie. Bo co jeśli znów znajdzie się przy kimś zbyt blisko i też tę osobę straci? Czy los naprawdę był gotów odbierać Cheopsowi każdego, na kim mu tylko zależało?
  Wpatrywał się w morskie fale, wkładając w tę czynność wiele nienawiści. To ten paskudny oraz niebezpieczny żywioł odebrał sens jego życia. W jego ciemnych oczach nie było tej iskierki oczarowania obecnym widokiem i raczej już nigdy w nich nie zagości. Nie po czymś takim.
  Jestem. To słowo siedzącej obok suczki dudniło w uszach obrońcy. Zatonął w tym jednym słowie, łudząc się, że zatamuje ono jego krwawiące serce. Dziwny dreszcz przeszył go od środka, lecz nie potrafił określić, jakie uczucie mu przy tym towarzyszyło. Nadzieja? Strach? Chciał na nią spojrzeć, lecz mimo to wciąż swój wzrok wbijał w horyzont. Pragnął się odezwać, jednak w gardle samca powstała gula, uniemożliwiająca mówienie. Siedział w bezruchu, tak, jakby życie już dawno go opuściło.
  Wiedział, że milczy zbyt długo. Zdawał sobie sprawę, że Amaris może odebrać jego zachowanie jako sygnał, że nie chce on niczyjego towarzystwa. Ale Cheops tak bardzo go potrzebował
  Odnalazł w sobie siły, by obdarzyć sukę pustym spojrzeniem. Próbował wydusić jakiekolwiek słowo, żeby pokazać, że nie jest w aż tak ogromnej rozsypce. Nie udało się. Każda próba kończyła się jedynie nabraniem przez niego oddechu i błagalnym wpatrywaniem w Deltę.
  W końcu nie wytrzymał. Ślepia obrońcy zaszkliły się, a następnie uwolnił depresyjny szloch. Niespodziewanie, niczym mały szczeniak, wtulił się w sierść samicy, licząc, że ten czyn pozwoli ukoić ból.
  — Tak bardzo za nim tęsknię — wybełkotał ledwie i niewyraźnie, żałośnie pociągając nosem. Nie oczekiwał od niej słów pociechy, bo chyba nic nie było w stanie sprawić, aby samiec poczuł się lepiej. Jego płacz i tak wszystko zagłuszał, więc milczenie mu wystarczało. Po prostu... chciał, by przy nim była.

Amaris?

Od Silent CD. Amaris

    A cisza wybrzmiewała w jej uszach i odbijała się echem o ściany niewielkiej chatki.
Wydawać by się mogło
, że zatracona w spokoju suczka nie słyszy tego, co dzieje się tak niedaleko od niej. Tuż za drzwiami. To niesymetryczne stukanie kropel deszczu o podłoże, syczenie ognia w kominku — właściwie nie wierzgał już tak agresywnie na suchych konarach, a chował się i delikatnie wysyłał swoje kosmyki na zwiady spod prywatnego, czarnego, zwęglonego mieszkanka — czy wywołane silnym wiatrem skrzypienie ciężkich drzwi frontowych.
Wydawać by się mogło
, że ta perfekcja, utopijna próżnia, w której się znalazła – pozwoli jej odejść od myśli, które w końcu od dłuższego czasu trzymały się kurczowo drobnej, psiej główki. Niestety i tym razem, gdy tylko zmrużyła ślepka, przeniosła się do krainy, której tak bardzo nie chciała odwiedzać.

    Sen, tak potrzebny i uwielbiony przez wszystkich – naturalny stan umożliwiający organizmowi odpoczynek, charakteryzujący się obniżeniem wrażliwości na bodźce, czasowym zaniku świadomości, a także spowolnienie funkcji fizjologicznych. Ale co, kiedy zanik świadomości nie następuje? Lub następuje w tak dziwny i spaczony sposób, który nie pozwala zaczerpnąć spokoju, wytchnienia?
Sen, który niegdyś kochała – bo spełniał swoje wszystkie senne kryteria nadające mu tenże właśnie sens bycia snem. Były to chwile bez natarczywych myśli, którym musiałaby się poddawać, czas bez walk z samą sobą. Ale ten sen zanikł, a w jego miejsce stanął bliźniaczy demon, którego bała się znacznie bardziej od dni zdominowanych przez overthinking. Codzienność skupiała się na prostych czynnościach, wykonywaniu zadań nałożonych z góry, przez kogoś ważniejszego komu zapewne była podporządkowana i spełnianiu potrzeb fizjologicznych, przed którymi to nie dało się ani uciec, ani się ich wyrzec. Bo tak jak z jedzenia czasami rezygnowała, tak z oddawania moczu nie było możliwości, a przynajmniej w jej wypadku pęcherz nie pozwalał na zbyt długie harcowanie. Od pewnego czasu sen stał się potrzebą, której zdaje się – chciała unikać – unikać jak największego, najgroźniejszego drapieżnika z tutejszych lasów. Gdy zasypiała, traciła kontrolę nad swoim ciałem, umiejętność chodzenia, czasami oddychania – a wyrównanie pracy górnych dróg oddechowych graniczyło z cudem – wraz z tymi mechanicznymi umiejętnościami i mózg zdawał się być zakłócony. Ciągły szum w uszach, głosy niedające spokoju, wytchnienia, którego potrzebowała. A każdy sen był gorszy od poprzedniego, każda noc bardziej nieznośna od poprzedniej. Wykazywały coraz bardziej abstrakcyjne miejsca, zdarzenia, sytuacje, których rozwiązania nie mogła znaleźć. Kiedy zagadki przestały jej przeszkadzać, pojawiła się presja czasu. Jeżeli nie udawało jej się zrobić zadania wystarczająco długo, zaczynały atakować ją mrówki lub inne malutkie żyjątka zjadające ją kawałeczek po kawałku, tak aby mogła doskonale poczuć pojedyncze ugryzienia. W związku z ciężkimi snami, z których budziła się zalana potem i znacznie bardziej zmęczona niż przed zaśnięcie,, zaczynała dokuczać suni bezsenność. Z dnia na dzień zasypiać jej było coraz trudniej, a kiedy w końcu po długim czasie męczącego wpatrywania się w róg pomieszczenia udawało jej się zasnąć – właściwie przysnąć – musiała przeżywać chwile, o których nie chciałaby nawet myśleć. Koszmary tak realistyczne rozwijały się w umyśle suczki, realizowały scenariusze, które mimo licznych prób za każdym razem skłaniały ją do poddania się, a klęski nikomu nie przychodzą łatwo. W chwili, gdy gra toczy się zbyt poważnie, a skutkiem przegranej może okazać się śmierć, adrenalina podchodzi na tyle wysoko, że wybudza ją z koszmaru – ale nie na długo. Następnej nocy ponownie będzie musiała zmierzyć się z lękami. I tak w kółko. Błędne koło napędzało pracoholizm, w który wpadła – po całym dniu ciężkiej pracy, kiedy ledwo utrzymywała się na chudziutkich, krzywych łapkach, nawet nie wiedziała, kiedy odpływała. Mdlała, nie myśląc o katuszach. Kiedy jej organizm był już skrajnie wycieńczony, nie miała sił walczyć, a wtedy i sny odpuszczały. Niebezpieczeństwo czyhające tuż nad łbem zdawało się zmieniać swoje położenie. Było coraz bliżej i niżej, i niżej, i niżej, i bliżej, i w pewnym momencie – nawet nie odnotowała tego tak dokładnie – musiała zacząć zginać nogi. Będąc bliżej podłoża niż zwykle, dostrzegała jednak zjawiska, których na wyprostowanych kończynach nie dałaby rady dostrzec. Szczegóły i drobiazgi zlewające się w dokładnie przemyślaną całość. Każdy fragment sam w sobie był perfekcyjny, a skrawki perfekcji mogły utworzyć tylko i wyłącznie równie perfekcyjną jedność.

    Ale tej nocy było inaczej. Owszem, koszmar otworzył przed nią swoje wrota, zachęcając do skorzystania z usług iście hotelowych, lecz wydawałoby się, że nie krył podstępu. Co za tym idzie – wcale nie był koszmarnym koszmarem. Przyzwyczajona do ciągłej ucieczki, gotowa do walki, rzucała się na najmniejsze przedmioty powodujące napady lęku. A, że lęk trzymał się jej kurczowo tak jak zresztą ona piaszczystego gruntu – wskakiwała, rozszarpywała i gładziła hulające krzaczki przydrożne. Wyczuwała poduszeczkami ziarenka piasku, drobne skałki, które rozpadały się po postawieniu silniejszego kroku. Piaskowce chyba zwykle mają to do siebie, że powstałe z prochu w proch się obracają. Krocząc swobodniej niż w pierwszej części snu, poczuła znajomą woń herbaty. To zioła, które parzyła Amaris. Rozpoznała je i gdyby ktoś zapytał, potrafiłaby z niezwykłym spokojem opisać niektóre z ich szczególnych właściwości. Im bliżej zapachu była, tym bezpieczniej się czuła, a spięte mięśnie – rozluźniały się z kolejnymi krokami. Czy to możliwe, aby dobrane w precyzyjny sposób liście czy gałązki mijane przez nią co dzień w drodze do pracy potrafiły wyleczyć ją z ciężkich koszmarów? Czy to tylko przypadek, w który chciała uwierzyć całym serduszkiem?

    Wraz z zapachem niósł się letni wiatr, otulał zmarznięte, rozdygotane od stresu ciało. Trawa kołysała się to w jedną, to w drugą stronę, a kwiaty? Kwiaty rozkwitały, wyglądając banalnie — a niebywale pięknie. Idealne. Maki i stokrotki, ale to na te czerwone zwróciła szczególną uwagę. Tak cienkie płatki, które zaraz po dotknięciu gniotły się i puszczały soki. Wyglądały wtedy bezbronnie, jakby czekały na zbawienie – na ponownie idealne, piękne życie – ale zostawały w tym samym opłakanym stanie. I takie też umierały. Dlatego Silent przywykła do niedotykania kwiatków, aby nie poczynić im krzywdy. Jednak maki, które ją otaczały w tej chwili, były znacznie większe i wydawać by się mogło – też znacznie silniejsze od polnych maczków z pospolitych łąk. Bijący blask wabił ją, a kiedy uległa pokusie zdała sobie sprawę, że owocnia po każdym zagięciu, wgnieceniu i ogólnie pojętym zniesławieniu wraca do pierwotnego stanu. Ten świat dawał ukojenie – wiatr utopijny spokój, zapach rozluźniał, a kwiaty nadawały namiastkę bezpieczeństwa, bo były czymś, co dobrze znała, a zarazem jedynym elementem, który pamiętała z czasów szczenięcych. Czy to możliwe, że jednak udało się wyrwać przytłaczające, nienawistne myśli błądzące po jej głowie, czy znowu to tylko przypadek, któremu chciała się oddać i ufać w ciemno? Czy Amaris rzeczywiście potrafiłaby odczarować ją ze specyficznej klątwy, która spoczywała na jej karku? Być może, ale żeby się przekonać musiałaby spędzić z suczką jeszcze więcej czasu – co nie byłoby problemem. Silent szukała rozwagi, a rozwaga sama ją znalazła. Tego dnia na górce, całkiem niedawno. I było jej bardzo dobrze w tej parze. Jeśli zielarka również czuła się w porządku – błędem byłoby poddać się presji i zrezygnować z więzi, która powolutku zaczynała zaplatać supełki na nici łączącej ich dwa nieszczególnie szczególne byty.

    Ciche stuknięcie zakłócające ciszę, jaka panowała we śnie, wyrwało ją ze świata, którego tym razem nie miała ochoty opuszczać. Przeciągnęła się ospale, a jej wzrok od razu powędrował w stronę Amaris, która prawdopodobnie nie spała już od jakiegoś czasu.
- Wybacz, nie chciałam Cię obudzić. Mam nadzieję, że dobrze spałaś – mówiła, a wypowiadając słowa kierowane w stronę Silent, przystanęła na moment, zaprzestając wykonywania innych czynności tak, aby wilcza sunia dokładnie mogła zrozumieć każdy wyraz.
A wtedy, aby dać znaczącą odpowiedź, suka wstała z prowizorycznego legowiska. Dopiero teraz dostrzegła unoszącą się parę i wnet poczuła zapach – ten sam co we śnie.

A jednak.

[Amaris?]
1230 słów, + 15 j

Od Hebe CD. Ziny

 Ruszyła swobodnie siecią miejskich uliczek, których pewne fragmenty znała niemalże na pamięć, i skierowała się do portu, jak zaproponowała borderka. Znaczną część swojego dotychczasowego życia spędziła w tej wiosce, ganiając za rozrywkami i sycąc swoją ciekawość świata, mimo tego ta wciąż ją zaskakiwała — czy to napotkanymi osobami, czy też swoim własnym układem. Hebe wciąż zdarzało się gubić, kiedy odkrywała coraz to nowsze zakamarki, o których wcześniej nie miała pojęcia. Może właśnie dlatego to miejsce nigdy nie miało okazji jej się znudzić? 
Starała się nie rozmyślać, czy słusznie postąpiła, mówiąc Zinie o swoich zaręczynach — ten temat sprawiał, że czuła się nieswojo, dlatego nikomu, poza, rzecz jasna, Erato i teraz Ziną, o tym nie wspomniała. A jednak mimowolnie zaatakowały ją niechciane myśli dotyczące Mojito, które zostały rozproszone dopiero wtedy, gdy prawie wpadła pod nogi jednego z ludzi — umknęła gwałtownie, tym samym wyrywając się z drapieżnych szponów zamyślenia. Wpadła na Zinę i po chwili posłała jej przepraszające spojrzenie, ale ta tylko się roześmiała, jakby zupełnie nic się nie stało. Hebe zapomniała o jej obecności. Zapomniała o całym świecie, gdy pożerały ją wątpliwości i zmartwienia, i dopiero teraz w pełni wróciła do rzeczywistości. 
Rozbieganym wzrokiem wybadała otoczenie, próbując zignorować otaczających je ludzi, i stwierdziła, że przed nimi maluje się port. Frustrujący tłum zanikał w przystani, sprawiając, że Hebe nie czuła się dłużej przytłoczona plątaniem pod nogami mieszkańców miasta i mogła wreszcie odetchnąć z ulgą, bez obaw, że zaraz zostanie podeptana.
— Hej, patrz — zagaiła Zina, a gdy łowczyni obdarzyła ją swoją uwagą, wskazała pyskiem na stoisko z rybami. 
Mieszana suczka przyglądała mu się chwilę; zdawało się, że obrócony tyłem sprzedawca był zajęty obrabianiem surowych ryb, co stanowiło dla niej i Ziny idealną okazję. Skinęła głową w kierunku towarzyszki i uśmiechnęła się konspiracyjnie.
— Mam nadzieję, że ty również masz ochotę na niewielką dawkę adrenaliny, bo nie widzi mi się żebranie o jedzenie — rzuciła wyzywająco i machnęła z rozbawieniem ogonem.
Była łowcą, zdobywcą, a nie gotowym odbyć pokaz sztuczek pupilkiem. 
— Czytasz mi w myślach. — Piratka puściła jej oczko i odwzajemniła uśmiech. — Zdaje się, że piraci mają złodziejstwo we krwi, więc z przyjemnością przystaję na twoją propozycję. — A więc misja dla nich obu nie miała być niczym trudnym — łowczyni i złodziejka, choć z pozoru naznaczone różnicami i innym nazewnictwem, obie były przyzwyczajone, wręcz stworzone do zdobywania. 
Była między nimi jednak jedna zasadnicza przepaść. Hebe, tak bardzo pragnąca wolności, polowała na nią przez całe swe życie, lecz ciężkie łańcuchy moralności skuwały jej łapy, sprawiając, że zawsze przegrywała. Natomiast Zina, jako złodziejka, wyzbyła się ich i skradła dla siebie niezależność; złapała ją za skrzydła i nie puściła. 
Popatrzyły po sobie znacząco i rzuciły się naprzód, gotowe do rabunku. Nie potrzebowały słów, między nimi, niczym wstęga na wietrze, tańczyła niewidzialna nić porozumienia. 
Gdy dopadły do niewielkiej budki, Hebe oparła się przednimi łapami o ścianę lady i zwinęła z niej pierwszą lepszą rybę, a następnie biorąc nogi za pas, pognała w losowym kierunku, aby umknąć przed złością sprzedawcy. Zerknęła za siebie, pełna nadziei, że nie zgubiła Ziny, i ku radości wypełniającej jej serce, zobaczyła ją pędzącą tuż za nią, z rozbawieniem zdobiącym oblicze i zdobyczą w pysku. 
Hebe przymknęła ślepia, podczas gdy ciepły podmuch wiatru mierzwił jej sierść i muskał ciało; to było jej złudne poczucie wolności, moment, w którym czuła, że naprawdę żyje. W takich chwilach była zupełnie gdzie indziej; była w świecie, gdzie nic ani nikt jej nie więził. Gdzie dryfowała po spokojnych wodach oceanu, gdzie prowadziły ją gwiazdy, gdzie przemierzała nieśmiertelne, skryte przed resztą uniwersum lasy, w których promienie słońca przebijały się przez korony drzew, a zwierzyna żyła w wiecznej harmonii. 
Ale koniec końców, rzeczywistość zawsze ją odnajdywała i ponownie zniewalała, zarzucając na nią swoje sieci. 
Uchyliła powieki, napotkawszy widok portu; brukowane alejki, jachty i łodzie harmonijnie kołyszące się na spokojnych wodach i liczne drewniane pomosty. To właśnie w kierunku jednego z nich, najbliżej leżącego skierowała swe kroki, świadoma, że Zina podąży za nią.
Wkrótce obie przykucnęły na krańcu stabilnej konstrukcji i wypuściły ukradzione ryby z pysków, aby te wylądowały przed ich łapami. 
— Dobry wybór — cudzoziemka pochwaliła miejsce, które Hebe wybrała.
Łowczyni wyszczerzyła z zadowoleniem kły, po czym oznajmiła:
— Smacznego! 
— Nawzajem. — Zina przekręciła lekko głowę i popatrzyła na towarzyszkę, a jej oblicze przyozdobił subtelny uśmiech. Chwilę przypatrywała się łaciatej samicy, aż w końcu opuściła łeb i wzięła się za konsumpcję, rozdzierając pokrytą łuskami skórę ryby, aby dobrać się do beżowego mięsa. 
Hebe zerknęła na swoją zdobycz, a potem przelotnie na piratkę i stwierdziła, że im obu udało się ukraść upieczone już sztuki; dobrze, miała ochotę na odskocznię od surowego mięsa, które tak często jadała. Trzeba było przyznać, że przyprawy ludzi i przygotowane przez nich posiłki były rajem dla jej kubek smakowych. 
Podobnie, jak jej osobliwa towarzyszka, wreszcie zabrała się za śniadanie.
Jadły w ciszy, raz po raz rzucając sobie krótkie spojrzenia, podczas gdy lekki, nadmorski wiaterek wkradał się między ich sierść, bawiąc się w niej, niczym niesforne szczenię. Pracujące bez przerwy pokłady poskrzypywały cicho bujane przez niewzburzoną zatokę, a błękitne, pokryte nielicznymi obłoczkami niebo królowało nad nimi, odbijając się w wodzie, zupełnie jakby chciało przejrzeć się w zwierciadle. 
Hebe popatrzyła na Zinę, przeżuwając jeden z ostatnich kęsów rybiego mięsa, lecz nie miała okazji na dłużej obdarzyć towarzyszki swą uwagą; usłyszała kroki i szybko odszukała ich właścicieli, którzy zmierzali pomostem w ich stronę. 
Zmrużyła ślepia i otaksowała trzech samców wzrokiem, w nadziei, że rozpozna któregoś z nich, jednak szybko stwierdziła, że żadnego nigdy nie widziała na oczy. Dziwne. Z początku miała nadzieję, że to Boris — nie lubiła go, ale był łatwy do spławienia, mogłaby mu też wiele wyrzucić. 
— Znowu ty? — do jej uszu dobiegł szorstki głos Ziny. Gdy Hebe była zajęta obserwowaniem obcych, zdążyła się podnieść, i stała teraz na sztywnych łapach, cała spięta. 
— Miałem właśnie zapytać cię o to samo. — Odezwał się samiec stojący na przodzie. — Widzę, że tym razem jesteś w innym towarzystwie. — Złociste, pełne żywiołu ślepia skupiły się na Hebe.  
Czuła, że coś tutaj nie gra. Zmarszczyła brwi i popatrzyła na Zinę, jakby bezsłownie chciała zapytać "znasz go?", ale gdy Zina posłała jej w odpowiedzi tylko krótkie spojrzenie, ponownie skupiła się na nieznajomym. 
Wyglądał jakby w jego żyłach krążyła kapka wilczej krwi, jednak nie obdarzyła go ona swoistym wzrostem. Matowy, brzydki połysk zdobił jego ciemnoszarą, gęstą sierść, przy czym wyłaniało się z niej parę blizn. Ale to ta na uchu, która sprawiła, że oklapło, była najbardziej widoczna; przypominała bolesną pamiątkę po ostrych kłach. 
— Cieszę się, że znowu się spotykamy. Może wreszcie uda nam się wyrównać porachunki, co? — podjął, zanim którakolwiek z suczek zdążyła się odezwać i obdarzył je jadowitym uśmiechem.
— Może innym razem, musimy się zbierać — wtrąciła uprzejmie Hebe, ale wiedziała, że nie da rady opuścić pomostu, dopóki obcy nie ustąpią jej drogi.
— Tak szybko? — Na pysku, jak podejrzewała, lidera grupy odmalował się teatralny smutek. — Musimy omówić z twoją koleżanką parę spraw, a twoim towarzystwem nie pogardzimy. O ile nie okażesz się tak zadziorna, jak ona. 
Miała ochotę powołać się na Mojito, powiedzieć, że jej narzeczony jest Alfą i powinni grzecznie je puścić, w innym przypadku dorobią się kłopotów, ale szybko zorientowała się, że bliski jej samiec nie miał żadnych wpływów w mieście. To nie on był tutaj przywódcą. Ponadto w głębi jej duszy tliło się pragnienie bycia niezależną; nie potrzebowała partnera, aby przetrwać. Sama, bez pomocy innych zawsze spadała na cztery łapy i tak powinno pozostać.
— Ona nie ma z tym nic wspólnego — warknęła Zina. 
— W porządku, Zina — szepnęła łowczyni, po czym ściągnęła łopatki, uniosła wojowniczo podbródek i zwróciła się do wilczura: — Słuchaj, nie wiem kim jesteś i skąd się wziąłeś, ale nie będziesz niczego załatwiał z moją koleżanką, a ja nie będę dotrzymywać towarzystwa takim brudnym kundlom jak wy. Mam nadzieję, że się rozumiemy i nie będę musiała tego powtarzać.
Wyraźnie widziała, jak na pysku psa odmalowuje się dzika furia, a jego oczy płoną żywym ogniem. Ale nie bała się, miała wręcz jeszcze większą ochotę, aby znowu odszczekać się grupie nieznajomych. Adrenalina, która pulsowała w jej żyłach, była bezcennym doznaniem, pragnęła więcej. 
Stała wyprostowana i świdrowała wzrokiem przeciwnika, jednocześnie czując na sobie palące spojrzenia wszystkich wokół, w tym Ziny. 
Obie powinny stać się łowcami, zanim los mimowolnie nada im miano ofiar. To była odwieczna zasada lasu.
 
Zina?
1387 słów, + 15 j

Od Koemedagg CD. Cheopsa

                  Widząc szerszy grymas na mordce podpalanego dobermana, Koe sama uśmiechnęła się bardziej widocznie, chociaż wyraz jej mordki dalej pozostawał tak samo łagodny i słodki. Naprawdę cieszyła się, że w końcu udało jej się złapać obrońcę! Od jakiegoś czasu po feralnym spacerze, który zakończył się dość...nieciekawą sytuacją z rannym wilkiem, chciała spędzić z Cheopsem czas w nieco bardziej kontrolowany i spokojny sposób - tak, aby móc go lepiej poznać i zyskać nowego przyjaciela. Pies wydawał się naprawdę przyjemnym towarzystwem dla młodej pielęgniarki. Był opanowany i rzetelny podczas wykonywania swoich obowiązków, o czym zdążyła się już przekonać w niekoniecznie pożądany sposób. Po szybkim zagadnięciu i uzyskaniu odpowiedzi odnośnie wolnego czasu psa przed swoim nosem, z nieukrywaną radością w oczach, poruszyła puchatym ogonem na boki w wyraźniejszym geście zadowolenia.
                 — Chciałbyś może przejść się na plażę? — zaproponowała więc bez zbędnego zastanowienia, unosząc lekko brew i podczas oczekiwania na odpowiedź znajomego obrońcy, wlepiła w niego swoje pogodne spojrzenie dwubarwnych ślepi, które teraz mieniły się w słońcu mieszanką podekscytowania i nadziei. Wspólny spacer po plaży nie tylko będzie jak najbardziej odprężający, ale i da suni możliwość rozejrzenia się za ziołami występujących w rejonach piaskowych wydm. Poza tym...który pies nie lubił poczucia letniego piasku pomiędzy palcami i mierzwionej przez wiatr sierści na piersi czy brzuchu? Owszem, w zimniejsze pory nie mogło to należeć do czegoś bardzo przyjemnego, ale akurat pogoda im sprzyjała; było ciepło, a wiatr wiał łagodnie na tyle, by móc śmiało przechadzać się po plaży bez ryzyka dostaniem piaskiem po oczach czy nosie. 
                 — Pewnie. — padła odpowiedź, a w ślepiach samego Cheopsa, młoda sunia wyłapała iskierki ekscytacji. — Prowadź. — nie trzeba było suni dwa razy zachęcać. Skinęła towarzyszowi łbem i ruszyli. Koemedagg po chwili zrównała się krokiem z bokiem Cheopsa i w ciszy dreptała obok niego w spokojnym milczeniu. Nie było ono dla niej niczym niezręcznym - nie czuła też potrzeby zagadywania psa w drodze na plażę, bowiem rozmowę planowała właśnie tam. W spokojnej i bezpiecznej przestrzeni, oraz otoczeniu słonej wody, piasku i równie słonego wiatru muskającego pysk i targającego futro. 
                 Nim zdołała sama zagadnąć kroczącego tuż obok niej Cheopsa, ten chwile przed wejściem na plaże, sam rozpoczął pierwszy temat ich dzisiejszej rozmowy. Dotyczyła ona tego, jak też minęły suni ostatnie dni; a było o czym opowiadać! Miała sporo pacjentów do obskoczenia, pare szczeniąt również skarżyło się na drobne przypadłości więc Koe miała łapy pełne roboty. Nie wątpiła, że Cheops był w stanie uraczyć ją podobną odpowiedzią: zdecydowanie ich ostatnie dni były i musiały być intensywne. Tym bardziej podobał się suni pomysł na który wpadła - spacer. 
                 — Intensywnie. — mruknęła i uśmiechnęła się słodko, zerkając kątem oka na pyszczek swojego rozmówcy. — W szpitalu był większy ruch niż zazwyczaj, a do tego parę szczeniąt uskarżało się na pieczące poduszeczki czy powbijane w zadki kolce wszelakich roślin. Biegałam od swojego pokoju do gabinetu czy legowisk innych psów! Nie miałam chwili na porządny wdech aż do wczoraj no i teraz. — bycie jedyną pielęgniarką w szpitalu dawało się Koe nieźle w kość, jednak...kochała swoją rolę i za nic by jej nie oddała. Można wręcz powiedzieć, że pomimo natłoku roboty, wiecznych obowiązków i w większości braku czasu na życie towarzyskie, Koemedagg była chodzącym promyczkiem szczerej i niewymuszonej radości z życia. Owszem, czasem zdarzały jej się chwile powątpienia spowodowane zmęczeniem, ale! Nawet mimo ich, w życiu nie zrezygnowałaby z pracy przy swoich pacjentach. Tak jak ona napawała ich nadzieją - tak oni sprawiali, że miała więcej sił do następnych wyzwań. 
                 — A jak u ciebie? — odbiła pytanie, unosząc obie brwi, szczerze zaintrygowana tym jak to obrońca spędził ostatnie pare dni. — Chyba nic niepokojącego nie działo się ostatnio na terenach?
                 — Na całe szczęście nie. — przytaknął podpalany doberman, po chwili dodając: — Dzisiejszy patrol również był spokojny.
                 — Cieszy mnie to! Trochę się martwiłam, że znów natrafiłbyś na jakiegoś wilka... — wyznała szczerze i cicho westchnęła. — Albo coś groźniejszego! Przyłapałam się na kontrolowaniu, czy przypadkiem nikt nie zgłasza rannego obrońcy. Mieliśmy spore szczęście, że wilk był ranny i schorowany, a więc...niezbyt agresywny. 

[ Cheops? ]

Od Vesper CD. Beatrice

      Nigdy nie sądziła, że tak wiele myśli jest w stanie przemknąć przez umysł w ciągu jednej sekundy.
      Poczuła miękki dotyk, smak alkoholu, zapach jej sierści; coś jak połączenie perfum i drewna z kominka. Po jej ciele rozeszło się słodkie ciepło, krótki dreszcz przebiegł od czubka nosa aż do końcówki ogona który znieruchomiał, jak całe jej ciało. Zamarła. Ledwie na chwilę, ułamek sekundy, chłonąc całą sobą ten nagły gest, to gorejące, nagle roziskrzone uczucie. 
     Beatrice odsunęła się, być może speszona brakiem reakcji. Vesper poczuła, jak to upragnione ciepło zanika, wymyka się jej, słabnie. Zapragnęła je pochwycić, aż nazbyt desperacko, zachować je przy sobie. Ponieważ wtedy, w tej krótkiej sekundzie, zrozumiała.
     Przez całe życie tułała się po świecie. Goniła nieznane, żyła każdym dniem, nie istniało dla niej wczoraj ani jutro. I zawsze czegoś szukała. Nieświadomie; przekonana była bowiem, że jej istnieniem jest wędrówka, codzienna dawka wrażeń, adrenaliny, nowości. Budziła się i zasypiała w innym miejscu, wciąż spragniona, niepełna. Włóczyła się. Żyła pełnią życia. Poznawała nowe miejsca, nowe osoby, nowe zwyczaje... Za czym właściwie goniła? Dotychczas sądziła, że uciekała. Nie miała pojęcia przed czym, jednak myślała, że to właśnie wola przetrwania pchała ją do przodu. Ale to nie to. Nie uciekała, lecz szukała. Szukała swojego miejsca. Szukała domu, którego nigdy nie miała, a który niespodziewanie odnalazła w tym pocałunku.
     Nie zamierzała go wypuścić. I, co dopowiedziała jej flirciarska dusza, nie zamierzała sprawić, by to przez nią ten pocałunek był nieudany. Nachyliła się i odwzajemniła go, głęboko, z pasją i czułością, wkładając w to nie tylko swoje fizyczne doświadczenie, lecz również wszystkie emocje, jakie kłębiły się w jej duszy. Ekscytację, zawziętość, tęsknotę, zdecydowanie... Zamknęła oczy i pozwoliła, aby pośród rozrzedzanej blaskiem kominka ciemności ich serca na moment zabiły równym, melodyjnym rytmem.
     Odsunęły się od siebie, uśmiechnięte. Vesper niezbyt przytomnie pomyślała o tym, że to jej najlepszy "pierwszy pocałunek" w życiu. Pierwszy. A więc pocałowała ją jeszcze raz. Potem kolejny, tym razem z inicjatywy Bice. Nie było ich wiele, lecz każdy płonął, każdy był wszystkim, czego pragnęła. I choć nie doszło między nimi do niczego, zasnęła wtulona w miękką sierść starszej samicy, z głową szumiącą alkoholem i rozszalałym sercem. 

     Kiedy obudziła się rano, nie mogła znaleźć słów. Już w pierwszej chwili doskwierał jej chłód, mimo puchatego koca otulającego jej ciało. Czegoś brakowało. Kogoś brakowało. Otworzyła oczy, rozglądając się po pomieszczeniu. Salon skąpany był w jasnym, dziennym świetle, zaś sądząc po jego odcieniu, za jakieś dwie, może trzy godziny nadejdzie południe. Beatrice wchodziła właśnie do kuchni, ziewając. Najwyraźniej również nie była typem osoby, która po porządnie zakrapianym wieczorze wstawała wraz ze słońcem. Wyłapawszy spojrzenie rudej samicy uśmiechnęła się ciepło. Vesper odetchnęła bezgłośnie. Zaschło jej w gardle, głowa ciążyła boleśnie, lecz obrazy z zeszłej nocy prezentowały się w umyśle jasno i klarownie. 
     Bea wróciła z wodą i czymś na przekąskę, czym idealnie trafiła w potrzeby goszczącej u niej samicy. Przez chwilę nasycały pragnienie w milczeniu, jakby chcąc odżyć i w pełni otrząsnąć zaspane ciała. Zdawało się zresztą, że Beatrice lepiej zniosła wczorajsze "wznoszenie toastów". Choć Vesper uwielbiała zakrapiane wieczory, nigdy nie miała zbyt mocnej głowy. Na przestrzeni lat dopiero budowała swoją odporność, przypłacając to wieloma pijackimi incydentami różnorakiej natury. Czy wczorajszy wybryk był tylko jednym z nich? Tak jak cała dopisana do niego filozofia?
     Była nieco zmieszana, nie bardzo wiedziała, jak zacząć rozmowę. Być może dla Bice nie było to nic ważnego - nic, co skreśliłoby ich przyjaźń, lecz także nic, co popchnęłoby ową znajomość w konkretnym kierunku. Po pierwszym, przypadkowym pocałunku jaki nastąpił pod wpływem impulsu i zbyt dużej ilości alkoholu we krwi, nie powinno się raczej pytać o kierunek relacji. Takie przynajmniej odnosiła wrażenie. Nie chciała naciskać ani choćby poruszać tego tematu. Cóż za niedorzeczność. Ona, dorosła, zawadiacka podróżniczka doświadczona w przelotnych romansach i słodkich słówkach, siedziała teraz jak spłoszony szczeniak, zerkając z ukosa na starszą samicę.
     Ale jednocześnie nie chciała tego stracić. Nie chciała wypuszczać z łap tego ulotnego, słodkiego uczucia, za którym być może ganiała całe życie. Bo jakkolwiek alkohol nie wpływał najlepiej na jej rozsądek, miała nieodparte wrażenie, że zeszłego wieczoru zdołała dokonać odkrycia. 
     A co najważniejsze, straciła już wystarczająco czasu. Jeżeli cokolwiek było im pisane, nie chciała marnować ani sekundy, ani minuty na wahanie. Już nie. 
     — I co teraz? — zagadnęła najpierw, próbując wybadać teren. 
     Beatrice wzruszyła ramionami. 
     — Co tylko chcemy — odparła, jakby sama nie była pewna odpowiedzi; zwłaszcza, że pytanie nie zostało nawet sprecyzowane i mogło dotyczyć czegokolwiek. 
     — Tęskniłam za tobą, Bea. — Vesper podniosła się na łapach i usiadła naprzeciwko szarawej suki. — Szukałam cię. Tak sądzę. Przez całe życie szukałam właśnie ciebie. I wiem, że to brzmi głupio, naiwnie, bo przecież byłyśmy pijane i to nie musiało nic znaczyć, ale... Cholera, ostrzegałam, że na starość robię się tanią poetką... — jęknęła. Wzięła głębszy wdech, spojrzała w ciemne oczy sanitariuszki. I nagle opuściły ją wszelkie wątpliwości. — Zmarnowałam już wystarczająco czasu. Ale możemy to wszystko nadrobić. Kto wie, co jest nam pisane? Możemy spróbować, choćby zacząć się "spotykać", jakkolwiek to brzmi w takim wieku... Bo chciałabym cię jeszcze raz pocałować. Jeszcze wiele razy. — Potrząsnęła pyskiem. — Jeśli tylko ty też tego chcesz... Chyba nie mamy nic do stracenia, co?
 
Beatrice?

Od Ziny CD. Hebe

     Obudziła się, sądząc że śni. 
     Leżała z pyskiem wtulonym w łapy, na wilgotnej, nagiej ziemi i spoglądała spod na wpół przymkniętych powiek na skąpaną w porannym słońcu postać. Siedziała tuż obok, zapatrzona w dal, zamyślona. Złociste promienie wplątały się w jej sierść i tańczyły w głębi bursztynowych oczu. Odcinała się od półmroku chłodnej jaskini, emanowała ciepłem i ognistą energią. Zupełnie jak starożytna bogini. Bogini piękna, bogini wdzięku, bogini... Zina zamrugała powiekami. Bogini młodości. Hebe. 
     Przeciągnęła się leniwie, prostując odrętwiałe kończyny. Wciąż zerkała z ukosa na towarzyszkę, starając się odpędzić nocne mary. Senne wizje mieszały się z rzeczywistością, powoli blednąc wraz z każdym kolejnym oddechem. Nadal jednak żyły, zaś piratka, na wpół przytomna, z trudem stawiała granicę między snem a jawą. Bezwiednie zawędrowała spojrzeniem do granatowego kamienia zdobiącego szyję Hebe. Coś mignęło przed jej oczyma. 
     — Nie miałaś czasem różowych plamek na nosie jako szczeniak? Były urocze, co się z nimi stało? — zapytała niewyraźnie, ziewając głęboko. 
     Łowczyni poruszyła się gwałtownie, wyraźnie wyrwana z zamyślenia i zaskoczona pytaniem. Wbiła skonsternowane spojrzenie w Zinę, jakby z wyrazu jej pyska chciała wyczytać coś więcej. Piratka jednak dopiero przytomniała, przecierała łapami pysk. 
     — Co? — zapytała wreszcie Hebe. 
     Zina znieruchomiała na moment, równie zdezorientowana jak jej towarzyszka. Zmusiła zaspany umysł do współpracy, nagle otrzeźwiona z sennego amoku przez własny, osobliwy bełkot. Nie znała Hebe za dzieciaka, oczywiście że nie. Ten obraz, ta złudnie podobna postać którą widziała na granicy snu i jawy, ten kamień... Potrząsnęła pyskiem, jakby otrząsała się z niewidzialnego pyłu. Zwykła, nocna mara, ot co. 
     — Nic, nic... — zapewniła pospiesznie, maskując zmieszanie kolejnym, wręcz pokazowym ziewnięciem. — Chyba coś mi się śniło. W każdym razie, jestem głodna. Chodźmy skombinować śniadanie. 
     Minęła łaciatą samicę i wyszła z ich tymczasowego schronienia, które, choć dało im dach nad głową, nie było już dłużej potrzebne. Po nocnej ulewie pozostało jedynie niewyraźne echo deszczowego zapachu. Ziemia pod jej łapami uginała się miarowo, była wilgotna i miękka. Runo leśne pokrywał świeży mech, gdzieniegdzie wychylały się nowe, grzybowe kapelusze. Spomiędzy gęsto rosnących pni oraz liściastych, zielonych kurtyn skomponowanych ze zwisających gałęzi wyglądało unoszące się jeszcze nisko na niebie słońce. Pomiędzy drzewami plątała się mgła, wiła i falowała niczym srebrzysty welon. Zina przystanęła na moment, chłonąc z zachwytem malowniczą scenerię. Gdzieś ponad jej głową świergotały ptaki, na jednej z gałęzi mignęła ruda kitka. Krajobraz iście... Baśniowy.
     Ciekawe, czy właśnie o tym będzie opowiadać, kiedy wyruszy w dalszą drogę. I wówczas, po gwałtownej ulewie, kiedy cudem znalazłam schronienie w zimnej, ciemnej jaskini, pośród porannego słońca i gęstej mgły ujrzałam postać. Była nimfą, a może nawet boginią; w jej oczach zaklęto płomienie, w oddechu zapach lasu, w głosie czystą melodię...
     Bezwiednie uśmiechnęła się na tę myśl. Zawsze lubiła nadawać swoim opowieściom nieco intensywniejszych kolorów, dodać tu i ówdzie nieistniejący szczegół... Ale, pomimo pierwszego wrażenia, Hebe nie pasowała na boginię. Nie była wyniosła, elegancka, nieosiągalna. Przeciwnie - posiadała w sobie ogień, energię i życie. Biegała w deszczu, śmiała się pędząc brzegiem morza kiedy spienione fale obmywały jej łapy, tańczyła wokół ogniska pod gwiazdami w bezchmurne, letnie noce... Tak przynajmniej Zina ją sobie wyobrażała. I nagle zapragnęła ujrzeć ją w każdej z tych scenerii. I w wielu innych. Tak, że kiedy stąd odejdzie będzie mogła opowiadać...
    Kiedy odejdzie. Spochmurniała, choć nie zrozumiała tej reakcji. Podróż była jej wymarzonym, wywalczonym życiem. Nie miała domu, bowiem domem był każdy zakątek świata który odwiedziła - w każdym zostawiała cząstkę siebie i w zamian zabierała drobną iskierkę, którą chowała w sercu. Nigdy też nie miała problemów z pożegnaniami. Odpędziła więc od siebie cienie niejasnych myśli, dziwnych wątpliwości, które powoli zagnieżdżały się w głębi jej umysłu. Zepchnęła je w kąt, zamiotła pod dywan - jak zawsze, kiedy pojawiało się zmartwienie, z którym chwilowo nie mogła sobie poradzić lub na które nie miała zwyczajnie nastroju. Zwykle po prostu od nich uciekała. Ale co jeśli tym razem to ucieczka będzie problemem?
     — Na co masz ochotę? — zagadnęła Hebe, doganiając płową samicę. 
    "Idealne wyczucie czasu" - stwierdziła w myślach Zina, nie kryjąc ulgi.
     — Ryby — odparła bez zawahania. Miała dość surowego, lądowego mięsa. — Możemy wybrać się do ludzkiego miasta... Polowanie w potokach jest zabawne, ale uciekanie przed ludźmi jeszcze zabawniejsze. Bywają rozbrajająco nieporadni. 
     Biało-brązowa samica parsknęła śmiechem i pokiwała pyskiem, przyznając rację borderce i jednocześnie, jak się wydawało, przystając na jej propozycję. Podreptały zatem swobodnym tempem przez las, napawając się spokojem poranka. Wsłuchiwały się w łagodny szum wiatru, w szelest trawy pod ich łapami, w świergot ptaków, w ciche kroki leśnych stworzeń...
     Nie wytrzymały jednak zbyt długo w milczeniu. Którakolwiek odezwała się pierwsza, druga zawtórowała jej niemal natychmiast. Bezczelnie zakłócały leśną ciszę o tak wczesnej porze i czerpały pełnymi garściami z tego aktu czystej herezji. Śmiały się w głos, czasem pokrzykiwały gdy któraś próbowała dodać emocji swojej wypowiedzi, w którymś momencie Hebe zanuciła nawet przypadkową piosenkę. Zbyt krótką, by Zina zdążyła się dołączyć, lecz to wystarczyło aby zamarzyła o duecie. Chciała nauczyć ją wszystkich morskich szant jakie pieczołowicie kolekcjonowała w zakamarkach własnej pamięci. Sama od zawsze szczyciła się barwą swego głosu kiedy śpiewała, zaś teraz z największą ochotą połączyłaby go w jeden ton z melodią głosu Hebe. Kiedyś, być może pod gwiazdami, na otwartym morzu, uraczone odrobiną rumu, zanoszące ku falom śpiewne dźwięki...
    — Obiecałam zabrać cię na morze, pamiętasz? — podsunęła luźno w którymś momencie, po cichu licząc na rozwinięcie tematu.
     Jej towarzyszka jednak zmarkotniała na moment. Odrobina koloru zniknęła z jej ślepi, odchrząknęła krótko i ponownie przywołała na pysk uśmiech, imitujący ten swobodny, szczery wyraz, jaki gościł na nim jeszcze chwilę wcześniej. 
    — Oh tak, trzymam cię za słowo — odparła, siląc się na wesołość. — Ale będzie trzeba to dobrze rozplanować... Chyba za niedługo będę mieć dość mocno napięty grafik... 
     Zina spojrzała na suczkę, unosząc brwi. Bezgłośne pytanie zawisło w powietrzu, nie musiała go wypowiadać. Hebe westchnęła ciężko, lecz zaraz poprawiła nieco własną reakcję. Przyklejony uśmiech, krótkie zatrzepotanie rzęsami, beztroska postawa. 
    — Jestem zaręczona — wytłumaczyła wreszcie. W jej głosie nie było zbyt wielu emocji. — Z Mojito — uzupełniła, jakby właśnie ten szczegół był wyjaśnieniem. 
     W istocie, był.
     Zina niemal przystanęła. Rozdziawiła usta zanim zdążyła pohamować ten gest. Hebe... Zaręczona. Z Alfą. Z jakiegoś powodu ta informacja padła na nią niczym grom. Ot, niespodziewany kuksaniec w bok, który przecież z założenia nie powinien boleć, a jednak z jakiegoś powodu połamał jej wszystkie żebra. Nie potrafiła, a raczej nie chciała, wyobrazić sobie swojej towarzyszki w tej roli.
      Kiedy się poznały, była przecież dawną księżniczką, splątaną przez więzy krwi i uwolnioną dzięki kilkuminutowej różnicy wieku między jej starszym rodzeństwem, które zamiast niej objęło zaszczytną rolę w hierarchii. Hebe zniknęła w lesie, jako samotna łowczyni, tak dzika i niezależna, nieposkromiona niczym żywioł... Teraz zaś, być może w ciągu paru dni, stanie się królową. Wyniosłą, elegancką, nieosiągalną...
     Piratka z trudem przełknęła ślinę, nerwowo zastrzygła uszami i, równie nagle jak zareagowała, wzięła się w garść. Przywołała na pysk szeroki uśmiech, szturchnęła koleżankę w bok. 
     — To świetnie! Moje gratulacje! — rzuciła wesoło. 
     "Jaki on jest? Opowiadaj!" - chciała dodać, ale z pewnym zaskoczeniem zauważyła, że bynajmniej nie ma ochoty o nim słuchać. Jaki niby mógłby być? Nieziemsko przystojny? Czuły, kochający, troskliwy, ale nadto poważny? Czy może wręcz przeciwnie; szarmancki, wesoły i psotliwy, lecz nazbyt nieodpowiedzialny? Oh, na pewno nie, przecież to samiec alfa. Mogłaby się założyć, że był wyniosły, władczy, chłodny w obyciu i być może przez to właśnie pociągający, wcale nie aż tak przystojny, a ponad wszystko nudny i sztywny jak liny na statku kiedy... "Na bogów, Zina! Opanuj się!" - zganiła się w myślach, gdy te obierały dziwny kurs. 
     Wybawienie i nowy temat zbliżały się już od dłuższej chwili, lecz strażniczka zauważyła je dopiero wówczas, gdy niemal potknęła się na wystającym krawężniku. Były w mieście.
     — Spójrz, jesteśmy! — zawołała z ulgą. — Chodźmy do portu. 
 
Hebe?
1258 słów; + 15 j

Od Amaris CD. Cheopsa

     — Skądże — odparła spokojnie Amaris, otwierając szerzej drzwi by zrobić miejsce dla gościa. — Zapraszam.
     Cheops przekroczył próg domostwa, napełniając je własną energią. Była żywsza, być może również cieplejsza, stanowiła pewną odmianę. Niekiedy zielarce zdawało się, że wyczuwa w niej coś jeszcze, osobliwą, rozpraszającą nutę, kroplę atramentu na białej karcie, jednak nie zastanawiała się nad nią. Nie zamierzała wypatrywać rys w pięknej całości. 
     Nie znała się na gotowaniu, lecz posiadała szeroką wiedzę o ziołach. Potrafiła zatem doprawić posiłek i przyrządzić do niego pasujący, ciepły napar. Zgodnie z preferencjami Cheopsa, które zresztą podzielała, obiad był bezmięsny. Przygotowana potrawka warzywna nie stanowiła może szczytu kunsztu kulinarnego, jednak najwyraźniej wystarczyła, by sprostać oczekiwaniom i zaspokoić smakowe upodobania goszczącego u Amaris samca. Raczyli się zatem daniem głównym i owocowym deserem, popijając aromatycznym, kwiatowym naparem. 
     Towarzyszyła im rozmowa. Niezbyt ambitna, dotycząca raczej luźnych, przyziemnych tematów. Amaris nigdy nie przepadała za takowymi. Zdawały się jej zbędne, niezręczne; nie potrafiła znaleźć tematu ani podtrzymać konwersacji, być może nawet nie chciała. Tym razem jednak, przy wygadanym obrońcy, mogła objąć akceptowalną rolę słuchacza. Kiwała zatem pyskiem, raz na jakiś czas wtrącała parę słów i chłonęła melodyjny głos czarno-brązowego samca. Preferowała ciszę, owszem. Ale to również nie było złe. Przeciwnie - ku własnemu zaskoczeniu, czerpała pewną przyjemność z tej luźnej, nic nieznaczącej pogawędki. 
     Zjedli, rozmawiali, rozkoszowali się przyjemnym, ciepłym popołudniem i, zgodnie z wcześniejszym postanowieniem, wznieśli symboliczne toasty za awans Amaris i rodzicielstwo Cheopsa. 

     Jak po czymś takim rozpocząć rozmowę?
     Delta często zadawała sobie to pytanie. Owy popołudniowy obiad, choć miał miejsce ledwie dwa, może trzy tygodnie temu, zdawał się być oddalony w czasie o całe wieki. Wiedziała, że powinna udać się do znajomego, przekazać kondolencję, spróbować pocieszyć... Tyle że nigdy nie była w tym najlepsza i miała niejasne przeczucie, jakoby w ostatnim czasie nasłuchał się wystarczająco wielu pozbawionych znaczenia słów otuchy. 
     Będzie dobrze. Może, ale co to zmienia? Jest teraz w lepszym miejscu. Nie wiesz tego. Przykro mi. Jemu też. Jeśli mogę coś zrobić... Nie możesz. Nie oddasz mu syna.
     Stąpała po wilgotnej ziemi, pogrążona we własnych myślach. Cheops pojawiał się w jej umyśle codziennie. Czy potrzebował teraz towarzystwa? Wsparcia, jakie zapewniłaby mu sama obecność drugiej osoby? Ona wolałaby być sama. Ale przecież każdy inaczej radził sobie z problemami, więc może...
    Stanęła nagle. Nie miała pojęcia, kiedy jej łapy zaprowadziły ją aż nad klif. A jednak była tu i w bezruchu wpatrywała się w psią sylwetkę. Obrońca siedział nieopodal krawędzi; zarys jego postaci malował się czernią na tle zachodzącego słońca. Tonęło w lodowatym oceanie, gasło. A on obserwował w milczeniu ten codzienny spektakl. Obserwował morze, które podobnie jak pochłaniało złocistą gwiazdę, pochłonęło jego podopiecznego. Szczeniaka, którego z całą miłością przygarnął pod swoje czułe skrzydła, którego być może zdążył już nazwać synem. Którego mu odebrano. 
     Zielarka ruszyła naprzód. Nie chciała go wystraszyć, więc powłóczyła łapami, szurała nimi w gęstej, szeleszczącej trawie. Nie odwrócił się, jednak zastrzygł krótko uszami. Usiadła obok. 
     — Jestem — powiedziała tylko, zawierając w tym jednym słowie każdą obietnicę, każdą propozycję pomocy jaką zdołała wykrzesać ze swojego serca. Jeśli mnie potrzebujesz, jestem. Nawet, jeśli każesz mi odejść, bo wolisz być sam. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. Jestem.
 
Cheops?

Od Altaira CD. Ziny

Altair zaintrygowany przyglądał się jedzeniu wyznaczonym przez Zinę na ich podwieczorek. Według niej, nazwa tego czegoś brzmiała sushi. Dziwnie wyglądało, dziwnie brzmiało, ale pachniało całkiem przyjemnie. 
Pies ostrożnie obwąchał paczuszkę i powoli zaczął jeść. Jego towarzyszka parsknęła śmiechem, kiedy zobaczyła, jak Altair wybiera jedynie najprostsze kawałki potrawy, bojąc się spróbować reszty.
— Nie otruje cię przecież — oznajmiła, wpół się śmiejąc i wcinając swoją porcję z apetytem. Pies spojrzał na nią z namysłem. Utwierdziło go to przekonaniu o jadalności przedmiotu, więc po chwili on też ze smakiem pałaszował sushi. ,,Całkiem niezłe" — starał się powiedzieć, ale przez jego pełny pysk niewiele doszło do Ziny.
Zamyślony pies wpatrywał się w piratkę, myślami będąc daleko stąd. Jego oczy wydawały się świdrować sylwetkę suki, aby dostrzec to, co znajdowało się w środku. 
— Wszystko w porządku? — spytała się, widząc zadumę na pysku kompana. 
— Zawsze miałem podejście do życia — niespodziewanie zaczął, wytrącając sam siebie z zamyślenia. — Że to wszystko jest zaplanowane. Że każdy nasz krok jest gdzieś zapisany — odwrócił wzrok, widocznie lekko zawstydzony.— Nieraz, gdy byłem młodszy, próbowałem znaleźć to miejsce, gdzie Ktoś zapisuje naszą przyszłość. Myślałem, że dzięki temu odkryję, co mnie czeka, i zdążę się na to przygotować. Albo to zmienić, o ile nie będzie przyjemną wizją — zrobił pauzę, próbując ubrać swoje myśli w słowa. — Wiesz, kiedy działo się coś nagłego, to był jedyny sposób, aby jakoś to uzasadnić. Że tak miało być. Że błędy, które popełniałem, już dawno zostały postanowione i zaplanowane. W ten sposób mogłem jakoś uciec od odpowiedzialności i winy za to, co zrobię. Za każdym razem, gdy robiłem coś źle, dzięki temu byłem pocieszony. Chociaż, nie powiem, czasem czułem się uwięziony. Nie było to jednak na tyle silne uczucie, abym zwątpił w to, co sobie wymyśliłem. Bo to wydawało mi się logiczne. A ja cenię logikę. Ale teraz, gdy na to patrzę, widzę tylko głupią wyobraźnię. 
Zina ze zdziwieniem wpatrywała się w niego, skupiona, trawiąc to, co właśnie powiedział. Z pyska wypadł jej kawałek sushi. Zaraz zastąpiła go kolejnym, wciąż nie przestając z uwagą pochłaniać coraz to kolejne słowa przyjaciela (oraz podwieczorek, rzecz jasna). 
— Kiedy zobaczyłem, jak blisko byliśmy śmierci, zwątpiłem. Przecież niemal patrzyliśmy końcu w oczy! To nie miałoby sensu — pokręcił głową. — Miałem wrażenie, jakbyśmy zmienili coś, co miało się wydarzyć. I nie powiem, że się nie cieszę! Bo cieszę się bardzo! Decydowanie o tym, co robię, to jedna z najważniejszych dla mnie rzeczy. Ale czuję się dziwnie, wiedząc, że to, w co wierzyłem, to były jedynie moje wymysły.
— A kto to wie? — znów odezwała się Zina, z niegasnącym nigdy entuzjazmem. — Równie dobrze możesz mieć rację. Albo ten Ktoś pozwolił Ci pokierować swoim losem, prawda? Może specjalnie nie napisał zakończenia, dając ci prawo, abyś wybrnął z tej sytuacji?
Wpatrywał się w nią lekko zdezorientowany. 
— Myślałem, że piraci nie są filozofami — ze zdziwieniem na pysku skończył jeść swoją porcję sushi. 
— Widocznie niektórzy są — uśmiechnęła się. — O ile można to filozofią nazwać.
Altair przybrał zamyślony wyraz pyska. Cóż, nie znali się zbyt dobrze z Ziną. Nie znali się w zasadzie praktycznie wcale. Mimo to, poczuł się dziwnie, uświadamiając to sobie. Cóż, jakkolwiek głupio to nie zabrzmi (lub kiczowato), wydawało mu się, że znają się od zawsze. Ta strażniczka była zarówno promieniem słońca, jak i światłem księżyca. Popychała duszę Altaira w stronę, w którą nigdy ta nie szła. Stawała się rządna przygód, i zaczęła cieszyć się z każdego niebezpieczeństwa. Chciała zrobić wszystko, aby stawić czoła przygodzie. Jego mały, własny świat, który sam dla siebie stworzył, zaczął być zbyt ciasny, aby ogrom ambicji psa się w nim zmieściły. Zapragnął dowiedzieć się więcej o tej suczce, która pokazała mu istnienie z tak odmiennej strony od tej, jaką on widział. Bo trzeba przyznać, że nigdy nie czuł się tak, jak teraz.
— Opowiesz mi o tym, co wydarzyło się w twoim życiu przed dojściem do ... stada? — trzeba przyznać, że nie czuł się na tyle blisko z swoją sforą, aby powiedzieć ,,nas". Tym bardziej, że Zina żyła od niego dłużej i wcześniej do ów grupy psów dołączyła.
— Cóż, powiem po krótce, bo to naprawdę długa historia. I pewnie szybko ci się znudzi — zaczęła, oblizując się po skończonym posiłku. — Zanim stałam się Ziną, byłam Elisą. Urodziłam się w hodowli, i szczerze powiedziawszy, moja historia nie rysowała się zbyt ciekawie. Zapewne skończyłabym jako domownik jakiegoś człowieka albo chodziłabym na jakieś pokazy, i zanurzałbym się w szarej rutynie. — Jej oczy zabłysły na następne wspomnienie. — Mieszkałam jednak na wybrzeżu. A to zmieniało wszystko. Gdyby ktoś dałby mi wybór, to zapewne cały czas wpatrywałabym się w morze, zamiast poddawać pielęgnacji sierści. Ludzie byli całkiem w porządku, ale morze było bardziej w porządku — uśmiechnęła się. Przerwała na chwilę, aby zaczerpnąć oddech. Kontynuowała:
— W między czasie słuchałam opowieści od starszej suki, nienależącej bezpośrednio do hodowli, jednak będącej pupilem jej właścicieli. Zaczęłam się wymykać: najpierw raz, potem drugi, aż w końcu chciałam odejść na zawsze. Wiedziałam, i wiem nadal, wiele o świecie, bo właśnie te nauki pobierałam niegdyś poszukiwaczki przygód. Potem dołączyłam do innych czworonogów o takim samym marzeniu jak ja: wyruszeniu w morze. 
Zamrugała oczami. ,,Jak tak to podsumować, to rzeczywiście okazuje się być krótką historią. A ty, Altair?".
No dobrze, Altair tego nie przewidział. Być może logiczne wydaje się być dla obserwatora, że zapytany o przeszłość odwdzięczy się tym samym pytaniem. Najemnik próbował właśnie rozwiązać ten problem. Nie wydawało mu się w porządku, że nie zwierzy się z swojej historii komuś, kogo sam o to poprosił. Ale również nie zamierzał jej opowiadać, bo nie należała do jego najprzyjemniejszych wspomnień. 
— Hm... Moje życie nie było zbytnio ciekawe. Byłem niechcianym szczenięciem, odszedłem od matki, trochę sobie pochodziłem i zawędrowałem tutaj — uśmiechnął się, próbując ukryć niepewność. Tak podsumowana brzmiała niemal zabawnie. 
— Pewnie można opowiedzieć o nim coś więcej — Zina odpowiedziała uśmiechem, patrząc się na niego ponaglająco. Po chwili jednak opuściła wzrok, domyśliwszy się, że to nie z lenistwa, lecz z niechęci Altair nie chce więcej mówić. 
— Pewnie można. Czy powiesz mi coś o tym psie, który nas zaatakował? Cytując ciebie ,,Jeśli przeżyjemy, z chęcią ci odpowiem" Widocznie oboje przeżyliśmy, skoro wcinamy żarełko. 
Cóż, to nie zabrzmiało zbytnio mile. Ma się ten dar bycia miłym, Altairze. I ten dar widocznego zmieniania tematów. 

Zino?
1013 słów, +15 j

ODEJŚCIE — LUDVIK

Przez ostatni czas sfora mogła wyraźnie odczuć nieobecność jednego z lekarzy, LUDVIKA. Z początku podejrzewano, że samiec potrzebował jedynie przerwy od pracy, jednak wraz z czasem i drobnymi poszukiwaniami okazało się, że od dawna nie ma go na terytorium stada. Zdradził nam to jego zapach. A raczej jego brak. 
Ludviku, gdziekolwiek jesteś, mamy nadzieję, że zniknięcie było Twoją własną, przemyślaną decyzją, a nie niefortunnym wypadkiem. Obyś był cały i zdrowy. W głębi duszy wciąż liczymy na Twój powrót. 

W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Earl, samiec Gamma

Od Hebe CD. Ziny

Przemoczone do suchej nitki, z sierścią uklejoną błotem i uśmiechem na pogrążonych w cieniach pyskach wślizgnęły się do wypatrzonej wśród kolumn drzew nory. Była wilgotna i ciasna, ale chroniła przed szalejącą ulewą oraz nieobliczalnymi piorunami i właśnie to się liczyło. 
Ze śmiechem przeszywającym powietrze próbowały znaleźć dogodne pozycje w tej niewielkiej przestrzeni, przepychając się i ocierając wzajemnie, aż w końcu spoczęły tuż obok siebie. Hebe utkwiła spojrzenie w towarzyszce, która z fascynacją, ale i spokojem obserwowała taniec żywiołów mający miejsce tej nocy. 
Wyglądała, jakby stworzono ją z morskiej piany i sztormów nawiedzających oceany; zupełnie jakby była częścią tej rozszalałej burzy, jej potomkinią. Jakby obserwowała poczynania własnej matki, pewna, że z jej strony nie grozi jej niebezpieczeństwo. A jednocześnie wykazywała wobec niej respekt i wiedziała, że to od niej zależało jej życie na morzu. 
Co jakiś czas, gdy zrywał się wiatr, przez wejście do ich schronienia wpadały nieposkromione krople deszczu; wdzierały się do nozdrzy oraz oczu, Hebe mrużyła więc powieki i kuliła uszy, natomiast Zina, którą bacznie obserwowała, marszczyła nos, jakby zaraz miała wykląć wszelkie przeciwności losu i rzucić im wyzwanie. Łowczyni nie mogła napatrzeć się temu widokowi. 
Jest niesamowita, pomyślała, a zaraz później Zina popatrzyła na nią z filuternym uśmiechem. 
Speszyła się, sama nie wiedziała czy bardziej swoimi myślami, czy faktem, że przez ten cały czas zbyt intensywnie wpatrywała się w piratkę, a może jednym i drugim; zapewne gdyby nie sierść, Zina od razu spostrzegłaby rumieńce wymalowane na jej obliczu. Puszyste policzki ratowały jednak sytuację, więc Hebe posłała jej jedynie płochliwy uśmiech i prędko przeniosła spojrzenie na scenerię poza norą. Przez chwilę jeszcze czuła na sobie palący wzrok płowej suczki, wkrótce jednak uczucie bycia obserwowanym minęło.
Nie, zdecydowanie Hebe nie powinna była patrzeć na nią w ten sposób.  Nie powinna być pod takim wrażeniem jej osoby. A jednocześnie nie umiała inaczej. 
— Wiesz co? — Ziewnęła Zina, zwróciwszy na siebie uwagę towarzyszki. Łowczyni zerknęła na nią przelotnie, zapewne próbując nad sobą zapanować i uniknąć błędu, za który przed chwilą się zganiła. — Ten rum zaczął ciążyć mi w żyłach, więc — słynny konspiracyjny uśmiech pojawił się na pysku cudzoziemki — życzę panience dobrej nocy.
Sprzedała córce Laverne i Enyaliosa kuksańca w żebra, posłała jej pełne niewinności spojrzenie i ułożyła pysk na łapach, gotowa usnąć przy gwałtownej melodii burzy. 
— Dobranoc — odpowiedziała Hebe, ale nim zdołała cokolwiek dodać, Zina wymruczała pod nosem:
— Tak w ogóle to masz bardzo ładną błyskotkę. Przypomina mi morskie głębiny. I nocne niebo nawigujące żeglarzy. — Nie otworzyła oczu. I nie odezwała się już więcej. 
Łowczyni spojrzała na kryształ wynurzający się spośród jej sierści i przypatrywała mu się przez jakiś czas. A gdy ponownie popatrzyła na płową borderkę, ta pogrążona była już w błogim śnie.
Po chwili namysłu i walce ze samą sobą pozwoliła sobie na przyjrzenie się odpoczywającej samicy. Jej oddech był równy i niczym niezakłócony, a oblicze pogodne; najwidoczniej nie dręczyły jej żadne paskudne wizje. Hebe nie wiedziała czemu, ale uradował ją ten fakt. Żałowała jedynie, że przypominające burzowe chmury ślepia piratki skryte są pod jej powiekami. Ale może to i dobrze? Dzięki temu mogła bez skrępowania ją obserwować. Nawet jeśli gdzieś w głębi jej pragnącej wolności duszy tliła się nieposkromiona chęć ujrzenia tych oczu, nawet jeśli łowczyni uwielbiała spełniać swoje zachcianki, tym razem musiała obejść się smakiem. 
Znały się niedługo, ale miała wrażenie, że Zina od zawsze jest cząstką niej i brakującym elementem jej serca. Leżąc tuż u jej boku, czując ciepło bijące od jej przemoczonego ciała, podczas gdy na zewnątrz królowała temperamentna bogini deszczu, a ciemne niebo przecinały świetliste wstęgi, czuła się bezpieczna i wypełniona harmonią, jak nigdy dotąd.
Według greckiej mitologii, z której też pochodziło jej własne imię, Zeus w obawie przed potęgą śmiertelników, podzielił ich na pół, zmuszając każdego z nich do poszukiwań swojej drugiej połówki. Odkąd Hebe dojrzała, zawsze czuła się niespełniona. Czuła, że czegoś jej brak. Serce zabiło jej mocniej, gdy uświadomiła sobie, że to przy Zinie ta pustka zanikała, jakby nigdy jej nie było. Czy wyrzucona przez morze piratka była jej bratnią duszą? Przy nikim, nawet przy Mojito, z którym dorastała, nie czuła się tak jak przy niej. 
Ale to było bez znaczenia. Prawdopodobnie niedługo zostanie wpisana do Wielkiej Księgi jako oficjalna partnerka Alfy. Wolność, której pragnęła bardziej, niż czegokolwiek innego, miała zostać jej odebrana. To miał być rodzaj paktu - odda to, co kocha najbardziej za stabilność i bezpieczeństwo. Za pozycję, na której nawet jej nie zależy. I za ukojenie cierpienia Mojito, które odczuwał przez burzliwą miłość do niej. Nie chciała, żeby cierpiał. Za bardzo go kochała, nawet jeśli nie była to romantyczna miłość. Ale ona sama, w głębi duszy też nie chciała cierpieć, nie chciała się poświęcać. Wolałaby odpłynąć wraz z Ziną, zniknąć za bladym horyzontem, gdzie morze i niebo spotykały się niczym kochankowie. Zina.... ona nie pragnęła niczego jej zabierać. Dałaby jej wolność, wolność, dla której Hebe nie musiałaby niczego poświęcać. Piratka sama w sobie była wcieleniem niezależności, zupełnie jakby stanowiła lustrzane odbicie potomkini Bet. 
Łowczyni zacisnęła powieki i na moment wstrzymała oddech. Wszystko byłoby takie proste, gdyby nie strzępki jej empatii i przywiązanie emocjonalne do Alfy. To były resztki niej samej, niej z dzieciństwa. 
W końcu, podobnie jak wcześniej jej towarzyszka, ułożyła kufę na łapach, zmęczona natłokiem natrętnych myśli. Wsłuchiwała się grzmoty i uderzające o ziemię krople wody. Kap, kap, kap. Aż w końcu jej świadomość zaczęła się rozmazywać i tracić sens.

Widzi błyskawicznie zmieniające się obrazy. Nim zdąży przyjrzeć się któremukolwiek z nich, pojawia się następny. 
Vesper. Szkatułka z wylewającą się, niczym majestatyczne węże, biżuterią. Ciemność, którą przegryza jedynie delikatna, granatowa łuna. Jej źródłem jest szafir, zawisły pośród mroku i próżni. Zaczyna świecić coraz mocniej, ale wtem obraz się zmienia. Gwiazdy na nocnym niebie. Wzburzone morze. Sztorm. Drewniany statek kołyszący się na potężnych falach. Głębia oceanu. Bezwładne ciało szarpane przez niespokojne wody. Zina? Stoi podgryzana z każdej stroni przez czerń. Jej serce mieni się na szafirowo, zupełnie jak klejnot. Znowu Vesper. Znowu szkatułka.
Obrazy powtarzają się w kółko, w coraz szybszym tempie. Zamknięte powieki Hebe drgają nerwowo. Szybciej. Coraz szybciej. Suczka podrywa nerwowo głowę, jej oddech jest przyspieszony. Niemal krzyczy, jednak ostatecznie nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Wodzi gorączkowo wzrokiem po otoczeniu. Zina pogrążona w spokojnym śnie leży u jej boku. Z zewnątrz dobiega ją rytmiczne kapanie deszczu.
To był tylko sen, uspokaja samą siebie. I choć ponownie próbuje zasnąć, jej własne myśli nie dają jej spokoju. Sama nie wie czemu, ale intuicyjnie kieruje spojrzenie na, jak to określiła piratka, błyskotkę zdobiącą jej szyję. 
Vesper, świecący klejnot, gwiazdy, morze i Zina; jej serce rozbłyskujące na szafirowo. 
Marszczy brwi. Nie rozmyśla, jej umysł sam ją prowadzi; wyraźnie przypomina sobie dzień, w którym zdobyła naszyjnik w towarzystwie rudej suki. Następnie przed oczami pojawia jej się widok wyrzuconej przez morze Ziny. Akurat w tym miejscu. Akurat w tej części Norwegii. Znaleziona przez łowczynię. I całkowicie przypadkowo, Zina powiązana jest z morzem oraz gwiazdami; rzeczami, które, jak Hebe wymyśliła w dzieciństwie, zostały skryte w jej krysztale. 
Serce bije jej zdecydowanie za szybko, próbuje nadążyć za własnym tokiem rozumowania. Patrzy na towarzyszącą jej samicę.
Czy... czy to szafir przywiódł tutaj Zinę? Czy to on splótł losy dwóch suczek? Czy ich drogi skrzyżowały się właśnie z jego powodu? W momencie, w którym Hebe założyła go na szyję, było to im przeznaczone? I dlaczego ten osobliwy sen nawiedził ją akurat po tym, gdy borderka zwróciła uwagę na niego uwagę?
Może to wszystko było zwykłym przypadkiem, a zaspana suczka wciąż śni na jawie? Ale ona sama w to wątpi. Podświadomość zaciekle podpowiada jej, że to nie mógł być zwykły zbieg okoliczności. 

Zina?
Fragmenty o mitologii mogą nie być wiarygodne, zostały lekko zmodyfikowane pod opowiadanie.
1252 słów, + 15 j 
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette