Od Connora CD. Coopera

Nawet jeśli Cooper spuścił wzrok to Connor jeszcze przez chwilę patrzał na drugiego samca. Czuł, że nie powinien tego robić, powinien też odwrócić wzrok aby nie robić sytuacji bardziej niezręcznej. Swoim uważnym okiem przyjrzał się wyglądowi psa, błękitne oczy Coopera zupełnie nie pasowały do jego biało-brązowego pyska. Husky wiedział, że mógłby wpatrywać się w nie godzinami. Czując nagły przypływ emocji Connor obrócił się tyłem do przyjaciela. Serce zaczęło bić mu szybciej niż normalnie a w gardle pojawiła się gula uniemożliwiająca mówienie. Nie powinien się tak czuć. Było to dziwne, tak nie powinno być i tyle. Leżeli tak wciąż delikatnie się stykając.
Nawet nie wiedział ile czasu upłynęło kiedy ciszę przerwał głos Coopera.
- Connor - powiedział lekko zachrypniętym głosem od nie mówienia przez długi czas, odkaszlnął i mówił dalej - spójrz.
Samiec z boku przewrócił się na grzbiet, najpierw zerknął na swojego towarzysza, a dokładniej na jego oczy, teraz wydawały się być jakby... Zielone. Connor spojrzał w kierunku w którym wpatrywał się Cooper i ujrzał coś czego nigdy do tej pory nie widział, fioletowe i zielone linie malowały się na ciemnym niebie niczym obraz.
- Zorza polarna - powiedział Connor po części sam do siebie, ale miał nadzieję, że samiec mu coś odpowie.  Jednak usłyszał tylko krótkie "mhm". Niezręcznie. Husky usiadł i otrzepał się z piachu poprzyklejanego do futra. Chwilę się zawahał, ale zdecydował się iść do domu. 
- Zobaczymy się później. - Powiedział do wciąż leżącego samca, nie czekając na odpowiedź odszedł. 
Kierował się tą samą drogą, którą tutaj razem przyszedł z Cooperem. Łapy prowadziły go same, a jego głowa była zupełnie gdzieś indziej. Connor myślał o całym dzisiejszym dniu, kiedy trzymał łapę samca w typie owczarka australijskiego i kiedy stykali się barkami wpatrując się w gwiazdy. Wszystkie te niedawne wspomnienia sprawiały, że cały się trząsł, ale nie chciał o tym myśleć. Zaczął przyspieszać kroku aby jak najszybciej móc położyć się we własnym łóżku, we własnym domu żeby choć chwilę się uspokoić.

Cooperku?

Od Nali C.D. Makbetha

Spojrzała raz jeszcze na samca z uśmiechem. Chciała aby tak było już zawsze. Przeniosła po chwili swój wzrok na stertę papierów i Wielką Księgę leżącą obok nich.
— Muszę uzupełnić tę księgę o to co jest napisane na każdej z tych kartek. — powiedziała. W odpowiedzi usłyszała tylko mruknięcie. — Wielka Księga.
— Słyszałem o niej. — rzucił. Nala skinęła głową.
— Bardzo prawdopodobne. — odpowiedziała. — Ta księga towarzyszy stadu od założenia go w Anglii, nieopodal Londynu przez mojego przodka. Alexa. — wyjaśniła. — Jest w niej wszystko. Kto kiedy dołączył, kiedy kto się urodził, kiedy była koronacja danego następcy... — spojrzała na czarnego samca, który miał przymknięte ślepia. — Kto z kim i kiedy został parą. — dodała. Seter spojrzał na nią z dołu. Suczka uśmiechnęła się do niego.
Chwyciła pierwszą z brzegu kartkę, po czym gdy już przeczytała to co było na niej napisane, otworzyła księgę na odpowiedniej stronie i uzupełniła ją. Makbeth przypatrywał się temu co robi.
Usłyszała ziewnięcie. Kątem oka dostrzegła zasypiającego psa. Uśmiechnęła się delikatnie. Musiał być wyczerpany tym wszystkim. Stracił zapewne sporą ilość krwi przez tego niedźwiedzia. Musieli uciekać ile sił w łapach by być bezpieczni, no i później ta wędrówka do szpitala. Nala także poczuła zmęczenie. Ziewnęła.
— Aega. — wypowiedziała imię swojego majordomusa. Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy kruk wylądował na ramieniu brązowej samicy. Spojrzała na niego.
— Makbeth? — kruk wskazał dziobem na czarnego psa. Alfa skinęła tylko głową.
— Jesteśmy zmęczeni, tak więc... — zaczęła, a kruk spojrzał na nią pytająco. — Zajmiesz się segregowaniem tych dokumentów? Kategoriami, poproszę. — dodała. Czarny ptak ukłonił się i bez żadnej odpowiedzi zajął się segregowaniem papierów według prośby przywódczyni.
Nala delikatnie szturchnęła psa, który opierał na niej swoją głowę. Makbeth podniósł pysk by spojrzeć na brązową samicę. Po chwili zorientował się, że nie są sami w pomieszczeniu. Aega zdecydował się nie zwracać uwagi na to, że czarny pies mu się przygląda.
— Chodźmy. — rzuciła i zaczekała aż samiec się podniesie, po czym sama wstała z kanapy. Ruszyła pierwsza, w kierunku schodów, by po chwili znaleźć się już na górze.
Podeszła do jednych z drzwi i chwyciła za klamkę, by te się otworzyły. Makbeth spojrzał na nią. Suka weszła pierwsza, zaraz za nią pies. Zamknął drzwi.
— Jesteś zmęczony. — powiedziała, wskazując na łóżko. Pies podszedł do niej, a ta delikatnie pocałowała go w policzek.

< Makbeth? >

PARA — BETA — LAVERNE x ENYALIOS

I got you to hold my hand 
I got you to understand 
I got you to walk with me 
I got you to talk with me 
I got you to kiss goodnight 
I got you to hold me tight I got you, I won't let go 
I got you to love me so
~ Sonny & Cher, „I Got You Babe”

Cała sfora cieszy się dziś wraz z dwójką swoich przyjaciół — LAVERNE i ENYALIOSEM — którzy to zawarli właśnie oficjalny związek partnerski. Powitaliśmy tym samym również Laverne na jej nowym stanowisku samicy Beta.
Laverne, Enyaliosie, życzymy wam szczęścia na nowej drodze życia. Razem radujcie się z dobrych chwil, a te złe pokonujcie wspólnie. Niech wasza miłość rozjaśnia życie całego stada i, przede wszystkim, wasze.
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Nala, samica Alfa

Od Nali C.D. Laverne [do Enyaliosa]

— Pani... — suczka usłyszała głos czarnego kruka, który obudził ją. Musiała zasnąć nad dokumentami. Suka spojrzała na ptaka pytająco. — Wybaczy alfa, że alfę obudziłem, ale ktoś stoi przed drzwiami do domostwa. — wyjaśnił. Nala podniosła się, wstępnie ogarniając salon. Nie chciała jednak aby przybysz czekał zbyt długo na nią. Otrzepała futerko i uśmiechnęła się do ptaka, który jej się ukłonił.
Podeszła do drzwi i chwyciła za klamkę w celu ich otworzenia. Jej oczom nie ukazał się jeden przybysz. Przed drzwiami jej domu stał Enyalios, beta stada oraz Laverne, obecnie lekarka. Zapewne do tego momentu lekarka, a już niedługo również beta. Nala widziała jak ta dwójka ciągnie do siebie. 
— Witaj, Nalo. — zaczął beta, a suka tylko skinęła do nich głową. — Wraz z Laverne przybyliśmy w sprawie zawarcia związku. — wyjaśnił.
— W takim razie zapraszam was do środka. — powiedziała, robiąc parze miejsce w drzwiach, a gdy tylko oni znaleźli się wewnątrz budynku, zamknęła za nimi drzwi. Stali aktualnie w korytarzu. — Na lewo, proszę. — rzekła.
Po chwili cała ich trójka znajdowała się w salonie. 
— Wybaczcie ten bałagan w papierach, ale dopiero wszystko uzupełniam. — wyjaśniła i zaczęła szukać odpowiedniego działu w Wielkiej Księdze. Przerzucając kartki księgi widziała imiona dawnych członków poprzedniego stada. Widziała te wszystkie daty koronacji alf, narodziny nie tylko potomków przywódców, ale i zwykłych członków. W księdze było wszystko, od początku istnienia stada w Anglii. Znalazł się w niej również wpis matki alfy o zmianie terytorium oraz wpis samej alfy o znalezieniu odpowiednich terenów.
W końcu trafiła na dział z zawieraniem partnerstwa. Spojrzała na psy z delikatnym uśmiechem i zajęła się wypełnianiem poszczególnych pól. W prawym, dolnym rogu strony, w miejscu gdzie było miejsce na datę i jej podpis, postawiła pieczątkę. Podała długopis Laverne, która złożyła swój podpis w wyznaczonym do tego miejscu. Po chwili to samo uczynił Enyalios.
— Laverne, musisz się jeszcze podpisać w jednym miejscu. — powiedziała Nala. Suczka skinęła głową. Alfa zmieniła stronę na stronę z podpisami przywódców. — Tutaj proszę. — dodała, wskazując wyznaczone do tego celu miejsce. Laverne złożyła swój podpis. 
— Od dzisiaj oficjalnie figurujecie jako para. A Laverne stała się betą. — oznajmiła im z uśmiechem na pysku.

< Enyalios? >

Od Laverne CD. Enyaliosa [do Nali]

Odwzajemniła jego pocałunek, po którym ruszył w kierunku jej domu. A raczej jej starego domu.
Zamknęła za nim drzwi i powoli uniosła wzrok, aby móc rozejrzeć się po pomieszczeniu. Jej nowa oaza. Nowe, zupełnie inne życie. Jeszcze do niedawna była zwykłą obywatelką Stada Psów Natury, nastoletnią suczką, która została osierocona dwa razy, ale dalej pałała w niej swego rodzaju beztroska. A za kilka godzin? Za zaledwie kilka godzin miała stać się oficjalnie mężatką, jak to mawiali ludzie, miała zostać Suką Beta kroczącą przez życie u boku swego ukochanego. W przyszłości zostać matką. I choć bała się takiego nagłego obrotu spraw, wiedziała, że będzie szczęśliwa i przyzwyczai się wraz z czasem.
Czekając na Enyaliosa, zaczęła niepewnie snuć się po domu, chciała bowiem zacząć przyzwyczajać się do tego miejsca. 
Jeszcze raz obejrzała niektóre z pomieszczeń i zatrzymała się na dłuższą chwilę w dziecięcym pokoju. Wyjrzała przez okno i uniosła wzrok ku błękitnym nieboskłonom, które dnia dzisiejszego pozostały nieskalane żadną chmurą.
- Mam nadzieję, że to dobry wybór... - uśmiechnęła się delikatnie. - Mam nadzieję, że bylibyście ze mnie dumni - szepnęła, niby sama do siebie, miała wszakże na myśli swoich rodziców.
Już dawno temu pogodziła się, że umarli, dalej jednak ich kochała, a tęsknota tliła się gdzieś w głębi jej serca przez cały ten czas. Żałowała, że nie mogą być obecni, kiedy zakłada własną rodzinę. Na pewno polubiliby Enyaliosa.
Z zamyślenia wyrwało ją lekkie trzaśnięcie drzwiami, które - jak się domyślała- oznaczało powrót właściciela domu. Ruszyła więc energicznie w kierunku kuchni, gdzie spotkała zdyszanego samca trzymającego w pysku truchło zająca. Odłożył ich śniadanie na blat.
- Co robiłaś? - uśmiechnął się ciepło i trącił ją pyskiem, kiedy przystanęła obok, aby podzielić mięso na mniejsze kawałki.
- Przechadzałam się po domu - oznajmiła krótko i zamerdała ogonem.
Pies skinął tylko głową, po czym zapytał, czy potrzebuje pomocy, a gdy stwierdziła, że nie, poczekał, aż skończy aktualną czynność. Gdy tak się stało, oboje usiedli przy stole i zaczęli spokojnie konsumować posiłek, składający się z zajęczego mięsa i resztek tego suszonego. 
- Jeszcze dzisiaj zostanę Betą Północnych Krańców - zagaiła, a w jej głosie pobrzmiewało niedowierzanie oraz swego rodzaju obawa. - I mam nadzieję być dobrą Suką Beta...
- Nie martw się tym, Lav. Na pewno podołasz - położył łapę na jej łapie i uśmiechnął się do niej ciepło, chcący okazać jej wsparcie.
Obdarzyła go mimiką podobną do jego własnej, skinąwszy głową.
- Wiesz co jest jednak najważniejsze? - powiedziała już z większym entuzjazmem.
- Hm? - mruknął i spojrzał jej w czekoladowe ślepia.
- Że jeszcze dzisiaj zostanę oficjalnie twoją partnerką. Że zostaniemy wpisani do Wielkiej Księgi, Eny - westchnęła z ulgą.
- Też mi się to podoba - pokiwał ochoczo pyskiem i zadowolony wyszczerzył zęby.
Reszta posiłku upłynęła im w przyjemnej ciszy. Postanowili szybko po nim posprzątać, po czym zniecierpliwieni ruszyli w kierunku domu Alfy.
Laverne mimowolnie się stresowała, jednak nie tym, iż związek zostanie im odmówiony - Nala była w końcu wyrozumiała i trójkolorowa suczka bardzo ją lubiła. Sama nie znała powodu nieprzyjemnego napięcia, próbowała wszakże się go pozbyć, zwróciwszy swą uwagę na naturę i piękne krajobrazy.
Droga się nie dłużyła, toteż już wkrótce ujrzeli budynek, w którym mieszkała Alfa. Stanęli przed drzwiami, zerknęli na siebie z uśmiechem, po czym Enyalios zaskrobał w drzwi, w których już po chwili pojawiła się brązowa suczka.
- Witaj, Nalo - zaczął samiec. - Wraz z Laverne przybyliśmy w sprawie zawarcia związku.

Nala?

Od Makbetha CD. Nali

  Próbował, naprawdę próbował. Wpatrywał się w zorzę i próbował poczuć cokolwiek. Nie potrafił jednak, był ślepy na jej wychwalany przez innych urok. Jedynym pięknym zjawiskiem, jakie miał w zasięgu swego wzroku, była siedząca obok niego suczka. Dlatego też dość szybko zrezygnował z szukania odpowiedzi w zjawisku znanym również jako aurora borealis i zaczął kawałeczek po kawałeczku chłonąć niuanse sylwetki swej ukochanej. Była jedynym, na czym potrafił zawiesić wzrok na choć chwilę.
  - Myślałam, że mieliśmy podziwiać zorzę. - Najwyraźniej jego spojrzenie było na tyle przeszywające, że zdołała je poczuć, jak to mawiają, gdyż zerknęła na niego z szerokim uśmiechem malującym się na jej pyszczku.
  - Ty wybrałaś taką czynność. Ja wybrałem sobie swoją, wolę podziwiać ciebie. - W odpowiedzi roześmiała się tylko.
  Po chwili jednak ona również zmieniła obiekt swego zainteresowania, kopiując jego gesty, uważnie przesuwając wzrokiem po jego ciele. Jej spojrzenie wręcz go paliło, nieznane mu do tej pory uczucie zaczęło go obezwładniać.
  - Przynajmniej tym razem usiadłaś na tyłku, żeby patrzeć na te kolorki. - Wywrócił oczami. - Tym razem może nie wejdziesz prawie w żadnego niedźwiedzia, przed którym musiałbym cię ratować. - W teatralnym wręcz geście rozejrzał się wokół nich. - Zero miśków w zasięgu wzroku. - Dodał z udawaną ulgą.
  - Obrałeś sobie za cel zniszczenie nastroju? - Wywróciła oczami, śmiejąc się jednak cicho.
  - Zawsze do usług. - Wstał i pokłonił jej się żartobliwie. - Idziemy już? - Mruknął tonem niecierpliwego dziecka co dziesięć sekund pytającego, czy jest już blisko celu podczas wycieczki z rodzicami.
  - Na kogo ja się zdecydowałam. - Mruknęła kręcąc głową. Wstała jednak i ruszyła w stronę swojego domostwa.
  - Widziały gały co brały. - Skomentował, gdy już się z nią zrównał. - Wiesz, namyślaj się póki masz jakąś drogę ucieczki, bo jak zostaniesz moją partnerką, to się ode mnie nie uwolnisz. - Nie wiedział, czy to pozytywne uczucia dodawały mu swobody, czy to ból go ogłupiał, lecz postanowił nie marudzić i korzystać z chwili, nawet jeśli chwilami paplał jakieś głupstwa.
  - Zobaczymy, kto będzie chciał jako pierwszy uciekać od tego drugiego, zobaczymy. - Roześmiała się ponownie. 
  W końcu dotarli do domostwa Nali, zbyt dużego, jak na jego gust. Czy właśnie tu miałby zamieszkać, gdy oficjalnie zostanie partnerem swej ukochanej? Była to wszak posiadłość Alf, najprawdopodobniej to wszystko działało podobnie do tego, jak działało w przypadku tego zamku w Anglii. Dodatkowo, Alfa potrzebowała potomka, a w jego małej, lecz przytulnej chatce nie było miejsca dla żadnych szczeniąt.
  Wyglądało na to, że będzie musiał się przyzwyczaić. Nie wiedział jeszcze jednak, czy będzie tak potrafił.
  Był już senny. W końcu nie codziennie musiał uciekać przed niedźwiedziem i odwiedzać szpital ze względu na obrażenia przez niego zadane.
  - Zamierzasz dziś jeszcze pracować? - Wymruczał, przytulając ją delikatnie.
  - Wolałabym tak. Nie jestem jeszcze jakoś szczególnie zmęczona. - Wzruszyła ramionami. - A dlaczego pytasz?
  - Dasz radę pracować na podłodze, kanapie czy gdziekolwiek, gdzie mógłbym leżeć obok ciebie, gdy będziesz to robić? - Zamerdał delikatnie ogonem, mając nadzieję, że to jakkolwiek wpłynie na jej odpowiedź.
  - W porządku, mogę pracować na kanapie, obok niej jest stolik. - Skinęła łbem.
  - Wybornie. - Uśmiechnął się.
  Pomógł jej przenieść dokumenty. Gdy wszystkie znajdowały się już na stoliku, suczka usiadła na kanapie i nachyliła się w ich kierunku. On zaś położył się obok niej, kuląc się na tyle, na ile pozwalało mu dość duże ciało i uszkodzony przez pazury niedźwiedzia bok.
  - Kiedyś będziesz musiała mi wyjaśnić, o co chodzi w tych wszystkich papierkach. - Wyszeptał, leżąc z zamkniętymi oczami.
  - Och... - Zawahała się przez chwilę. -Mogę nawet teraz. Co ty na to? - Na szczęście zdążył otworzyć oczy, zanim na niego spojrzała. Gdyby zobaczyła, że prawie już zasypiał, jej zapał zostałby brutalnie ugaszony.
  - W porządku. - Skinął łbem i usiadł. - Zaczynajmy.

Nala?

Od Estlay CD. Aidana

Spojrzała na niego ostatni raz, z uśmiechem malującym się na jej obliczu, po czym zniknęła za drzwiami.
Na drugi dzień już z samego rana znalazła się w szpitalu. Lubiła swoją pracę! Niektóre elementy jej nie pasowały, jednak nie miała z tym problemu - po prostu zmieniała je pod siebie, co było typowe dla niej.
Czytała akta, na których zapisane było co zostało zrobione, a co jeszcze powinno się dopracować, uwzględniała prośby Laverne co do asortymentu szpitala i jej towarzyszyła. Szczerze powiedziawszy, pracy miała coraz mniej, więc w budynku medycznym spędzała zaledwie kilka godzin.
Ku jej własnemu zdziwieniu, około południa do szpitala wkroczył znany jej samiec, do złudzenia przypominający przedstawicieli północnych psów zaprzęgowych. Kroczył dumnie, a na jego pysku gościł zawadiacki uśmiech.
- Och, Estlay! - zawołał.
Akurat szła w przeciwnym kierunku, więc musiała się odwrócić, aby ujrzeć właściciela głosu. Przystanęła na chwilę, po czym obróciła się, ruszając ochoczo w jego kierunku.
- Aidan! - odparła wesoło.
Zabawne było, jak w jego obecności porzucała dumę, którą Gamma posiadać powinna, i stawała się ponownie beztroską, niezależną Estlay.
Stanęli naprzeciw siebie, merdając wesoło ogonami.
- Możesz się stąd wyrwać? - Aidan uniósł wzrok, który dotychczas utkwiony był w czekoladowych ślepiach jego towarzyszki, i rozejrzał się po pustym szpitalu.
- Jak widać. Nawet nie ma dziś Laverne, więc śmiało, możemy iść - oznajmiła, a gdy pies skinął głową, skierowała się do wyjścia.
Samiec szybko się do niej przyłączył i zrównał z nią.
- Dokąd wybierzemy się tym razem? - zagaiła suczka i wciągnęła do płuc rześkie powietrze, kiedy zostawili za sobą budynek medyczny.
- Zapewne tam gdzie nas łapy poniosą - stwierdził Aidan i roześmiał się.
- No więc zaufajmy naszym łapom i miejmy nadzieję, że wybiorą ciekawe miejsce - zachichotała. - Nie rozchorowałeś się jeszcze po wczorajszym?
- Jak widać, jeszcze nie. Co jak co, ale z ciebie też twarda sztuka, jeśli o to chodzi - mruknął pod nosem i zerknął na nią.
W odpowiedzi wyszczerzyła tylko zęby.

Aidan?

Od Erydy CD. Murdoca

   Odbudowa koszar przebiegała sprawnie i pomyślnie. Zostało tylko jeszcze parę ścian i podłóg do odnowienia, oraz zapełnienie kilku pomieszczeń brakującymi meblami.
    Eryda była zadowolona z pracy psów, które do tego się przyczyniły. Zdecydowanie uważała, że gratulacje należały się im, mimo iż generał wcale nie stała bezczynnie, to jednak pracowała krócej, a większą uwagę zwracała na doglądaniu ów pracy.
   Przechadzała się właśnie po budynku, nie mogąc nacieszyć oka urokiem jego wnętrza. Kroczyła powoli przez korytarz, a jej myśli zaczynały krążyć wokół mieszkańców tych regionów. Najintensywniej myślała o pewnym psim osobniku, którego miała okazję poznać niedawno. Chociaż wiedziała jaki typ samca reprezentuje, miała malutką nadzieję na ponowne spotkanie.
   Jej myśli zostały zburzone, gdy przed sobą dostrzegła samicę Alfa. Na początku myślała, że przybyła tutaj, aby zobaczyć jak idą prace nad odnawianiem budynku. Zaczęła mieć jednak wątpliwości kiedy ujrzała kroczącego koło przywódczyni nieznajomego jej psa.
  Eryda skinęła w stronę Nali łbem, co było znakiem powitalnym.
- Witaj Erydo - Alfa odwzajemniła gest, po czym skierowała swe ślepia na psa, który był przedstawicielem wyżłów weimarskich. - Oto nasz nowy członek stada i zarazem strateg wojenny - przedstawiła samca, co rozwiało jej wątpliwości, które dotyczyły ich przybycia. Eryda zlustrowała go wzrokiem. Od razu w oczy rzuciło jej się to, że samiec nie posiada lewej tylnej łapy. Szybko jednak przeniosła spojrzenie na jego ślepia.
- Witamy w szeregach - rzekła z dumą. - Jak Ci na imię? - Zapytała. Samiec chrząknął, po czym odparł:
- Murdoc.
   Wilcza samica pokiwała parę razy powoli głową, tak jakby przetwarzała jego słowo.
- Ja muszę już iść  - odezwała się Nala do obojga psów. - Wytłumaczysz mu wszystko? - Zwróciła się do Erydy.
- Oczywiście - odrzekła. Alfa z zadowoleniem na pyszczku odeszła, pozostawiając Murdoca i Erydę samych.    Samica zaczęła powoli iść przed siebie, gestem łapy każąc nowemu strategowi, aby uczynił to samo. Samiec po chwili szedł równo z generałem.
- Narazie zajmujemy się odmową koszar - rozpoczęła wyjaśnienia, rozglądając się dookoła. - Liczba naszego wojska nie jest wysoka, ale doskonale się z nimi współpracuje. Będziesz mógł ich poznać następnego dnia, przyjdą tutaj. Ja jestem generałem, o czym pewnie wcześniej się dowiedziałeś - wreszcie przeniosła na niego wzrok. Murdoc skinął twierdząco łbem. - Jako strateg wojenny będziesz obmyślał plany dotyczące walk, rozmieszczeniem wojska. Powiedz mi, czy masz jakiekolwiek doświadczenie z tym stanowiskiem? - Zapytała.
<Murdoc?>

Od Enyaliosa CD. Laverne

  Pies uczy się przez całe swoje życie, czyż nie tak mawiają? Dlatego też, choć początkowo nie był przekonany do pomysłu Laverne, postanowił skorzystać z okazji i nauczyć się czegoś nowego.
  Nie przepadał jakoś szczególnie za wodą, zwłaszcza za zimną, a ta, do której wkroczył, do najcieplejszych nie należała. Gdzieś podświadomie wiedział, że z jego krótką sierścią może się to skończyć źle, ale machnął na to łapą, śmiejąc się sam do siebie w duchu, że od czego ma się lekarkę jako partnerkę.
  Już jutro byłą lekarkę, pojął. Od jutra Laverne miała się być suką Beta, z chwilą, w której zostaną wpisani do Wielkiej Księgi, miało już nie być odwrotu. A ten brak odwrotu niezwykle radował Enyaliosa, który wiedział, że jego ukochana owej drogi ucieczki nie potrzebowała.
  Przez krótką chwilę stał tak, z niewyraźną miną wpatrując się w wodę, pod której powierzchnią jedna za drugą przepływały dość duże ryby. Czy takie zanurzanie pyska w wodzie i kłapnie nim w nadziei, że coś się nawinie było bezpieczne? Gdy spojrzał na stojącą obok niego trójkolorową suczkę, nie wydawało mu się jednak, by działa jej się krzywda podczas wykonywania tej czynności.
  Rozstawił więc nieco szerzej łapy, by móc się schylić z większą swobodą i zanurkował pyskiem w dość płytkiej wodzie. Jedna z ryb uderzyła go swoim śliskim ciałem, lecz żadnej nie udało mu się złapać.
  Co to, to nie, musiał się tego nauczyć!
  Dał sobie jedynie chwilę na zaczerpnięcie oddechu ponad powierzchnią wody, zerknął na Laverne, która zapewne zdążyła już odetchnąć i podjęła drugą próbę, i ponownie zanurzył pysk w wodzie.
  Tym razem nie dotrwał do końcówki swej wytrzymałości, gdyż rozkojarzył go wesoły okrzyk dryfującej na tafli wody wydry.
  - Brawo, Laverne!
  Okrzyk ten był dla niego tak nagły i tak dziwny po chwili, w której jego uszy wypełniał jedynie plusk wody, że przypadkowo zaczerpnął nieco wody w nozdrza. Od razu podniósł pysk i zaczął rozpaczliwie próbować pozbyć się niepożądanej cieczy.
  - Gratulacje. - Wycharczał, gdy powróciła mu zdolność mowy. Suczka, gdy on się tak przez chwilę męczył, odłożyła swą zdobycz na brzeg i teraz stała na przeciwko niego, wpatrując się w niego ze zmartwieniem.
  - Już w porządku? - Odpowiedziała, przypatrując mu się uważnie.
  - Tak, tak. - Jego głos powoli wracał do normy. - Tylko chyba na dziś już przerwę swą naukę łowienia ryb. Ale kiedyś chętnie do niej wrócę. - Uśmiechnął się delikatnie.
  Laverne skinęła głową i oboje wyszli na brzeg.
  - Jeśli chcesz, możesz kontynuować, ja chętnie popatrzę. - Zachęcił ją, gdy już się otrzepali z wody.
  - Kiedy indziej. - Pokręciła głową.
  Podziękowali więc Victorii i udali się w kierunku zbiorowiska domostw.
  - Odprowadzę cię. - Zaoferował. - Chyba że idziemy do mnie. W końcu jesteśmy już oficjalnie razem. - Przypomniał sobie i uśmiechnął się szeroko.
  - Co zrobimy z moim domem po tym, jak przeprowadzę się do ciebie? - Zupełnie rozumiał, dlaczego pytała. Włożyli w to lokum mnóstwo pracy, a powinni włożyć jeszcze więcej.
  - Hmm... Dokończymy je, przetrzymamy i jak któreś z naszych dzieci, których, mam nadzieję, kiedyś się doczekamy, dorośnie, dostanie je w prezencie. Co ty na to?
  - Jak będziemy mieli więcej niż jedno dziecko to to będzie faworyzowanie, wiesz o tym, Eny? - Roześmiała się cicho.
  - Do tego czasu coś wymyślimy. - Wywrócił oczami, ale też się zaśmiał.
  Na tym ten temat został zakończony. Niedługo później przekroczyli próg jego domostwa, gdzie tylko spożyli wspólnie rybę złowioną przez Laverne i udali się do sypialni, gdzie szybko zasnęli wtuleni w siebie.
  A rano, w dniu, który nastał po tym najważniejszym wieczorze w jego życiu, po raz pierwszy od dawna nie wstał ze świtaniem. Gdy wyjrzał przez okno znajdujące się dość nisko na przeciwko łóżka, co robił zawsze jako pierwsze po przebudzeniu odkąd tu zamieszkał, ze zdziwieniem odkrył, że słońce rozpoczęło swą wędrówkę po niebie jakąś godzinę, jeśli nie dwie, wcześniej.
  Miejsce na łóżku obok niego było już puste, ale wciąż ciepłe, wstał więc i ruszył na poszukiwania ukochanej, którą znalazł w spiżarni.
  - Dzień dobry. - Mruknął, stając obok niej i kładąc łeb na jej łopatce.
  - Dzień dobry. - Próbowała się wywinąć tak, by na niego spojrzeć, ale jej się nie udało. - Tu prawie nic nie ma. - Ogłosiła z niezadowoleniem, gdy się już poddała.
  - Mogę iść coś upolować. - Odparł szybko, podnosząc głowę.
  Wykorzystała to, by się odwrócić i go przytulić.
  - Nie ma takiej potrzeby. Możesz za to iść do mnie, powinnam tam mieć jeszcze jednego zająca, nie może się zmarnować. Powinniśmy się najeść zającem i tą resztką suszonego mięsa.
  - Tak jest, pani Beto. - Uśmiechnął się szeroko, tylko dlatego, że mógł ją tak już nazywać.
  - Jeszcze nie oficjalnie. - Ostudziła nieco jego entuzjazm.
  - Mów tak, a jestem gotów zawlec cię do Nali jeszcze przed śniadaniem, nawet jeśli to oznacza, że miałbym ją obudzić. - Zagroził, choć, szczerze mówiąc, ten plan nie wydawał mu się aż taki zły.
  - Idziesz po tego zająca czy nie? - Starała się wyglądać na podirytowaną, lecz zdradzał ją radosny błysk w oku.
  - Idę, idę. - Zanim wyszedł pocałował ją jeszcze delikatnie.

Lav?

Od Nali C.D. Makbetha

Owszem. Miała niezliczoną ilość obowiązków. Odkąd przybyli na te tereny czekała na nią papierkowa robota, której nawet nie ruszyła. Mogło to poczekać, ale nie nieskończoną ilość czasu. Makbeth także mógł poczekać. Jednak dla niej był ważniejszy niż papierkowa robota.
— Skoro... — zaczęła, a samiec spojrzał na nią pytająco. — W zasadzie cały dzień spędziliśmy u ciebie... Może udalibyśmy się do mnie? — uśmiechnęła się delikatnie do psa. Chwilę jeszcze zastanawiała się co może do tego dodać by tym bardziej zachęcić samca. — Zajęłabym się przy tym częścią prac, ty byś mi trochę pomógł... No i miałabym na ciebie oko. — dodała po chwili milczenia. Była przejęta. Czuła się jakby proponowała samcu związek aż do końca ich dni, a on miałby odmówić. Mimo iż wcale tak nie było. Liczyła na jego zgodę. Nie zajęłaby się tak czy siak papierkową robotą w swojej posiadłości, lecz opiekowałaby się Makbethem. W tym momencie chciała być tylko zwykłą obywatelką stada, pełniącą jakąkolwiek inną funkcję niż przywódca stada.
— Chodźmy stąd. — rzucił tylko samiec, ruszając w stronę drzwi wyjściowych ze szpitala. Nala otworzyła tylko pyszczek w niedowierzaniu. Liczyła na jakąkolwiek inną odpowiedź. Na zgodę lub jej brak. Wtedy oboje udaliby się do własnych domostw i zajęli swoimi sprawami. Makbeth spojrzał na suczkę z delikatnym uśmiechem. Łapą zamknął jej pyszczek. — Bo ci mucha wpadnie. — powiedział. Suka potrząsnęła głową.
Oboje ruszyli w stronę drzwi. Byli tutaj zupełnie sami. Nala nie liczyła zbytnio aby kogokolwiek mogli spotkać. Było już późno, a do tego raczej mało kto udaje się do szpitala bez wyraźnej potrzeby.
Spojrzała tylko na samca, który zatrzymał się na chwilę zaraz po wyjściu z budynku służącego psom jako szpital. Pies upewnił się, że alfa jest tuż obok niego i ruszył przed siebie. Nala podążała tuż przy jego boku, nie wiedząc dokładnie gdzie się udają. Aby dojść do chatki Makbetha czy jej domostwa szło się w tym samym kierunku. Samica liczyła na to, że udadzą się do niej.
Szli w ciemności. Jedynym światłem, które w pewnym stopniu oświetlało im drogę był księżyc, który tej nocy był w pełni. Noc była mroźna, jednak czego mogli się spodziewać po tak bardzo wysuniętym na północ punkcie.
Nala zatrzymała się nagle. Makbeth zorientował się o tym dopiero po kilku metrach. Odwrócił głowę w jej stronę. Nala siedziała nad brzegiem fiordu i wpatrywała się w niebo, na którym nagle pojawiła się zorza polarna. Pies podszedł do niej i usiadł obok niej. Suka spojrzała na niego z uśmiechem. Po chwili przeniosła jednak wzrok ponownie na niebo. W Londynie nigdy takiego czegoś nie widziała. Słyszała o tym, że zorza istnieje i jest to bardzo popularne zjawisko w regionie, który aktualnie zamieszkuje, jednakże nigdy nie było dane jej tego zobaczyć. Dzisiejszy widok był dla niej pierwszym razem.
— Jaka piękna. — powiedziała, wskazując pyskiem na rozświetlone na różne barwy niebo.

< Makbeth? >

Od Aidana CD. Estlay

   - Nie wygrałaś - mruknął zadowolony Aidan, zaraz po chwili zanosząc się śmiechem. Kruczoczarna suczka poszła w jego ślady. Musiał to być naprawdę dość zabawny widok. - A teraz zejdź ze mnie, nie chce umrzeć na zapalenie płuc - zaśmiał się samiec, tym samym przerywając ich wesołe śmiechy.
- Dobrze, nie chce być później osądzona o Twoją śmierć - Estlay posłuchała swego towarzysza i pospiesznie, ale z wesołym uśmiechem na pysku zeszła z niego, dzięki czemu Aidan mógł spokojnie się podnieść. Samica wyszła na brzeg, po czym otrzepała się z zimnej wody. Tak samo postąpił Aidan, ale w pewnej odległości, aby nie ochlapać Estlay.
  Po wykonaniu tej czynności czarno - biały samiec podszedł do towarzyszki.
- Masz szansę na rewanż - rzekł, a na jego pysku zaczął malować się chytry uśmieszek. Estlay spojrzała na niego zaciekawiona. - Goń mnie - pacnął ją w bark i od razu rzucił się do ucieczki. Słyszał śmiech swej towarzyszki oraz to, jak natychmiastowo za nim podążyła.
   Samiec biegł wśród szeregu drzew, co jakiś czas odwracając łeb za siebie, aby móc spojrzeć jak daleko znajduje się Estlay. Czarna samica nie zamierzała się poddawać i wytrwale próbowała dogonić swój "cel". Co prawie jej się udawało, gdyż z każdą sekundą była coraz bliżej Aidana.
- Zaraz Cię złapie! Zobaczysz! - Okrzyknęła wesołym głosem.
- Chyba w Twoich snach! - Parsknął samiec, jeszcze bardziej przyspieszając. Za nic nie chciał być złapanym, chociaż już powoli czuł jak jego kończyny zaczynają mu odmawiać dalszego biegu.
  Próbował zmylić Estlay na różne sposoby. Czasem niespodziewanie i gwałtownie zmieniał kierunek swej trasy, a innym razem biegł slalomem między drzewami. Ale nawet to nie było w stanie zniechęcić kruczoczarnej, uparcie ganiała za Aidanem.
  Zmęczony już odrobinę bezustanną ucieczką, spojrzał za siebie. Przez swą nieuwagę nie zauważył niewielkich rozmiarów kamienia, o którego zahaczył łapą i upadł na trawę. Czuł delikatne drżenie mięśni z wysiłku, a po chwili także ciężar, który poczuł na grzbiecie. Doskonale wiedział kto to. Ostrożnie odwrócił łeb, aby móc spojrzeć na Estlay, która trzymała łapy na jego plecach.
- Mam Cię - uśmiechnęła się triumfalnie.
- Gdyby nie ten kamień, goniłabyś mnie w nieskończoność - rzekł lekko niezadowolony porażką Aidan. - Możesz już zejść. Ciężka jesteś - skomentował.
- Masz na myśli, że gruba? - Zapytała Estlay z udawanym oburzeniem, ale wykonała polecenie psa.
- Nie śmiałbym tak o Tobie powiedzieć - rzekł wstając i otrzepując sierść ze źdźbeł trawy. - Chyba już pora wracać - zmienił temat, rzuciwszy okiem na księżyc. Kruczoczarna zgodnie skinęła łbem.
- Więc chodźmy - rzekła Estlay, także zerkając na niebo.
   Wracali w ciszy, gdyż na tę chwilę nie czuli potrzeby, aby ze sobą rozmawiać. Aidan już zaczynał tęsknić za spędzaniem wolnego czasu z Gammą, chociaż jeszcze nawet się nie rozstali.
   W końcu oboje stanęli przed domkiem, który należał do czarnej.
- Więc do zobaczenia, mam nadzieję, że za niedługo - rzekł pierwszy z nadzieją w głosie, po czym spojrzał na samicę.
- Do zobaczenia - odrzekła z delikatnym uśmiechem. Gamma podeszła do dzwi, a samiec zaczął się już powoli oddalać. Zatrzymał się jeszcze kilka metrów dalej od drzwi, odwracając spojrzenie na Estlay.
- Dobranoc - powiedział, nim samica zamknęła drzwi.
<Estlay?>

GONIEC — SAHARA

flickr.com | Kristyna Kvapilova
IMIĘ: Sahara, tak, dobrze myślicie, tak jak ta pustynia. Dość nietypowe imię, z pewnością sprawia, że każdy kto ją poznał zapamięta ją na dłużej.
SKRÓTY: Wszyscy zwracają się do niej pełnym imieniem, głównie z tego powodu, że jest wystarczająco krótkie i skróty nie są konieczne.
MOTTO: Sahara żyje chwilą i nie przejmuje się zbytnio konsekwencjami swoich działań, wybrała taki styl życia, dlatego nie posiada czegoś takiego jak motto.
PŁEĆ: Jeśli pomylisz ją z samcem to znaczy, że jesteś ślepy lub nigdy nie widziałeś suki na oczy.
WIEK: Osiągnęła niedawno wiek ośmiu lat.
DATA URODZENIA: 14 kwietnia.
STANOWISKO: Postanowiła objąć stanowisko gońca.
ODPOWIEDNIK: GRLwood
CHARAKTER: Może jej wygląd sprawia, że wydaje się niepozorna, na pierwszy rzut oka Sahara kojarzy się z czymś słabym, delikatnym jej drobna postura sprawia, że psy tak o niej myślą gdy widzą ją pierwszy raz na oczy. Nawet nie wiedzą jak się mylą, "w małym ciele wielki duch" jak to powiadają. Emocje się w niej gromadzą, często musi się wyżyć na różne sposoby. Biega, uderza swoimi chudymi łapami w drzewa, krzyczy i zawsze wkłada w to swoją nadmierną energię. Ogólnie to szybko się denerwuje. Damą nie można jej nazwać, od szczeniaka lepiej czuła się lepiej w towarzystwie samców. Pewnie dlatego, że wychowywał ją ojciec, a on i tak pewnie wolałby mieć syna. Nawet jeśli lepiej czuje się w takim środowisku, a nie innym to nie oznacza, że nie potrafi zachowywać się tak jak suczka. Potrafi i robi to świetnie, swoim urokiem osobistym i wrażeniem bycia kruchej przyciąga do siebie samców. Jest to kolejny z jej sposobów na wyładowanie się, przelotne romanse, które niejednemu psu złamały serce. Nigdy do tej pory nie poczuła żadnych wyrzutów sumienia i raczej się na to nie zapowiada.
RODZINA: Jej rodzina nie jest szczególnie duża, właściwie składa się tylko na rodziców i jedno dziecko. Matka, której imienia nie miała okazji poznać odeszła od razu po porodzie i zostawiła Saharę z ojcem Danielem. Jak można się domyślić z tego krótkiego tekstu, Sahara była dzieckiem niechcianym.
PARTNERSTWO: Związki na dłuższy czas to zdecydowanie sprawy nie dla niej.
POTOMSTWO: Brak, byłaby złą matką.
APARYCJA:
  • Rasa: Jest mieszańcem tak jak jej rodzice. 
  • Umaszczenie: Czekoladowe.
  • Wysokość: 49cm WK
  • Masa: 17kg
  • Długość sierści: Długa.
CIEKAWOSTKI: --
HISTORIA: Urodziła się jako dziecko-wpadka, matka opuściła rodzinę od razu po porodzie zostawiając Saharę z patologicznym ojcem, który często używał jej jako worek treningowy. Suczka starała się jak najbardziej unikać domu, ale i tak zawsze miała nadzieję, że Daniel się w końcu ogarnie. Podczas swoich wypadów spotykała się z różnymi psami i zawracała im w głowach, było to wtedy jedyne co jej sprawiało przyjemność, cały czas trwała w przekonaniu, że tylko początek miłości jest piękny, a potem zmienia się ona w męczącą rutynę. Z tym właśnie myśleniem łamała serca tym wszystkim pechowcom, którzy na nią natrafili i się zadurzyli. Tak wyglądało jej życie, do pewnego dnia gdy wróciła do domu jej własny ojciec próbował ją wykorzystać, wtedy uciekła i zupełnie przez przypadek trafiła na tereny PK, jakby zostało jej to przewidziane przez los.
AUTOR: Tooru

Od Coopera CD. Connora

  - Przed siebie? - Prychnął cicho. - Brak planu to też jakiś plan, no tak. - Mruknął, wzruszając ramionami, tak, jak to uczynił chwilę wcześniej jego towarzysz.
  Rozmowa się nie kleiła, to był niezaprzeczalny fakt. Dobitnie dowiodło o tym to, jak spojrzenie Connora znów zostało skierowane w górę, na gwiazdy.
  Gwiazdy! Cooper wpadł na pomysł.
  - Chodź. Ty nie masz planu, ale ja mam. - Oświadczył i zmienił kierunek.
  - A dlaczego zawracamy...? - Connor najwyraźniej nie był zachwycony tajnym świetnym planem swojego znajomego.
  - Idziemy na północ, to proste. - Uśmiechnął się do psa, po czym znów spojrzał przed siebie.
  Wyminęli szpital, koszary, szkołę oraz ośrodek adopcyjny, z którego niedługo wcześniej wyszli.
  - A po co idziemy na północ? - Mruknął ponownie zbliżony swym wyglądem do husky'ego samiec.
  - Och, poczekaj po prostu, to się przekonasz. - Cooper wywrócił oczami, nieco podirytowany i nieco rozbawiony zachowaniem szpiega.
  Connor zamilkł, najwyraźniej się poddał. W owym milczeniu dotarli na sam skraj wysepki, gdzie dotarłszy goniec bezceremonialnie położył się na plecach na ziemi przy morzu.
  - Zapraszam na parter. - Spojrzał wyczekująco na towarzyszącego mu samca, wykonując gest łapą w kierunku kawałka ziemi obok niego.
  - Cały ten cyrk był po to, żebyśmy się kładli na ziemi? - Westchnął samiec, ale spoczął w odległości mniej więcej jednego kroku od przypominającego owczarka australijskiego mieszańca.
  - Cały ten cyrk, jak to określasz, jest po to, żebyś, jak już musisz się tak gapić w te gwiazdy, robił to chociaż w jakiś dość sensowny sposób. Zadzierałeś głowę tak bardzo, że zaraz byś sobie coś w szyi naruszył. - Parsknął. - A tu widok na nie jest jeszcze lepszy niż tam. - Dokończył.
  - Dziękuję... - Connor brzmiał dość niepewnie, jakby nie wiedział co uczynić w całej tej sytuacji. - Znasz się choć trochę na tym? - Zagaił po chwili, już z większą pewnością.
  - Na "tym"? Znaczy się na gwiazdach? Ani trochę. Nie jestem nawet w stanie powiedzieć, gdzie jest Mała czy Wielka Niedźwiedzica. - Wzruszył ramionami. Lubił patrzeć na gwiazdy, ale takiej wiedzy nie miał mu kto przekazać.
  - Mała jest tutaj. - Wskazał łapą w miejsce, w którym Cooper nic nie dostrzegał, by po chwili ją przesunąć. - A tu Wielka. - Nadal nic.
  - Poczekaj. - Burknął, niezadowolony. Niby mała odległość, ale i tak robi różnice. - Wstał, zrobił jeden krok w bok i znów opadł na plecy, tuż obok Connora, ich ciała stykały się zresztą nieco. - Teraz pokaż jeszcze raz. - Spojrzał na niego wyczekująco.
  Widział, jak pies wywraca oczami, lecz po chwili wykonał on jego prośbę, ponownie wskazując gwiazdozbiory, które teraz rzeczywiście przypominały wozy, czy o czym tam nie ględzili ludzie.
  - A ta cała Gwiazda Polarna? - Zaciekawił się jeszcze bardziej.
  - Ją dość łatwo znaleźć, jak się już wie, gdzie jest Wielki Wóz. - Poinformował go samiec i przesunął łapą w powietrzu, by w końcu zatrzymać ją tak, że wskazywał odpowiednią gwiazdę. - O tu.
  Spojrzeli na siebie w prawie że tym samym momencie, co, w połączeniu z pozycją, w jakiej się znajdowali leżąc bark w bark, nagle stało się dość peszące. Cooper spuścił wzrok jako pierwszy.

Connorku?

Od Laverne CD. Murdoca

Przekręciła głowę na bok, przyglądając się nieznanemu dotychczas gatunkowi zwierzęcia. Zachowywała się ostrożnie, znajdowała się w końcu tuż przy krawędzi przepaści. Łańcuszek z pierścieniem, który otrzymała od ukochanego i gościł na jej szyi, teraz zwisał tuż nad urwiskiem.
- Nie spadnie? - zapytała zatroskana o muflona i uśmiechnęła się delikatnie, cały czas patrząc na roślinożerną istotę.
- Nie - Murdoc pokręcił przecząco głową, po czym odsunął się od krawędzi i wyprostował.
Zdawał się być tego pewien, podniosła się więc, rzucając okiem ostatni raz na muflona.
Ileż się uczyła na nowych terenach! Zdawało jej się, że poznaje życie na nowo. Nigdy wcześniej nie widziała wielu roślin czy też zwierząt - na początku nie wiedziała czym była Victoria (a jak się okazało należała do przedstawicieli wyder, a te zamieszkiwały Europę, więc w Anglii też by się jakaś znalazła), nie znała także muflonów. Nigdy wcześniej nie widziała też zórz polarnych, a tutaj, na terenach Północnych Krańców, mogła pierwszy raz podziwiać ów zjawisko.
- Możemy iść dalej. Powinniśmy być już całkiem niedaleko - rzuciwszy wesoło, ruszyła niespiesznie na przód.
Szary wyżeł szybko się z nią zrównał, a ich dalsza wędrówka mijała w milczeniu. Oboje wypatrywali kwiatu o barwie zbliżonej do szafiru.
- Czy to nie to? - Murdoc przystanął na chwilę i schyliwszy łeb, wskazał nosem na roślinę przebijającą się przez warstwę śniegu.
Trójkolorowa suczka podeszła do swojego towarzysza i dla pewności powąchała kwiat, po czym energicznie pokiwała głową.
- Tak, doskonale! Patrz, tam rośnie jeszcze kilka - zauważyła.
Rzeczywiście, kilka kroków za pierwszym z anemonów rosły kolejne. Były jednak dość blisko krawędzi, dodatkowo teren tam pokryty był białym puchem, co uniemożliwiało zanalizowanie podłoża.
- Pójdę tam - oznajmiła z lekkim uśmiechem na pyszczku. - Jestem lżejsza, więc jest mniejsza szansa na zapadnięcie się ziemi. Możesz w międzyczasie zerwać te bliżej siebie.
Murdoc w odpowiedzi skinął tylko głową.
Zboczyła ze ścieżki i na ugiętych łapach, nisko przy podłożu, ruszyła w kierunku pozostałych kwiatów. Dzięki większej ilości będzie mogła zachować kilka dla siebie, przy okazji i wyżeł będzie miał zapas, jeśli ból by powrócił.
Zdobyła kilka z anemonów, które trzymała w pysku. Przy ostatnim z nich, ku jej własnemu zaskoczeniu, grunt osunął jej się spod przednich łap.
Szybko zdążyła odskoczyć do tyłu, choć nawet, gdyby jej refleks zawiódł, nie spadłaby do przepaści - czując zęby na ogonie, zorientowała się, że Murdoc ją asekurował.
Wróciła na szlak i wzięła głęboki wdech.
- Żyję, nic mi nie jest - przez kwiaty w pysku nieco sepleniła. Uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Dziękuję.
Samiec odmruknął coś pod nosem, po czym zebrał z ziemi rośliny, które upuścił na rzecz prawdopodobnego ratowania medyczki.

Murdoc?

Od Murdoca cd. Laverne

    —  Czy  —  zaczął, przeniósłszy wzrok na kroczącą obok niego samicę  —  będziemy szli długo?
    —  Nie.  —  Odetchnął z ulgą.  —  Prawdopodobnie jesteśmy już bardzo blisko. Jeśli zobaczysz gdzieś wystający ze śniegu kwiat, powiedz.
    Przytaknął i powrócił do obserwowania wspinających się po sośnie wiewiórek. Rude zwierzątka niedbale przeskakiwały z gałęzi na gałąź, przez moment Murdoc miał wrażenie, że spadną.
    —  Błękitny anemon może złagodzić ból również w okolicy gardła.
    Obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem.
    —  No, nie patrz tak na mnie. Jestem medykiem, wiem, co trapi moich pacjentów.  —  Uśmiechnęła się.  —  Bez względu na to, jak bardzo zbędna wydaje się tobie zdolność komunikacji, nie krzywiłbyś się za każdym razem, kiedy musiałeś odpowiedzieć na moje pytanie.
    —  Nie wiedziałem, że aż tak to widać...
    —  Cóż, inne psy prawdopodobnie nie zwróciłyby na to uwagi, ale ja...  Ja muszę. Nie, nie muszę. Chcę. Taki mam zawód.
    Murdoc nie krył się z tym, że jego pysk przyozdobił mały uśmiech. Laverne i tak by go zauważyła.
    —  Rozumiem.  —  Czuł, że mimo dwóch zupełnie różnych usposobień mogą się dogadać, i właśnie chyba to tak dobrze na niego działało. Nigdy nie przepadał za towarzystwem, ale z wiekiem zaczął dochodzić do wniosku, że dobrze mieć kogoś, z kim raz na jakiś czas można porozmawiać.
    Przystanął, gdy wraz z zimnym powietrzem do nozdrzy wciągnął nieznajomy zapach.
    —  Czujesz?  —  zapytał, rozglądając się.
    —  Tak  —  mruknęła.  —  I chyba wiem skąd dochodzi.
    Spojrzał na nią.
    —  Chodź.  —  Zrozumiała.
    Zatrzymali się tuż nad przepaścią. Kiedy wiatr wyjątkowo mocno szarpnął jego sierść, poczuł, że nie są tu bezpieczni.
    —  Fałszywy alarm, ruszajmy dalej  —  oznajmił, choć biorąc pod uwagę ton głosu, bliżej temu zdaniu było do prośby.
    —  Poczekaj.  —  Zastrzygł uszami.  —  Słyszysz?
    Słyszał.
    Kolorowa towarzyszka ugięła łapy i zniżyła łeb, samiec postąpił tak samo. Spojrzeli w dół.
    —  Koza?  —  zapytała.
    Wyżeł pośpiesznie odskoczył od krawędzi, z trudem łapiąc oddech.
    —  Muflon.

Laverne?

Od Makbetha CD. Nali

  Do tej chwili sądził, że jest odporny na ból. Nigdy nie sprawiał mu on problemów, zadał go tak wiele, że, jak mu się zdawało, zaprzyjaźnił się z nim. Zapach i smak krwi też sprawiały mu zadziwiającą przyjemność, w tym najbardziej skomplikowanym momencie swojego życia działał na niego wręcz jak afrodyzjak. Lecz teraz, gdy w milczeniu przypatrywał się poczynaniom zajmującej się jego raną lekarki, po raz pierwszy odkąd pamiętał odebrał ból i krew jako coś najzwyczajniej w świecie nieprzyjemnego i złego.
  Starzał się, to nie ulegało jego zdaniem wątpliwości. Był mniej więcej na półmetku swego życia, jeśli zakładał, że dożyje spokojnej starości. Jako młodzik gardził psami w swoim wieku, mając je za już wręcz niedołężne.
  Gdzieś podświadomie jednak wiedział, że to, jak intensywnie odczuwał te zjawiska, nie było związane z jego wiekiem. Ostatnimi czasy wszystko nabrało dla niego intensywnych barw, a wszystko to za sprawą pewnej suczki, która czekała teraz na niego na korytarzu. To o nią się bał, nie o siebie, gdy dostrzegł tego niedźwiedzia. To ona pierwsza, za jego poleceniem, uciekła. To ona, za co dziękował losowi, nie ucierpiała podczas tego nietypowego spotkania.
  - Gotowe. - Usłyszał, podniósł więc głowę, by spojrzeć na Laverne. - Rana jest oczyszczona i zabandażowana. Na szczęście obyło się bez szycia, choć jest głęboka. Powinieneś przez kilka najbliższych dni powinieneś uważać, by nie narazić w żaden sposób tej części ciała i się oszczędzać, dużo odpoczywać. Straciłeś taką ilość krwi, że strata ta jest i będzie odczuwalna dla twojego organizmu. - Skinął łbem, by bez słów przekazać suczce, że zrozumiał to, co do niego powiedziała. - Chcesz, bym podała ci jakieś przeciwbólowe zioła?
  - Nie, nie ma takiej potrzeby. - Ostrożnie pokręcił głową, nie chcąc, by mu się w niej zakręciło.
  - W porządku. Gdybyś jednak go potrzebował w przyszłości, przyjdź lub przyślij kogoś tu lub do mojego domu. - Uśmiechnęła się sympatycznie i, jak mu się zdawało, w pełni szczerze.
  - Dobrze. Dziękuję bardzo. - Nie czuł potrzeby prowadzenia dalszego dialogu z jedyną w tym momencie pracownicą szpitala, więc ostrożnie zszedł z kozetki, na której został wcześniej posadzony i skierował swe kroki w kierunku drzwi. Jego łapy zdawały się nie wytrzymywać jego ciężaru tak dobrze, jak zaledwie kilka chwil wcześniej, w głowie czuł delikatne kołowanie, a rana skryta za bandażem wciąż go bolała, lecz zignorował wszystkie te niedogodności.
  Gdy opuścił salę i zamknął za sobą drzwi, szybko odnalazł wzrokiem siedzące na krzesełkach znajdujących się w odległości kilku kroków od niego dwie suczki - Alfę i Gammę. Wykonał pierwszy krok w ich stronę, lecz nie zdążył zrobić wiele więcej, gdyż brązowa samica poderwała się z miejsca i w ułamku sekundy znajdowała się już przy nim.
  - Jak się czujesz? Wszystko w porządku? - Zaatakowała go pytaniami i silnym uściskiem, którego się nie spodziewał. Na szczęście jej dotyk ominął zabandażowaną ranę, więc gdy jego chwilowy szok opadł zastąpiła go przyjemność wynikająca z dotyku ukochanej.
  Zerknął przez ramię Nali i zobaczył Estlay, która przez chwilę przypatrywała się tej scenie z delikatnym uśmiechem, by, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, skinąć mu głową, zapewne na pożegnanie, wstać, przejść szybko, lecz względnie niezauważalnie obok nich i zniknąć za drzwiami gabinetu lekarskiego, z którego on zaledwie chwilę wcześniej wyszedł.
  Przez chwilę w jego głowie majaczyło pytanie, czy Gamma i lekarka będą teraz rozprawiać o tej dość jednoznacznej scenie, lecz postanowił je szybko stamtąd wyrzucić.
  - Jest w porządku. Nie trzeba było szyć, tylko muszę chodzić w opatrunku. - Za żadne skarby świata oczywiście nie zamierzał wspominać o tym, że miał się również oszczędzał. Nie wiedział, czy suczka należała do tych, które od razu wpakowałyby go do łóżka, i to bynajmniej nie w tym wyjątkowo przyjemnym celu, w jakim mogła go tam wpakować ukochana, lecz zdawało mu się, że to wysoce prawdopodobne.
  - Chodź, wracamy do domu. Znaczy, jeśli chcesz, bo technicznie rzecz ujmując to mój dom, a ty masz swój, a w nim pewnie swoje obowiązki, od których cię właśnie odciągam. - Westchnął cicho.

Nala? 

Od Laverne CD. Enyaliosa

Oboje oświetlani byli przez chłodne barwy zorzy goszczącej na niebie. Świat zdawał się być całym sobą przygotowany na ten moment, dając od siebie to co najpiękniejsze, aby chwila ta nie została nigdy zapomniana. Aby była magiczna.
Patrzyła na niego oniemiała. Jej serce zabiło mocniej, a po ciele rozlało się zdziwienie, ale i przyjemne ciepło. W głębi duszy czekała na ten moment. Na moment, w którym oficjalnie staną się partnerstwem. Na moment, w którym zostaną wpisani o Wielkiej Księgi, jak wcześniej ich rodzice.
Czasem obawiała się, że to nigdy nie nastąpi. Ale jak widać były to obawy niesłuszne.
Jej pyszczek rozświetlał szczęśliwy uśmiech, a po jej policzku mimowolnie spłynęła łza. Nie należała jednak ona do tych rozpaczliwych, a do łez szczęścia.
Spojrzała ukochanemu prosto w oczy i zorientowała się, że miota nim niepewność, szybko i energicznie więc pokiwała głową.
- Tak, Eny. Zostanę twoją partnerką. Kocham cię najmocniej na świecie, Enyaliosie. Jesteś dla mnie wszystkim. I chcę z tobą spędzić resztę mojego życia, nieważne jak miałoby ono wyglądać - podeszła do niego i pogładziła jego policzek łapą. - Z wielką chęcią pomogę ci w obowiązkach i będę wraz z tobą dźwigać ich brzemię. I wychowamy wspólnie nasze dzieci, a jedno z nich będzie kiedyś Betą i naszą dumą.
Choć była młoda i całkiem niedawno wkroczyła w dorosłe życie, była oswojona z myślą stworzenia z nim rodziny. Tak naprawdę była w stanie zrobić dla niego niemalże wszystko.
Samiec zdawał się być nieco zaskoczony, ale uśmiechnął się szeroko, z ulgą, a wszystkie wcześniejsze emocje wyparowały.
Pocałował ją delikatnie, a następnie drżącymi jeszcze łapami włożył na jej szyję subtelny łańcuszek, na którym spoczywał pierścień przypominający te ludzkie, będące symbolami związków. 
- Jest piękny, Eny... - powiedziała z oczarowaniem, podnosząc na chwilę łapę, aby okrąg mógł na niej spocząć. Przyglądała mu się chwilę uśmiechnięta.
Zaszczyciła swoje ukochanego... swojego partnera krótkim pocałunkiem i przysiadła na chłodnej ziemi.
- Cieszę się, że ci się podoba. Cieszę się, Laverne, że teraz jesteś już oficjalnie moją damą... - otarł się głową o jej łebek, a ona zachichotała.
- Jeszcze musimy iść do Nali - zauważyła. - Ale to formalność.
Pies przytaknął i zapadła cisza.
Siedzieli tuż obok siebie, oglądając zorzę polarną i ciesząc się swoją obecnością. Świadomością nowego etapu w życiu. Czas mijał (choć ich uwagi nie zaznał), a piękne zjawisko na niebie wkrótce zniknęło.
- Pójdziemy na spacer? - uniosła głowę, która dotychczas spoczywała na barku samca i popatrzyła na niego z radością w ślepiach..
Spotkała się z pozytywną odpowiedzią, toteż wstała, a kiedy on zrobił to samo, opuściła klif w jego towarzystwie.
Szli obok siebie, bez celu.
- Może jutro zagościmy u Nali? - zaproponował, zerknąwszy na swoją ukochaną.
- Myślę, że to bardzo dobry pomysł! - zamerdała wesoło ogonem.
Jej wzrok spoczął na niewielkiej rzeczce, prawdopodobnie nawet nienazwanej, która płynęła wzdłuż trasy, którą szli. Być może była epizodyczna i pojawiła się po roztopach, a być może była na tyle mała, że nikt nie trudził się, aby zaznaczyć ją na mapach czy zaszczycić własną nazwą.
Szumiała przyjemnie, tworząc wraz ze śpiewem ptaków przyjemną dla ucha melodię.
Nagle rozległ się cichy plusk, co natychmiast zwróciło uwagę Laverne.
Na brzegu między krzewami przystanęło niewielkie stworzonko gatunku, którego kolorowa suczka nie znała. Zatrzymała się i z zaciekawieniem opuściła głowę, przyglądając się istocie. Trzymała w pyszczku sporego łososia, co oznaczało, że musiała umieć łowić ryby!
- Witaj - mruknęła zafascynowana suka, obok której przystanął Enyalios.
- Victoria! - szczeknął przyjaźnie.
Znał ją? Jego partnerka uśmiechnęła się ciepło do Victorii. - Poznaj panią mego serca, Laverne - zaśmiał się szczerze. - Lav, to Victoria.
- Miło mi cię poznać, Laverne.
- Ze wzajemnością! - odparła suka z nieukrywanym entuzjazmem. - Widzę, że umiesz łapać ryby. Mogłabyś mi pokazać jak to zrobić? - jej ogon został wprawiony w ruch.
Przedstawicielka nieznanego Laverne gatunku skinęła głową i zwinnie przemieściła się do wody, uprzednio zostawiwszy swoją zdobycz na lądzie.
Enyalios spojrzał suczce w oczy ze zdziwieniem. Ona tylko się zaśmiała, po czym weszła do rzeczki za Victorią. Ciecz ledwo zakrywała jej połowę łap, między którymi energicznie przepływały łososie. Ocierały się o nią, co wywoływało u niej śmiech i podnoszenie niektórych kończyn.
- Spróbuj złapać którąś w zęby - poleciła wydra.
Chwilowa uczennica niedużego stworzenia wzięła głębszy wdech, po czym zanurzyła pysk w wodzie, próbując złapać którąkolwiek z ryb.
Podniosła po chwili głowę, jednak jeszcze nic nie udało jej się złapać. Zauważyła obok siebie swojego partnera, który dołączył się do zabawy (a może lepiej byłoby to nazwać lekcją?) i właśnie próbował złowić ofiarę.

Enyś?

Od Connora CD. Coopera

Connor nie mógł powstrzymać śmiechu, gdy tylko ujrzał w jakiej sytuacji znalazł się jego przyjaciel. Cooper siedział przyklejony czterema literami do wykładziny, a na jego pysku malowało się zażenowanie. Husky oczywiście nie miał innego wyboru niż pomoc psu. Na pokaz zaczął iść najwolniej jak tylko mógł, cały czas z uśmiechem pod nosem. Jednocześnie zastanawiał się jak zabierze się za umycie zadu samca.
- Mógłbyś się trochę pospieszyć, to nie jest śmieszne. - Mówił Cooper, aussie zachował poważną minę tylko na chwilę po czym sam się roześmiał. Chwila minęła zanim Connor doszedł do swojego towarzysza, w drodze wziął wiadro w którym woda miała taką temperaturę, że wciąż można było nazwać ją ciepłą. Przysiadł przy samcu i spojrzał na niego z rozbawieniem.
- Sam jesteś sobie winien, trzeba było patrzeć gdzie siadasz - parsknął po czym dodał - chyba jesteś na to mentalnie gotowy żeby inny pies niż twoja mama umył ci dupsko?
- Nie gadaj tyle tylko zabieraj się do pracy, chciałbym jeszcze pójść na ten spacer. - Wywrócił oczyma i parsknął pod nosem.
Husky nie miał wyboru i musiał zrobić to co musiał, zmoczył szmatkę, którą przyniósł razem z wiadrem. Connor zaczął moczyć miejsca do, których miał dostęp, najpierw od ziemi zaczynały odklejać się brzegi zadu co dawało husky'emu dostęp do coraz to dalej położonych "części". Razem współpracując (w teorii można to tak nazwać, pomimo tego, że to Connor wykonywał większość czynności, to należy docenić trud Coopera, który musiał co chwilę się podnosić aby ten drugi mógł zobaczyć czy dobrze go odkleił) udało im się.
- Skoro teraz jesteś wolny to możemy iść? - Zapytał Connor, liczył na szybką odpowiedź bez wypominania poprzednich chwil. Odetchnął gdy w odpowiedzi Cooper jedynie skinął głową. Niezręczne milczenie trwało tylko chwilę, po niej psy znów czuły się absolutnie komfortowo w swoim towarzystwie. Przez te wszystkie napotkane problemy przy zwykłym kładzeniu tapet czas szybko zleciał, może nie była to jakaś bardzo późna godzina, ale na niebie już pojawiały się gwiazdy. Było ich zdecydowanie więcej niż dało się zobaczyć na dawnych terenach, dla Connora było to na pewno na plus.
- To gdzie idziemy? - Pytanie Coopera spowodowało, że husky przeniósł swój wzrok z gwiazd na niego.
- Chyba przed siebie - wzruszył ramionami

Cooperku?

Od Laverne CD. Murdoca

- Pójdziemy razem.
Przestała się śmiać, ale jej pyszczek dalej rozświetlał ciepły uśmiech. To byłaby kompromisowa decyzja. Zastanawiała się przez chwilę, czy samiec da radę, ale szybko przepędziła te myśli - był taki, jak wszyscy inni i zapewne doskonale sobie radził, więc dlaczego miałaby się nie zgodzić? Przynajmniej nie musiałaby ruszać w tę wyprawę sama. Poza tym roślina, która ukoiłaby ból samca, nie leżała w najwyższych partiach gór, toteż trasa nie powinna być wyjątkowo ciężka.
- Zgoda - pokiwała ochoczo głową.
Zerknęła za siebie, w głąb domu. Była już po śniadaniu i nie miała ważniejszych spraw na głowie, więc oznajmiła:
- Osobiście mogę ruszać od razu. A ty dasz radę teraz wybrać się po błękitny anemon? - popatrzyła na niego łagodnie, a on pokiwał twierdząco głową. -  Świetnie.
Opuścili próg jej domu, po czym ruszyli w kierunku, w którym rozciągały się pasma górskie.
Szli równo, ramię w ramię, a Laverne co jakiś czas zerkała na szarego towarzysza. Nie wiedziała go w ludzkim mieście, nie należał też do stada, kiedy wędrowało z Anglii do Norwegii. Nala zapewne wiedziała o jego obecności - trudną by ją było przeoczyć, bowiem mieszkańcy Północnych Krańców byli doprawdy nieliczni - więc kolorowa samica śmiała podejrzewać, że jest on nowym członkiem niewielkiej sfory.
- Jak masz na imię? - przerwała milczenie między nimi i przechyliła lekko głowę na bok.
- Murdoc - rzucił krótko wyżeł, obdarzywszy medyczkę chwilowym spojrzeniem.
Przytaknęła.
Podświadomość podpowiadała jej, że pies najwyraźniej nie ma ochoty na rozmowę. Wpatrywał się w dal, podczas gdy ona zawiesiła na nim swój wzrok na nieco dłużej.
Choć znała go zaledwie kilkanaście minut, zdołała zaobserwować, że należy raczej do osobników małomównych. Kogoś jej przypominał. I doskonale wiedziała kogo.
Ach, jej kochany brat, Hans... Tęsknota za nim nie ustępowała od czasu, gdy się rozstali. Od czasu, gdy on postanowił pozostać w Londynie.
Uśmiechnęła się pod nosem, jakby sama do siebie, a jej ślepia skupiły się na terenach przed nią.
- Norwegia to doprawdy piękne miejsce - zagaiła. - Mieszkałeś tu już wcześniej?
- Owszem.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
Tak naprawdę Murdoc był jej pierwszym pacjentem, odkąd mieszkała na terenach Północnych Krańców. Do tej pory nikt z członków stada nie potrzebował jej usług. Nareszcie mogła komuś służyć pomocą, było jej wszakże przykro, iż kogoś trawi ból.
Wraz z czasem ich wędrówki malownicze góry zdawały się stawać większe, potężniejsze. Oznaczało to, że są coraz bliżej.

Murdoc?

Od Murdoca do Laverne

    Obudził się na długo przed świtem, czując w kończynie, a raczej w tym, co z niej pozostało, palący ból.
    —  Psiakrew  —  zaklął, dźwignąwszy się z trudem na trzy łapy. Gdyby od początku wiedział, że polowanie na niedźwiedzia zakończy się w taki, a nie inny sposób, w oka mgnieniu zająłby Hivju czymś innym, ciekawszym i...  Bezpieczniejszym.  —  Pieprzone żądze dwunożnych.
    Zastanawiało go, czy każdy człowiek jest taki uparty.
    Chatka, w której pies zamieszkał, skierowana była ku wodzie nazywanej przez byłego właściciela Murdoca Morzem Norweskim, zatem gdy tylko chciał, mógł wyjść przed dom i obserwować, a widok tafli smaganej przez wiatr zawsze przywodził mu na myśl pozytywne wspomnienia.
    Teraz jednak miał ważniejsze sprawy. Kikut bolał, a on bólu nienawidził, i dlatego właśnie musiał niezwłocznie udać się do medyka, a dokładniej  —  medyczki, aktualnie jedynej w stadzie. Murdoc nie znał ani imienia, ani miejsca zamieszkania suczki, w dodatku jego wczesna wizyta mogłaby zostać źle odebrana, ale uznał, że nie ma nic do stracenia.
    Wyszedł z domu, a gdy zimny wiatr zmierzwił jego szarą sierść, uśmiechnął się. Kochał to miejsce, te widoki, tę temperaturę. Nie wiedział, gdzie dokładnie się znajduje, ale wiedział, że cokolwiek by się działo, zostanie tu na zawsze. Jak zatem musiała czuć się zmuszona do opuszczenia dawnych terenach sfora, której członkiem się stałem?
    Zawstydziły go myśli obecne przy spotkaniu z alfą. Każdy ma prawo do posiadania domu, miejsca, w którym będzie czuł się bezpiecznie. Ani ja, ani nikt inny nie może go komukolwiek odbierać.
    Chodził od domku do domku, zakłócając błogi spokój członków stada, aż do momentu, w którym na pytanie o medyka, kolorowa samica szeroko się uśmiechnęła.
    —  Tak, to ja, Laverne. W czym mogę pomóc?
    Odchrząknął kilkukrotnie, chcąc oczyścić barwę głosu.
    —  Przepraszam, że tak wcześnie, ale mam problem z łapą.
    Odwrócił łeb, z pogardą spoglądając na zarzewie kłopotu.
    —  Z kikutem, jeśli cenisz sobie precyzję  —  dodał po chwili, ponownie przeniósłszy wzrok na Laverne.
    —  Nic się nie stało. Musiało bardzo boleć, skoro przyszedłeś tak wcześnie, i jak najbardziej to rozumiem. Nie jesteśmy robotami.  —  Zrobiła mu miejsce w drzwiach.  —  Zapraszam. Obejrzę i doradzę.
    Wszedł do środka z grymasem na pysku. Nie lubił dotyku, podobnie jak nie lubił wielu innych rzeczy. Ale żeby sobie ulżyć, musiał ten jeden raz zacisnąć zęby i zaakceptować to, co go czeka.
    —  Błękitny anemon mógłby znacząco złagodzić ból  —  oznajmiła po oględzinach, które dla Murdoca zdawały się wiecznością.
    —  Błękitny...  Słucham?
    —  Błękitny anemon  —  powtórzyła.  —  Roślina. Rośnie w górach. Mogę się po nią udać.
    —  Sama?  —  Nie chciał, by marnowała na niego swój wolny czas.  —  Nie, ja to zrobię.
    —  Ty?  —  Zaniosła się cichym, ale serdecznym śmiechem.  —  A wiesz chociaż jak wygląda?
    Samiec pokręcił łbem.
    —  No właśnie  —  odparła.  —  Możesz zerwać coś trującego i...
    —  Pójdziemy razem.

Laverne?

Od Enyaliosa CD. Laverne

  Oczy zamykały mu się same, musiał skupić się całkowicie na tym, by nie zasnąć, bo gdyby choć odrobinę się zdekoncentrował zapewne wystarczyłaby mu zaledwie sekunda, by przenieść się do rozkosznej krainy słodkich snów lub do miejsca, gdzie mieszkały te najgorsze z koszmarów sennych - w tej kwestii zawsze była całkowita loteria.
  Zmartwił się, gdy suczka mocniej się w niego wtuliła, szybko, wręcz nerwowo ponownie informując go o swym uczuciu do niego. Gdyby nie był tak zmęczony, prawdopodobnie przycisnąłby ją nieco pytaniami na ten temat. Teraz jednak jej ciepło jeszcze bardziej kołysałgo go do snu i utrudniało skupienie.
  - Ja ciebie też kocham. - Szepnął, by zaraz po tym ziewnąć. - Co do jutra to dam z siebie wszystko, żeby móc poświęcić Ci choć chwilę, lecz najprawdopodobniej nie dam rady pomóc ci przy remoncie, mam zbyt napięty grafik. - Mruknął, w jego głosie słychać było to, jak bardzo mu z tego powodu źle.
  - To nic. - Wtuliła się w niego jeszcze bardziej. - Rozumiem.
  - Za to pojutrze powinienem mieć więcej czasu. Dokończymy malowanie, ustawimy z powrotem meble, jak chcesz to nieco zmodyfikujemy ich układ. Którym pomieszczeniem zajmiemy się później? - Oparł głowę na swoich łapach i w końcu pozwolił swoim powiekom opaść.
  - Może salon? Tylko że tam brakuje stolika... - Zamyśliła się.
  - Jutro będę w mieście. Postaram się znaleźć tam chwilkę na znalezienie stolika dla ciebie. - Trudno mu było myśleć, co dopiero mówić, lecz nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie swojej rozmówczyni. - Ale więcej rzeczy raczej nie dam rady sam przenieść, więc je zdobędziemy kiedy indziej. - Znów ziewnął. - A pojutrze zajmiemy się salonem. - Te słowa wypowiedziawszy, zaczął powoli odpływać ku snom.
  - Eny. - Obudziło go szturchnięcie w bok. Coś mu podpowiadało, że zdrzemnął się przez jedynie chwilkę, na tyle jednak długo, by jego milczenie wydało się podejrzane dla jego ukochanej. - Albo idź już do siebie, albo chociaż przenieś się do łóżka, nie śpij na podłodze.
  - Łóżko brzmi w porządku. - Skinął łbem i podniósł się na nieco chwiejne przez zmęczenie łapy.
  - Tylko że... Tam jest teraz bałagan, do tego śmierdzi farbą. - Nagle jej pewność siebie uleciała.
  - To nic. Dopóki ty tam ze mną będziesz, to nic. - Uśmiechnął się delikatnie.
  - Będę. - Na jej pyszczek powrócił uśmiech.
  Jak padł na łóżko, tak zasnął.
  Rano obudził się jako pierwszy. Przeciągnął się, spojrzał na wciąż śpiącą Lav, pocałował ją delikatnie w głowę, tak, by jej nie obudzić, i już chwilę później opuścił jej chatkę.
  Powrócił tam dopiero kilka godzin później, w towarzystwie gońca, Coopera, który, zobaczywszy go na skraju wioski męczącego się z tym nieszczęsnym potrzebnym do salonu Verne stolikiem, zaoferował mu swą pomoc. Pies w typie owczarka odszedł jednak od razu, gdy mebel znajdował się już wewnątrz domostwa suczki.
  - Misja specjalna ukończona. - Ukłonił się jej delikatnie w żartobliwym geście.
  - Jest piękny. - Uśmiechnęła się, oglądając pomalowany czarną farbą niewielki drewniany stolik, u którego jeden róg blatu był niestety nieco wyszczerbiony, co jej jednak nie przeszkadzało. - A to co? - Spojrzała na zawiniątko, które znajdowało się na sznurku przewieszonym przez jego szyję.
  - A to w swoim czasie. - Uśmiechnął się i nachylił się w jej stronę, całując ją dość krótko. - Muszę uciekać, czas mnie goni. Do jutra. - Spojrzał na nią ze smutkiem i, gdy ona również go pożegnała, wyszedł.
  Zawiniątko paliło go teraz jeszcze mocniej niż do tej pory. Tak bardzo chciałby już jej wręczyć jego zawartość, lecz wiedział, że okoliczności ku temu nie sprzyjały.
  Może gdy skończą remontować jej domostwo? Ale wtedy byłoby to pozbawione sensu...
  W tym momencie wpadł na pomysł planu swego działania.
  Cały następny dzień poświęcił na pomoc Laverne, ignorując świadomość, że tym samym przekładał w czasie czekające na niego inne obowiązki. Zawiniątko wciąż było obecne na jego szyi, lecz tym razem suczka nie pytała. Cierpliwie czekała, aż zechce sam jej zdradzić, co się w nim znajduje.
  Gdy byli już zbyt zmęczeni, by pracować dalej, pozwolił sobie na chwilę odpoczynku. Siedzieli razem na kanapie w prawie już ukończonym salonie.
  - Pójdziemy się przejść? - Zaproponował nagle. W tym też momencie zaczął się denerwować.
  Zgodziła się. Droga mijała im w milczeniu, a ona przez cały ten czas obserwowała go uważnie.
  Spoczęli na jednym z klifów, gdy na niebie pojawiło się piękne zjawisko, o którym tyle już zdążył się nasłuchać - zorza polarna.
  To tak jakby całe Północne Krańce podpowiadały mu, że wybrał właściwy czas i miejsce.
  Skorzystał z tego, że jego ukochana z zachwytem wpatrywała się w niebo, by zdjąć paczuszkę z szyi i otworzyć ją.
  Jego oczom ukazał się naszyjnik, który dostrzegł poprzedniego dnia w mieście, gdy szukał stolika. Był to prosty łańcuszek, przez który przewieszony był średniej wielkości okrąg przypominający pierścień. Wiedział, że właśnie pierścieniami ludzie pieczętowali swoje związki. Chwycił wisiorek i odetchnął głęboko.
  - Lav...? - Sam się zdziwił tym, jak bardzo jego głos drżał.
  - Eny? - Na jej pyszczku, oświetlanym przez barwy zorzy, dostrzegł zmartwienie. Wtedy jej wzrok powędrował ku trzymanemu przez niego przedmiotowi. Spojrzała mu w oczy, czekając na wyjaśnienie tego, o co chodzi w rozgrywającej się właśnie scenie, w której oboje brali udział.
  Odchrząknął.
  - Laverne, Słońce. Jesteś dla mnie... wszystkim. Jesteś najbliższą mi osobą, która czyta we mnie niczym w otwartej księdze. Jesteś moją przyjaciółką, na którą zawsze mogę liczyć. I ty też zawsze możesz liczyć na mnie. Jesteś przy mnie praktycznie od zawsze, byliśmy razem w różnych momentach swojego życia, tych pięknych i tych bolesnych. Jesteś moją miłością, większą, niż sądziłem, że może istnieć. Jesteś moim Słońcem, promieniem radości i wszystkiego, co piękne na tym świecie, centrum mojego Wszechświata. Dlatego też chcę... Chciałbym cię zapytać czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją partnerką? - Drżał już na całym ciele, jednak nie z zimna. - Wiem, że teraz to wiąże się z wieloma różnymi sprawami, za chcę cię przeprosić. Czasami będę zapracowany, lecz zawsze będę starał się z całych sił, by spędzać z tobą jak najwięcej czasu. To może nałożyć na ciebie więcej obowiązków, jako Suka Beta byłabyś niezwykle ważna już nie tylko dla mnie, ale i dla całego stada. Oczywiście powiedz tylko słowo, a będziesz żyła bez jakichkolwiek zobowiązań, a ja postaram się zająć wszystkim. Wiem też, że to w pewien sposób wymagałoby od nas potomstwa, oczywiście nie teraz, zaraz, ale kiedyś w przyszłości, lecz jeśli takowego nie chcesz i nie będziesz chciała, to to również nie będzie stanowiło problemu. Najważniejsze dla mnie jest to, byś przy mnie była, ponieważ kocham cię ponad wszystko i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. - Nerwowo zamachał końcówką ogona, czekając na jej odpowiedź.

Lav?

Od Enyaliosa CD. Erydy

  Wbił wzrok w punkt przed sobą. Widział głównie dziką, niezmąconą ręką ludzką przyrodę, surową, lecz jednocześnie na tyle przyjazną, że zapewniła im nowe miejsce do osiedlenia się. Aż go ścisnęło gdzieś w okolicy piersi, gdy zrozumiał, że inny znany mu przykład miejsca, w którym sama natura postanowiła pomóc szukającym swego miejsca na ziemi psom, tereny Stada Psów Natury zostało już bezpowrotnie zniszczone, zbeszczeszczone przez ludzi, dla których liczą się najwyraźniej tylko pieniądze. 
  - Ja... Ja miałem o tyle łatwo, że nie miałem za bardzo kogo zostawić z tyłu. Moja biologiczna rodzina nie żyje już od dość dawna, miałem tylko tę swoją małą patchworkową rodzinkę, którą sam stworzyłem. Hans niestety został, ale, szczerze mówiąc, spodziewałem się tego, on zawsze był... starą duszą w ciele młodego psa, a starych drzew się nie przesadza. Cieszę się więc niezmiernie, że mam przy sobie Laverne, tylko ona mi została. Oczywiście jeśli mówimy tylko o tej rodzinie bliższej. Teraz całe stado jest dla mnie rodziną. Teraz jest jeszcze niewielka, ale wierzę, że niedługo się pięknie rozrośnie. - Uśmiechnął się delikatnie, gdy zerknął na towarzyszącą mu suczkę.
  Wtedy dostrzegł jakiś szybki ruch kątem oka. Od razu skierował tam całą swoją uwagę. Szedł jednak dalej. Miał pewność, że to coś było niewielkich rozmiarów, najprawdopodobniej nie stanowiło więc zagrożenia.
  - Coś się stało? - Generał dostrzegła nagłą zmianę w zachowaniu Bety, co najwyraźniej nieco ją zaalarmowało.
  - I tak, i nie. - Mruknął, zatrzymując się. - Poczekaj tu przez chwilę, dobrze? - Spojrzał na nią, a gdy ona również się zatrzymała i skinęła głową na znak, że spełni jego prośbę, ruszył dalej z pyskiem wiszącym nisko nad ziemią. 
  Kroki, które usłyszał, należały do stworzenia, którego jeszcze nigdy nie spotkał. Trudno mu było określić więc jego gatunek, potwierdziły się za to jego przypuszczenia, że jest to stosunkowo niewielkie stworzenie.
  - Chcesz mi ukraść ryby, hmm...? - Usłyszał nagle, a przed nim stanęła wydra, patrząc na niego podejrzliwym wzrokiem.
  - Co ty upolujesz, jest twoje, co upolują psy, jest ich. Nikt tu niczego nikomu nie kradnie. - Wyprostował się i spojrzał z góry na zwierzę, o którym opowiadała mu już Nala. - Victoria, jak mniemam?
  - Tak. A ty to kto? - Spytała szybko, jednak już mniej ostro, najwyraźniej usatysfakcjonowana jego odpowiedzią na swoje poprzednie pytanie.
  - Enyalios. A to... - Odwrócił się i machnął łapą do suczki, by do niego podeszła. Gdy stała już obok niego, odezwał się ponownie. - A to jest Eryda. Erydo, to Victoria.

Eryda? 

Od Coopera CD. Connora

  Z uwagą przyglądał się temu, jak jego towarzysz pewnej przygody z lat szczenięcych dokładnie zmywał "piekielny ludzki wynalazek", jak od dziś nazywał klej, z jego łapy. Zadziwiające, jak wielką moc miała tu po prostu ciepła woda. Zadziwiające, jak naturalna w jego głowie zdawała się być myśl, że mógłby tak kleić łapy codziennie, gdyby to oznaczało chwilę tak osobliwego milczenia i w pewien sposób bliskości.
  Szybko jednak odgonił tę myśl.
  - Już, gotowe. - Podniósł spojrzenie na pysk psa, który właśnie wstał, odchrząknowszy cicho. - Mam nadzieję, że jesz normalnie.
  Skrzywił się delikatnie na wspomnienie dnia, kiedy to spotkali się po raz pierwszy od dłuższego czasu (od roku? - nie miał pewności), a on, będąc w trakcie okresu niejedzenia, kilkakrotnie zemdlał, lądując pyskiem w trawie.
  - Tak. Mój organizm na szczęście jest na tyle łaskawy, że nie odbiera mi dodatkowo sił, gdy muszę przebyć ogromną wędrówkę czy chcę pomóc przy dostosowywaniu tego miejsca do życia naszego stada. - Mruknął, wstając i kierując swe kroki ponownie ku ścianie. - Pomożesz mi jeszcze z tą tapetą? We dwójkę powinno być łatwiej.
  Mieszaniec przypominający swą aparycją przedstawicieli rasy husky dość chętnie, jak zdawało się jego towarzyszowi, się zgodził, więc postanowili nie marnować czasu i od razu wzięli się do pracy. A ta rzeczywiście szła znacznie sprawniej, gdy zajmowały się nią dwa psy.
  Trzeba było przyznać, że stanowili zgrany duet, przynajmniej jeśli chodziło o przyklejanie do ściany tapety. Porozumiewali się podczas pracy prawie że bez słów, szybko odczytując charakterystyczne dla tego zajęcia gesty. Nie minęło zbyt dużo czasu, gdy ostatni kawałek pokrycia znalazł się na swoim miejscu.
  - No, pięknie. - Mruknął zadowolony, ale jednocześnie zmęczony Cooper. - Na dziś chyba już fajrant, co ty na to? - Spojrzał na Connora, siadając na ziemi. Na ziemi, na której, czego jeszcze nie wiedział, znajdowała się plama z mokrego i klejącego wciąż spoiwa.
  - Jestem za. - Skinął głową. - Godzina chyba jeszcze nie jest zbyt późna, masz ochotę na spacer?
  Goniec nie spodziewał się takiej propozycji, lecz kłamstwem by było stwierdzenie, że nie przypadła mu ona do gustu. Dość długo już nie spędzał z nikim czasu poza pracą, najwyraźniej nadszedł ten moment, aby to zmienić. Do tego trafiło mu się doborowe towarzystwo, nie mógł więc odmówić.
  - Mam. - Skinął głową i wstał. A raczej spróbował wstać, gdyż poczuł jedynie, jak od jego ciała odrywa się kępek sierści, a on sam został przyciągnięty z powrotem do podłogi.
  Connor był już przy drzwiach, lecz zatrzymał się i odwrócił, widząc, że Cooper za nim nie podąża.
  - Idziesz? - Mruknął, najwyraźniej nie mogąc pojąć, co się dzieje.
  - Connor... - Zaczął niepewnie, nerwowo machając ogonem, który na szczęście nie został zniewolony przez "piekielny ludzki wynalazek" tak jak jego zad. - Masz jeszcze trochę tej świetnej ciepłej wody? Chyba utknąłem. - Zrobił minę męczennika.

Connorku? 

Od Murdoca do Erydy

    Powróciwszy do wioski, nie zastał nikogo, kogo znał, a południowe kundle na jego widok w akcie zaciekawienia nieznacznie przekręcały pyski, jak gdyby nie dochodziło do nich, że nie potrzeba wszystkich czterech łap do prawidłowego funkcjonowania.
    —  Czego się gapisz  —  wycharczał pewnego razu, jednak na tyle cicho, że mijająca go suka nie zareagowała.
    Skarcił się w myślach.
    Nieprzyjemne zachowanie będzie go dużo kosztowało. Nie zna zasad panujących w stadzie, które się tu osiedliło, nie wykluczał tego, że za jedno wrogie spojrzenie może odpowiedzieć życiem, a  —  wbrew pozorom  —  nie chciał jeszcze umierać.
    Odwrócił się i truchtem ruszył za samicą.
    —  Witaj  —  zaczął, delikatnie się krzywiąc. Każde wypowiedziane głośniej słowo wiązało się z niemałym cierpieniem w okolicach krtani.  —  Skąd wzięło się tu tyle psów?
    Nie chciał zostać uznanym za niekulturalnego, ale nasilający się ból zmusił go do skrócenia swej wypowiedzi.
    Nieznajoma powitała go skinięciem łba.
    —  Masz przyjemność rozmawiać z alfą Północnych Krańców.  —  Niespodziewanie na łbie brązowej wylądował kruk.
    Ptaszysko nieufnie wpatrywało się w wyżła czarnymi ślepiami, a on, niewiele myśląc, ukłonił się alfie, mokrym nosem dotykając śniegu.
    —  Wstań, proszę.
    Uniósł wzrok i powrócił do poprzedniej pozycji.
    —  Zostaliśmy zmuszeni do emigracji. Twoja osada wydawała nam się opuszczona.
    —  Nie jest moja. Mieszkałem tu, ale...  Ale już nie mieszkam.
    —  Dlaczego?  —  Nala obdarzyła go serdecznym uśmiechem.  —  Czy ma to związek z naszym przybyciem?
    Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, więc milczał.
    —  Och  —  mruknęła, zorientowawszy się.  —  Nie chcieliśmy zakłócać twego spokoju. Możesz jednak do nas dołączyć i, w ramach przeprosin, zamieszkać w domku, który do ciebie należał, nawet jeśli ktoś już go zajął.
    Marne pocieszenie.
    —  To nie będzie konieczne. Nie zamierzam nikogo wyganiać  —  odparł, choć tak naprawdę miał ochotę wygonić ich wszystkich.  —  Aczkolwiek dołączę.
    Własna odpowiedź wprawiła go w spore osłupienie. Dołączy. I co potem?
    —  Znakomicie. Musisz wybrać sobie jakieś stanowisko.
    —  Stanowisko?  —  Zmrużył ślepia.
    —  Coś, co będziesz robił.  —  Skinął łbem i zaczął się zastanawiać.  —  Wyglądasz na kogoś, komu można zaufać. Jesteś zainteresowany posadą stratega wojennego?
    Nie.
    —  Tak.
    —  W takim razie nie traćmy czasu.  —  Wyprostowała się.  —  Chodźmy do generała. Ona pokaże ci co i jak.
    Ona?

Erydo?

Od Nali C.D. Makbetha

Biegła tak szybko jak tylko pozwalało jej na to własne ciało. Nie oglądała się za siebie, biegła z nadzieją, że Makbethowi nic nie jest. 
Zatrzymała się gdy samiec dał jej znać, że niedźwiedzia nie ma w ich najbliższym otoczeniu. Byli bezpieczni. Przynajmniej wmawiali sobie, że są już bezpieczni. Inna sprawa, że niedźwiedź nie był tak szybki jak oni. 
Nala podeszła zdyszana do czarnego psa. Makbeth przyglądał się swojemu bokowi. Samica początkowo myślała, że pies wpadł w kolczaste krzaki, które są wszechobecne na tych terenach i teraz wyjmuje drobne kolce. Jednak gdy zbliżyła się bardziej, zauważyła ranę szarpaną. Spojrzała na niego zszokowana.
— Co to jest? — spytała jakby sama siebie. Makbeth dotknął łapą rany. Gdy spojrzał na łapę, była na niej krew. 
— Drasnął mnie. — powiedział nawet nie patrząc na samicę.
— Musimy jak najszybciej udać się do Laverne. Przecież ta rana jest bardzo głęboka. — powiedziała, przyglądając się ranie na boku czarnego samca. — Może się wdać zakażenie. — dodała. Ruszyli więc na tyle szybko, na ile pozwalał samcu ból. Nala obawiała się, że coś może ich po drodze zaatakować. Nerwowo oglądała się na boki i za siebie. Na białym śniegu ujrzała w równych odstępach krople krwi pozostawione przez Makbetha. Nie chciała dać po sobie poznać jak bardzo się o niego teraz bała.
Na horyzoncie dało się już ujrzeć budynek przystosowany do pełnienia funkcji szpitala. Suka uśmiechnęła się sama do siebie i spojrzała na samca. Miał przymknięte ślepia i grymas bólu na pysku.
— Jeszcze kawałeczek... — szepnęła do niego. — Musisz dać radę. — powiedziała, uśmiechając się do niego. Chciała go jakoś pocieszyć, ale nie umiała. Nie wiedziała po prostu jak.
W końcu dotarli na miejsce. Na jednej z kanap w poczekalni siedziała Estlay, która czytała akurat jakieś akta. Nala od razu do niej podbiegła, zostawiając Makbetha przy ścianie.
— Laverne... Gdzie ona jest? — spytała samica wskazując na czarnego psa. Estlay od razu poderwała się i zaprowadziła oboje do gabinetu, w którym siedziała trójkolorowa suczka. Czarna po chwili opuściła pomieszczenie, w którym została Laverne z dwoma przybyszami. 
— Jak to się stało? — zapytała Laverne, sadzając psa na łóżku szpitalnym. Nala nerwowo krążyła obok nich.
— Nie wiem... Trafiliśmy na niedźwiedzia... — powiedziała brązowa samica, przypatrując się poczynaniom lekarki. — Wyjdzie z tego? — spytała. Laverne popatrzyła na alfę.
— Lepiej będzie jeśli poczekasz przed salą. — uśmiechnęła się. Nala ją doskonale zrozumiała. Wiedziała, że jej przeszkadza. Wyszła więc i usiadła na jednym z krzeseł. Obok niej usiadła Estlay.
— Będzie dobrze. — uśmiechnęła się czarna samica.

< Makbeth? >

STRATEG WOJENNY — MURDOC

flickr.com | Ria Putzker
IMIĘ: Murdoc.
SKRÓTY:
MOTTO:
PŁEĆ: samiec.
WIEK: pięć lat.
DATA URODZENIA: pierwszy dzień grudnia.
STANOWISKO: strateg wojenny.
ODPOWIEDNIK: Rory Mccan.
CHARAKTER: Murdoc zawsze unikał towarzystwa, był wycofany i małomówny. Rzadko na cokolwiek reagował, ucinał wszelkie dyskusje, trzymał się na uboczu jako czujny obserwator. Teraz, gdy Hivju odszedł, cechy te nasiliły się i uczyniły z samca jeszcze większego melancholika.
Nie nadaje się na przyjaciela, nie nadaje się na partnera, nie nadaje się nawet na kumpla, z którym porozmawiasz raz w tygodniu. Jak sam twierdzi, ma zbyt mało czasu na głupstwa tego pokroju, w dodatku jest niesamowicie poważny i nie ma ani krzty poczucia humoru, co skutecznie odpędza potencjalnych towarzyszy. Cechuje się doskonałą pamięcią i utrudniającą dużo spraw tendencją do nieprzebaczania, które szybko zakończyłyby jakikolwiek murdocowy związek.
Twardo stąpa po ziemi, każdy jego ruch jest zaplanowany i starannie przemyślany. Podczas stresujących chwil potrafi nad sobą zapanować, bez problemu podoła sytuacji, która zdawałaby się nie mieć wyjścia.
RODZINA: Nie czuje potrzeby wspominania o ojcu, którego nie miał, i matce, która zostawiła go w śniegu chwilę po narodzinach.
PARTNERSTWO:
POTOMSTWO:
APARYCJA:
  • Rasa: wyżeł weimarski długowłosy.
  • Umaszczenie: szare.
  • Wysokość: sześćdziesiąt sześć centymetrów w kłębie.
  • Masa: trzydzieści cztery kilogramy.
  • Długość sierści: zgodnie z nazwą — długa.
CIEKAWOSTKI:
— Chociaż dotychczas nigdy żadnego nie widział, panicznie boi się wielorybów, a sama ich nazwa budzi w nim coś na wzór niepokoju.
— Problemy z głosem ostatnio nasiliły się u niego tak bardzo, że począł stronić o rozmów. Znajome psy pozdrawia skinięciem łba.
— Unika zbiorników wodnych; każda przeprawa wpław jest dla niego katorgą.
— Stracił lewą tylną łapę podczas walki z niedźwiedziem.
HISTORIA: W śniegu znalazł go Hivju — norweski rybak, uważany przez okoliczną ludność za dziwaka. Swoją relację pielęgnowali przez następne cztery lata. Razem chodzili na polowania, razem jedli, czasem nawet, gdy mężczyzna miał wyjątkowo dobry humor, razem spali. Hivju uczył go wszystkiego, co należało wiedzieć o przetrwaniu, od czasu do czasu pozwalał pobiec za reniferami.
Wszystko to jednak uległo zmianie w dniu, w którym postanowili zapolować na grasującego w okolicy niedźwiedzia. Ludzie mówili, że to prawdziwe szaleństwo, ale zaślepiony żądzą Hivju nie posłuchał. Nad ranem, jeszcze przed wschodem słońca, razem z czworonożnym towarzyszem wyruszył w teren, na którym ostatnio widziano Bestię. Niestety akcja zakończyła się niepowodzeniem. Mężczyzna zginął, a Murdoc ledwo uszedł z życiem, czego skutkiem stała się utrata lewej tylnej łapy. Czekając na zregenerowanie sił, napotkał w górach starą kobietę, dzięki której pozostałość po kończynie nie została zainfekowana.
Powróciwszy do wioski, zamiast ludzi zastał psy. Psy z Północnych Krańców, do których postanowił dołączyć.
AUTOR: avam | avathemurdocdoggo@gmail.com | ava#3051

Od Estlay CD. Aidana

- Na pewno zobaczymy ją jeszcze wiele razy - pokiwała głową z przekonaniem, jednak jej wzrok wciąż tkwił w zjawisku na nieboskłonach. - To jest niesamowite. Słyszałam, że niektórzy wierzą, że zorza polarna to duchy zmarłych... - szepnęła i zmrużyła oczy.
Jej serce biło szybciej niż zwykle, a wszystko przez ekscytację, którą odczuwała, wpatrując się w kolorowe niebo. Nawet gwiazdy temu nie dorównywały, choć nie można było odmówić im piękna.
Leżeli tak w trawie i z podziwem obserwowali widoki ofiarowywane im przez naturę, a nieistotny dla nich czas mijał. Ku ich niezadowoleniu, zorza w końcu zaczęła blednąć.
Estlay podniosła się z ziemi do pozycji siedzącej i popatrzyła na swojego towarzysza, uśmiechając się do niego lekko.
- Wracamy? - zapytała, a gdy on pokiwał twierdząco głową, wstała i otrzepała się ze źdźbeł trawy.
Samiec postąpił podobnie.
- Odprowadzę cię - oznajmił z uśmiechem na pysku.
Kruczoczarna nie protestowała, jego towarzystwo było dla niej przyjemne, toteż z miłą chęcią spędziłaby z nim jeszcze kilka chwil.
Zrównawszy się ze sobą, ruszyli powoli w dół wzgórza, zerkając jeszcze co chwila na gwiazdy.
Chłód nocy coraz bardziej dawał się we znaki, co potęgowało jeszcze wcześniejsze leżenie na zimnej ziemi.
Spojrzała na niego ciemnymi ślepiami, położyła po sobie uszy, a jej pysk rozjaśnił wesoły uśmiech.
- Gonisz! - pacnęła go łapą w bark, po czym rzuciła się biegiem przed siebie.
Może i była dorosła, ale któż miałby jej zabronić swobodnych chwil?
Przez chwilę była pewna, że nie ruszył za nią, toteż zwolniła i rzuciła okiem za siebie. Zaśmiała się w głos, nieco piskliwie, kiedy ujrzała goniącego ją psa. Nie pomyślała o tym, że mógłby umieć poruszać się bezgłośnie.
Przyspieszyła gwałtownie, nie chcąc zostać złapaną, choć już po chwili stwierdziła, że jest nieco wolniejsza od swojego towarzysza. Nie skręciła do opuszczonej wioski, będącej ich miejscem zamieszkania, a ruszyła nieznaną jej ścieżką i zaczęła manewrować między drzewami, lecz ten zabieg nie spowolnił jej chwilowego przeciwnika.
- I tak cię złapię, tylko to przedłużasz! - krzyknął wesoło za nią, co spowodowało, że ponownie na niego zerknęła.
Szybko jednak jej wzrok powrócił na trasę przed nią. W oddali rozciągało się jedno z jezior. Mogłaby zdobyć przewagę, wbiegając do wody - była drobniejszej budowy niż Aidan, więc ten odcinek mogłaby pokonać susami w cieczy.
Nie zastanawiała się już dłużej, bowiem jej tempo szybko zbliżało ją do zbiornika wodnego. Gdy tylko pojawił się on w jej zasięgu, wskoczyła do lodowatej cieczy, na głębokość sięgającą jej prawie do brzucha.
- Wyłaź stamtąd, Estlay! - samiec przystanął na brzegu, więc i ona na chwilę się zatrzymała, nie był to jednak rozsądny ruch, ponieważ już po chwili jej ciało zaczęło drżeć z zimna.
On z kolei wydawał się zdziwiony, ale nie powstrzymało go to przed śmiechem.
- Rozchorujesz się - przekrzywił głowę, po czym wszedł na płytką wodę ledwo zakrywającą mu łapy do stawu skokowego.
- Ale przynajmniej wygram! - wrzasnęła z radością.
- Jesteś tego pewna?! - uśmiechnął się zadziornie, następnie znienacka skacząc w przód.
Rzuciła się do dalszej ucieczki i uciekła na płyciznę. Była już pewna swojej wygranej, ale ni stąd, ni zowąd, poczuła siłę, która powaliła ją z łap. Poturlała się kilka metrów dalej i wylądowała na Aidanie leżącym z kolei na mieliźnie. Zimna woda obmywała jego grzbiet i jej łapy.
- Nie wygrałaś - mruknął zadowolony.

Aidan?

Od Aidana CD. Estlay

   Na początku był zdziwiony zachowaniem samicy, ale po chwili zdał sobie sprawę z tego, że temperatura stała się niższa i najwyraźniej Estlay szukała odrobiny ciepła. Już miał się jej zapytać, czy napewno nie chce wrócić, ale zrezygnował z wypowiedzenia tych słów. Uznał, że gdyby chciała tak postąpić, sama by o tym powiedziała. Postanowił więc milczeć i skupić się na oglądaniu nieba.
   Błądził spojrzeniem po gwieździstym sklepieniu, jakby chciał dostrzec wyczekiwaną przez niego i jego towarzyszkę zorzę. Czuł jak delikatny wiatr smaga jego sierścią oraz przyjemne ciepło, które najpewniej przekazywała mu kruczoczarna.
   Wewnątrz siebie czuł radość i oczarowanie tą chwilą. W jego umyśle zaczynały krążyć wspomnienia. Bynajmniej nie były one złe, tylko te szczęśliwe, które przeżył w Londynie. Przypominał sobie każdy teren, każdą zabawę z innymi szczeniętami, nawet chodzenie do szkoły zaczynało wydawać mu się przyjemnym wspomnieniem. Później jak wkroczył w dorosły wiek i doszło do zmiany terenów. Aż westchnął cicho, czując narastającą ulgę.
   Nagle niebo zaczynały rozjaśniać błękitne, różowe i fioletowe kolory. Z pyska Aidana wydobyło się ciche "wow", wiele słyszał o tym zjawisku, jak było wychwalane przez miejscowe psy. Ale dopiero teraz sam mógł się przekonać, że jest ono niezwykle piękne. Odwrócił łeb w stronę Estlay, która podobnie jak on wpatrywała się w zorzę z oczarowaniem. Wspomniane wcześniej barwy padały na jej czarne futro, przez co wyglądała jak istota z innego świata, oczywiście w dobrym znaczeniu.
   I znów poczuł to dziwne bicie serca, które wytrąciło go ze wcześniejszej czynności. Patrzył się jedynie zagubionym i niezrozumiałym wzrokiem w niebiosa, nie mogąc pojąć tego odczucia. A może nie chciał go zrozumieć?
  Powrócił do rzeczywistości, gdy ponownie zerknął na samicę, a ona po chwili uczyniła to samo.
- Niezwykłe - rzekł samiec z rozmarzeniem, po czym posłał jej delikatny uśmiech. Estlay z uznaniem skinęła na jego słowo łbem. - Myślisz, że jeszcze uda nam się ją zobaczyć? Wiesz, przy naszym kolejnym spotkaniu? - Po wypowiedzeniu tych słów, uśmiechnął się zawadiacko.
<Estlay?>

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette