Od Amaris CD. Cheopsa

     — Skądże — odparła spokojnie Amaris, otwierając szerzej drzwi by zrobić miejsce dla gościa. — Zapraszam.
     Cheops przekroczył próg domostwa, napełniając je własną energią. Była żywsza, być może również cieplejsza, stanowiła pewną odmianę. Niekiedy zielarce zdawało się, że wyczuwa w niej coś jeszcze, osobliwą, rozpraszającą nutę, kroplę atramentu na białej karcie, jednak nie zastanawiała się nad nią. Nie zamierzała wypatrywać rys w pięknej całości. 
     Nie znała się na gotowaniu, lecz posiadała szeroką wiedzę o ziołach. Potrafiła zatem doprawić posiłek i przyrządzić do niego pasujący, ciepły napar. Zgodnie z preferencjami Cheopsa, które zresztą podzielała, obiad był bezmięsny. Przygotowana potrawka warzywna nie stanowiła może szczytu kunsztu kulinarnego, jednak najwyraźniej wystarczyła, by sprostać oczekiwaniom i zaspokoić smakowe upodobania goszczącego u Amaris samca. Raczyli się zatem daniem głównym i owocowym deserem, popijając aromatycznym, kwiatowym naparem. 
     Towarzyszyła im rozmowa. Niezbyt ambitna, dotycząca raczej luźnych, przyziemnych tematów. Amaris nigdy nie przepadała za takowymi. Zdawały się jej zbędne, niezręczne; nie potrafiła znaleźć tematu ani podtrzymać konwersacji, być może nawet nie chciała. Tym razem jednak, przy wygadanym obrońcy, mogła objąć akceptowalną rolę słuchacza. Kiwała zatem pyskiem, raz na jakiś czas wtrącała parę słów i chłonęła melodyjny głos czarno-brązowego samca. Preferowała ciszę, owszem. Ale to również nie było złe. Przeciwnie - ku własnemu zaskoczeniu, czerpała pewną przyjemność z tej luźnej, nic nieznaczącej pogawędki. 
     Zjedli, rozmawiali, rozkoszowali się przyjemnym, ciepłym popołudniem i, zgodnie z wcześniejszym postanowieniem, wznieśli symboliczne toasty za awans Amaris i rodzicielstwo Cheopsa. 

     Jak po czymś takim rozpocząć rozmowę?
     Delta często zadawała sobie to pytanie. Owy popołudniowy obiad, choć miał miejsce ledwie dwa, może trzy tygodnie temu, zdawał się być oddalony w czasie o całe wieki. Wiedziała, że powinna udać się do znajomego, przekazać kondolencję, spróbować pocieszyć... Tyle że nigdy nie była w tym najlepsza i miała niejasne przeczucie, jakoby w ostatnim czasie nasłuchał się wystarczająco wielu pozbawionych znaczenia słów otuchy. 
     Będzie dobrze. Może, ale co to zmienia? Jest teraz w lepszym miejscu. Nie wiesz tego. Przykro mi. Jemu też. Jeśli mogę coś zrobić... Nie możesz. Nie oddasz mu syna.
     Stąpała po wilgotnej ziemi, pogrążona we własnych myślach. Cheops pojawiał się w jej umyśle codziennie. Czy potrzebował teraz towarzystwa? Wsparcia, jakie zapewniłaby mu sama obecność drugiej osoby? Ona wolałaby być sama. Ale przecież każdy inaczej radził sobie z problemami, więc może...
    Stanęła nagle. Nie miała pojęcia, kiedy jej łapy zaprowadziły ją aż nad klif. A jednak była tu i w bezruchu wpatrywała się w psią sylwetkę. Obrońca siedział nieopodal krawędzi; zarys jego postaci malował się czernią na tle zachodzącego słońca. Tonęło w lodowatym oceanie, gasło. A on obserwował w milczeniu ten codzienny spektakl. Obserwował morze, które podobnie jak pochłaniało złocistą gwiazdę, pochłonęło jego podopiecznego. Szczeniaka, którego z całą miłością przygarnął pod swoje czułe skrzydła, którego być może zdążył już nazwać synem. Którego mu odebrano. 
     Zielarka ruszyła naprzód. Nie chciała go wystraszyć, więc powłóczyła łapami, szurała nimi w gęstej, szeleszczącej trawie. Nie odwrócił się, jednak zastrzygł krótko uszami. Usiadła obok. 
     — Jestem — powiedziała tylko, zawierając w tym jednym słowie każdą obietnicę, każdą propozycję pomocy jaką zdołała wykrzesać ze swojego serca. Jeśli mnie potrzebujesz, jestem. Nawet, jeśli każesz mi odejść, bo wolisz być sam. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. Jestem.
 
Cheops?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette