ŚMIERĆ — AIDAN

Sfora pogrążyła się w smutku oraz żałobie, z powodu odejścia za tęczowy most emerytowanego samca Gamma, AIDANA. Odszedł z tego świata pogrążony w błogim śnie, aby udać się w dalszą, nieznaną nam jeszcze wędrówkę, a ostatnie dni swojego życia spędził w gronie rodziny. Został zapamiętany jako kochający ojciec, dziadek oraz niezastąpiony towarzysz życiowy.
Aidanie, niech ziemia będzie Ci lekką, a pamięć po Tobie jako pierwszym samcu Gamma Północnych Krańców nigdy nie zaginie. Na zawsze pozostaniesz w sercach swych bliskich.

W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Earl, samiec Gamma

Od Aidana

  Zacisnął powieki, nie chcąc uronić łzy. Nie chciał niepokoić swojej ukochanej, dlatego też, aby dalej analizować swój żywot, udał się przed chatkę.
  Pomarańczowa kula akurat chyliła się ku zachodowi. Idealna pora do przemyśleń.
Jak ten czas szybko minął... Taka myśl gościła w myślach Aidana już od jakiegoś czasu.
  Jeszcze tak niedawno był pucołowatym szczeniaczkiem, nieznającym krzywd tego świata. Miło wspominał dzieciństwo spędzone w Londynie, w Stadzie Psów Natury. Tęsknił za beztroskim zabawami z rówieśnikami lub nieco starszymi czy też młodszymi osobnikami.
  To tam odkrył i rozwijał swoje pasje. Pamiętał, jak po raz pierwszy sięgnął po wciąż towarzyszący mu nóż i jak wyrzeźbił swoją pierwszą, acz niedokładną, drewnianą figurkę.
  A później nadeszli ludzie i zakłócili spokój stada. Aidan nie widział siebie jako ulicznego psa, który walczy o każdą minutę życia. Zapragnął udać się z garstką psów na poszukiwania nowego, bezpieczniejszego miejsca, w którym mogliby się osiedlić.
  Problemem do zrealizowania tych celów były jego matka i siostra. Ubolewał nad tym, że Khaleesi odmawiała wspólnej podróży, twierdząc, że jest stara i nie przeżyje takiej przeprawy. Zapewne, gdyby Eryda nie uległaby jego namowom, nie znajdowałby się teraz w Norwegii.
  Czasem zastanawiał się, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby został w Londynie. Czy dożyłby tyle lat, ile miał obecnie? A może zginąłby już na samym początku takiego trybu życia? Może wtedy spędziłby z matką ostatnie dni?
  Serce mu się rozdzierało na wspomnienie swojej rodzicielki. Nie potrafił do końca sobie wybaczyć, że ją zostawił. Zastanawiał się, czy ona również tęskniła za nim i jego siostrą. Czy również oddawała się refleksją, żeby być w jakiś sposób bliżej swych dzieci? Żywił nadzieję, że starsza, na pewno nieżyjąca już suka ułożyła swoje życie. Że odeszła w sędziwym wieku, spokojną i bezbolesną śmiercią.
  Aidan podziwiał piękno Norwegii, jej spokój. Miał nadzieję, że ludzka ręka nie ośmieli się tknąć tego miejsca. Nie chciał, by jego drugi dom został stracony. To tu przeżył swe najpiękniejsze chwile.
  Najpierw doznał uczucia, jakim była miłość. Poznał i dzielił życie z najwspanialszą istotą, jakąkolwiek spotkał. Estlay, była samica Gamma, wniosła w życie psa tyle szczęścia i pięknych wspomnień. Wraz z zawarciem partnerstwa, Ai przejął częściową pieczę nad szpitalem, jako samiec Gamma. Sumiennie wypełniał swoje obowiązki i był nawet dumny z tego, jak się sprawdził na owym stanowisku.
  A później przyszło rodzicielstwo. Coś, czego samiec pragnął i bał się zarazem. Wszystkie wątpliwości odeszły na bok za sprawą jego ukochanej, jak i narodzin ich szczeniąt.
  Davonna i Earl byli cudownymi pociechami. Aidan starał się być, to znaczy był wspaniałym ojcem. Chciał być takim rodzicielem, jakiego on nigdy nie miał i udało mu się to. Czuł się spełniony, posiadał to, czego potrzebował, czyli rodzinę.
  Każdego dnia budził się szczęśliwy, wiedząc, że ma dla kogo otworzyć swoje ślepia. To ukochaną i dzieci stawiał na pierwszym miejscu, starając się zapewnić wszystko, czego potrzebowali. Mimo iż obecne były gorsze dni, zawsze znalazł się sposób, by zażegnać wszelkie problemy.
  A teraz patrzył dumnie, jak jego syn obejmował niegdyś zajmowane przez niego i Estlay stanowisko. Wiedział, że Earl jest doskonale przygotowany do takiej roli, od zawsze to wiedział. Kiedy była taka potrzeba, czarno-biały samiec zawsze mógł służyć synowi pomocną łapą i ojcowską radą.
  Z córki także był niezwykle dumny. Cieszył się, że piastuje ona wymarzone przez siebie stanowisko. To właśnie ona obdarowała jego i Estlay wnukiem. Uroczym i kruchutkim szczeniaczkiem, którego widok zawsze budził w Aidanie radość.
  Przerwał swoje myśli, gdy poczuł delikatne uczucie słabości. Powoli wszedł do domu, odnajdując swą ukochaną. Uśmiechnął się do niej, podobnie jak ona do niego.
— Pójdę się na chwilę położyć — zakomunikował, obdarzając sukę krótkim, acz czułym pocałunkiem. — Kocham cię — dodał, udając się do sypialni.
  Ułożył się wygodnie na łożu, pozwalając sobie na dalszą analizę swego żywota. Nie miał wątpliwości, że ów życie przeszedł piękną drogą, o jakiej nawet nie marzył. Z delikatnym uśmiechem zamknął swe dwukolorowe ślepia, nie zdając sobie sprawy, że ten świat widział po raz ostatni.
  Otworzył je, będąc w zupełnie innym miejscu. Tutaj wszystko było takie jasne, kolorowe, wręcz wesołe. Aidanowi zajęła chwila, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co właśnie się wydarzyło. Nie czuł jednak ulgi, a zawód. Gdyby była przy mnie teraz Estlay, nie chce jej zostawić... Ale doskonale wiedział, że nie może wrócić. Los zdecydował się zabrać go do tego świata już teraz, pomimo tego, jak dużą stratę miała później przeżyć była samica Gamma.
  Zaczął iść przed siebie, dostrzegając coś na kształt mostu. Czy to tęczowy most? Ten, o którym tak dużo się mówi?Domyślania się o funkcji owego mostu przerwał mu niezwykle wzruszający widok. Przed nim stała jego matka oraz siostra, która opuściła ten świat stosunkowo niedawno.
  Obie na niego czekały, obie uścisnęły go czule. Tak bardzo brakowało mu ich dotyku, teraz mógł go poczuć, znów mógł być z nimi.
  Suki chciały przejść przez most, lecz Aidan zatrzymał się niepewnie, oglądając się za siebie. Wiedział, że tu wróci, by powitać w nowym świecie swoją ukochaną. Teraz jednak podążył za matką i siostrą.

Aidan umiera

STRAŻNIK — DIEGO

unsplash.com | Laith Abushaar
IMIĘ: Diego
SKRÓTY: Nie ma żadnych skrótów. Nie lubi, jak ktoś nazywa go inaczej, niż „Diego”. Uznaje wtedy, że ktoś mu ubliża.
MOTTO: „Odejmij własne straty od strat przeciwnika, a jeśli otrzymasz liczbę dodatnią, było to wspaniałe zwycięstwo”. To jest zdanie, które Diego dość często wypowiada. Nikt nie rozumie, dlaczego, ale wszyscy podejrzewają, że ma to coś wspólnego z jego przeszłością, o której tak rzadko mówi.
PŁEĆ: pies
WIEK: 5 lat
DATA URODZENIA: Sam nie jest już pewny. Czasem chciałby sobie to przypomnieć, po prostu po to, aby wiedzieć. Wtedy myśli, że mogło to być gdzieś w grudniu. Głównie dlatego, że dobrze się czuje w zimie.
STANOWISKO: strażnik
ODPOWIEDNIK: Peter Capaldi
CHARAKTER: Diego jest bardzo skrytym psem. Nie lubi przebywać w większym towarzystwie, a kiedy już zostanie do tego zmuszony, to jedyne, co będzie robił to siedział, mruczał coś pod nosem i obrzucał innych spojrzeniem, które najłatwiej określić jako „mroczne”. Zwykle lubi być po prostu sam. Siada wtedy w cieniu, patrzy w dal i zastanawia się, co by było gdyby. Z kolei w mniejszej grupie psów, 2-3 członowej, robi się od razu aktywniejszy. Może niekoniecznie staje się natychmiast duszą towarzystwa, ale nieco chętniej rozmawia. Mówi wtedy albo o swoich obowiązkach, albo o hobby, którym jest astronomia. Zna nazwę każdej gwiazdy i lubi się zastanawiać, czy tam na górze jest jakieś życie. Wystarczy jednak, że raz zapomnisz i zapytasz Diego o jego przeszłość, a nie odezwie się do ciebie przez bardzo długi czas. W sumie, sam chciałby niekiedy, aby kosmici go uprowadzili, odrywając od jego codziennych problemów. Jest również bardzo uważny, co nie zawsze jest uznawane za zaletę, w duecie z jego słabo skrywaną złośliwością. Słynie ze swojego sarkazmu. Pracę traktuje z największym skupieniem, jednak nie pozwoli nikomu przejąć nad sobą kontroli. Kto tylko spróbuje, nie wyjdzie z tego starcia nie tracąc przy tym futra. Tak, taki Diego jest z zewnątrz, dla innych psów. A jaki jest w środku. W środku Diego chce po prostu, aby ktoś, ktokolwiek, zaakceptował go w końcu takim, jaki jest. Jednak sądzi, że to niemożliwe. Nie tylko dlatego, że nie może zmienić się na bardziej otwartego i czułego, ale dlatego, że jego zdaniem nie zasługuje na szczęście. W swoim życiu dokonał okropnych czynów i za każdym razem, gdy o nich myśli, ma się za najgorszego potwora.
RODZINA: Diego nie ma rodziny. Już nie ma. Nie zna nawet ich imion. Matka umarła zaraz po porodzie. Miał 3 rodzeństwa. Dwie suczki i dwóch samców, włącznie z nim. Logiczne, że szczeniakami powinien zająć się ojciec, prawda? Otóż ojciec zwyczajnie ich porzucił. Zostawił na pastwę losu i odszedł.
PARTNERSTWO: Partnerka? Diego nie jest zainteresowany żadnym związkiem. To tworzy zobowiązania, a Diego dość już na zmartwień o własną pracę. Zresztą, jaka wariatka chciałaby się związać z kimś takim jak on?
POTOMSTWO: Nie ma i nie chce mieć. Już samo patrzenie na szczeniaki sprawia mu ból. Nie potrafi nawet stać w pobliżu szczeniaka, nie myśląc o tym, ile utracił przez zwykłe koleje losu.
APARYCJA:
  • Rasa: Nie zna swojej rodziny, więc nie wie, czy wśród jego dalszych krewnych nie ma jakiegoś pekińczyka, ale w teorii jest dobermanem 
  • Umaszczenie: czarne z brązowymi oznaczeniami na łapach, ogonie i pysku 
  • Wysokość: 63 cm 
  • Masa: 34 kg
  • Długość sierści: krótkowłosa

CIEKAWOSTKI:

* Często śnią mu się koszmary związane z jego przeszłością.
* Głęboko wierzy w coś, co nazywa „Widzącymi”. Twierdzi, że oni jedyni trzymają to wszystko w szachu, lecz nie potrafi wytłumaczyć, kim oni są.
* Zdarza mu się mówić do siebie.
* Marzy o odnalezieniu swojego rodzeństwa.
HISTORIA: Wiecie już, jakie były okoliczności narodzin Diego. Przejdźmy teraz do tego, co było później. Zaraz po urodzeniu, leżał w jakimś zaułku ze swoim rodzeństwem, konając z głodu. Wszystko wskazywało na to, że nie długo pożyją. Jednak, los się do nich uśmiechnął. Znalazła ich grupa ludzi. Wzięła ich do swojego domostwa i zajęła się nimi. Przez jakiś czas było wszystko idealnie. Szczeniaki bawiły się i cieszyły życiem, choć nie miały wtedy jeszcze nawet imion. Ten okres nie trwał jednak długo. W pewnym momencie do domostwa zeszli się inni ludzie i zaczęli po kolei zabierać rodzeństwo Diego. Kiedy został już sam, pojawił się wysoki, ciemnowłosy człowiek, który dziwnie pachniał. Ani trochę nie podobał się szczeniakowi. Nie zmienia to jednak faktu, że go zabrał. Diego trafił do ciemnego, cuchnącego budynku. Człowiek więził tam psy w klatkach i zmuszał do walk między sobą nawzajem. Kiedy psy nie wypełniały jego rozkazów - bił je. Diego nie jest z tego dumny, ale nim skończył rok, zabił pięć psów. Nie zapewniono mu żadnego treningu, ale okoliczności wyszkoliły go na wzorowego zabójcę. Szybko stał się ulubieńcem człowieka, który traktował go odrobinę lepiej niż innych więźniów, ale wciąż zmuszał go do uczestnictwa w niemałej liczbie walk. W pewnym momencie, towarzysze niedoli Diego zdecydowali się wznieść bunt. Sam doberman dowiedział się o tym jako ostatni, ponieważ pozostali bali się, że on się tu odnalazł i zdradzi ich człowiekowi. W chwili, gdy ich ciemiężyciel wyciągał z klatki Diego i jeszcze innego psa, Diego rzucił się mu do gardła. Drugi pies, którego doberman nie zna z imienia pomagał uciec innym psom. Wszyscy więźniowie uciekli, ale Diego nie mógł pozostawić człowieka, który uczynił z niego maszynę do zabijania – żywym. Zabił go, obiecując przy tym, że zostanie on jego ostatnią ofiarą. Po odzyskaniu wolności, nie wiedział już, co ma ze sobą zrobić. W pewnym momencie zaatakował go włóczęga. Sam Diego został zmuszony do zabicia agresora. Cały pojedynek widziała pewna grupa psów pod wodzą boksera o imieniu Król. Zaimponowała mu siła Diego, biorąc pod uwagę jego młody wiek i przyjął go do sfory, obiecując, że zapewni mu przetrwanie. Doberman z wdzięcznością przyjął propozycję, jednak szybko okazało się, że kryje się za tym haczyk. Powtórka z rozrywki. Król zmuszał Diego do tego samego, co jego ludzki ciemiężyciel. Miał zabijać psy, które naraziły się czymś Królowi. Kiedy Diego odmówił, Król wysyłał na niego swoją świtę. Doberman musiał dać za wygraną, okazać uległość i poddać się rozkazom swojego nowego alfy. W pewnym momencie się z tym pogodził, wmawiając sobie, że to tylko interesy. Jednak, w końcu Król kazał mu zabić szczeniaka. Diego ponownie próbował się postawić, ale Król przyszpilił go do ziemi i kazał zabić młodzika innemu psu. Diego wyrwał się Królowi i rozpoczął walkę z psem, który miał za zadanie zabić szczeniaka, dając młodemu czas na ucieczkę. Kiedy szczeniak uciekł, Diego, wiedząc, że nie ma już szans na ujście z życiem z pojedynku z psami Króla, zrobił to samo. Następne pół roku żył na własną łapę. Później spotkał Sforę Psów Natury. Bał się, że będą one równie agresywne, co Sfora Króla. Jednak, kiedy poznał ich alfę, doszedł do wniosku, że jest on dobry i szlachetny. Alfa namawiał Diego do dołączenia do sfory. Diego wahał się, ponieważ nie chciał być już dla nikogo ciężarem. Po usłyszeniu o randze strażnika, zdecydował się przyjąć tą rolę. Jego potężna budowa jest w stanie zaniepokoić każdego napastnika, a jeśli jego jedynym zadaniem będzie sprowadzanie przeciwnika do alfy, to w końcu nie musi, a nawet nie powinien go zabijać. A to o wiele łatwiejszy układ, niż życie włóczęgi.
AUTOR: natalia.laur.dr@gmail.com

Od Mishki cd. Davonny

  Oblizawszy pysk, Mishka nieśpiesznie ruszyła za Davonną. Kiedy obie samice zanurzyły łapy w lodowatej wodzie, husky spojrzała na towarzyszkę.
  — Będziemy tu tak stać do momentu, w którym krew zejdzie, tak?
  — Nie — odparła czarna, obrzucając niższą suczkę przelotnym spojrzeniem. — Możemy skakać!
  Wypowiedziawszy te słowa, podskoczyła, ochlapując i siebie, i niższą suczkę. Czarno-biała zadrżała, gdy zimne krople przezroczystej cieczy przebiły się przez jej grubą sierść i osiadły na skórze.
  — Rozchmurz się trochę! — zawołała czarna. — Myślałam, że jesteś zimnolubna...
  Najpierw na pyszczek Mishki wstąpił delikatny uśmiech, a później woda ponownie się rozprysła.
  — Bo jestem — parsknęła, otrzepawszy się. — No, chyba nigdy nie czułam się taka czysta... pomijając dni, podczas których właściciele mnie myli.
  — Nie myłaś się w rzekach? — Zaciekawiona Davonna przeniosła wzrok na wychowawczynię.
  Suczka pokręciła łbem.
  — Co jakiś czas dwunożni wkładali mnie do wielkiej wanny i polewali jakimś dziwnym płynem. Na początku bardzo mi się to nie podobało i uciekałam, ale ostatecznie przywykłam i teraz... Teraz nawet trochę za tym tęsknię. Wiesz, sierść miała połysk, była przyjemna w dotyku...
  — Och — mruknęła czarna. — Cóż, uważam, że wciąż wygląda ładnie.
  — Naprawdę? — Husky rozpromieniła się. — Bardzo mi miło.
  Czując, jak jej ciało zalewa fala ciepła, dodała:
  — Ruszamy?
  Wyższa samica przytaknęła.
  — Najpierw odwiedzimy szpital, ale nie zajrzymy do wszystkich pomieszczeń. Nie chciałabym przeszkadzać innym medykom.
  — Oczywiście.
  Davonna uśmiechnęła się i energicznym krokiem skierowała ku lecznicy, a najedzona wychowawczyni ruszyła za nią, sprawiając wrażenie nieco ociężałej.

Davonno?

Od Rayweylina

Sprężał swoje jeszcze stosunkowo krótkie łapy, byle by nie spóźnić się na lekcje łowiectwa. Zdecydowanie wolał uniknąć spóźnienia w dzienniku, czy tym bardziej nieobecności, jeśli zbyt długo nie ukaże się wśród obecnych. Wszak, czuł wstręt i niesmak do łowiectwa, gdyż według niego nie było w tym nic eleganckiego, a łowcy to niewychowane brudasy, którzy przeprowadzają rzeź niewiniątek na bezbronnych zającach, czy innych stworzonkach. Co prawda, jeść coś trzeba, ale Ray z własnej woli w życiu nie zacisnąłby kłów na żyjącej istocie. Brzydzi się tego.Wracając do jego drogi na lekcje, po drodze poza innymi sforzanami, minął także przedszkole. Z początku rzucił tylko przelotnie spojrzeniem na owo miejsce, mrucząc pod nosem przekleństwa na te młode darmozjady, które się tam mieszczą i którym zresztą sam kiedyś był. Siedzą cały dzień w swoim gnieździe zwanym przedszkolem i właściwie, bardzo dobrze. Nikomu nie wadzą, to najważniejsze. Jednak w spokojnej drodze na lekcję, przeszkodziła mu inna duszyczka. Była to przerastająca znacznie wzrostem naszego Rayweylina kupa futra, czy jak to tam woli, pies owczarka australijskiego. Szczeniak nie przywiązał dużej uwagi do obcego przebierającego nogami w jego stronę, jednak nieznajomemu wychowawcy małych kurduplów najwidoczniej zależało na tym, by zatrzymać niebieskookiego.
— Hej, gdzie to tak pędzisz, co? — odezwał się, a na jego pysku zarysował się uśmieszek. Młody przystanął zdziwiony, odwracając łeb w jego stronę. Czego mógł on od niego oczekiwać? Naprawdę, nie był dziś w humorze, więc niech lepiej, by cały świat upchał jadaczkę i zostawił Raya w świętym spokoju, którego to tak bardzo pragnął.
— Dzień dobry, w czym mogę pomóc? — uśmiechnął się anielsko, ukrywając swoje poirytowanie, niczym kasjerka w Żabce, gdy kolejny dzieciak pojawia się w sklepie w poszukiwaniach rzadko widywanych lodów.
— Nie powinieneś znajdować się teraz w przedszkolu z resztą? — Ray wytrzeszczał oczy, szukając odpowiednich słów, by grzecznie wytłumaczyć, że zaszło jakieś nieporozumienie. Nie zdążył, gdyż przykładny wychowawca szczeniąt, chwycił młodego za skórę na karku i zaniósł go prosto do przedszkola. Cóż, Ray miał to nieszczęście, że był całkiem lekki, więc owczarek nie miał jak zdziwić się ciężarem podopiecznego, czy wpaść w niepewność co do tego, czy na pewno ma w pysku młodsze niż pół roku szczenię. Wiercił się niemiłosiernie, usiłując wydostać się z uścisku, jednak na daremno. Znalazł się wśród młodszych cholerstw i darmozjadów.
— Przepraszam bardzo, ale nie powinno mnie tu być! Lada moment, a spóźnię się na lekcje! — odezwał się, stając na równe łapy i już mając zamiar uciekać w stronę drzwi, ale wychowawca, którego imienia wciąż nie znał, skutecznie go powstrzymał od ulotnienia się z budynku. Przysunął go do siebie łapą i pchnął stosunkowo ostrożnie w głąb pomieszczenia.
— Nie wygłupiaj się i dołącz grzecznie do reszty. Każdy chce zyskać pochwałę, mam rację? Swoją drogą, jak masz na imię? Nie kojarzę cię, ale zarazem jestem też pewny, że należysz do naszej grupy — cóż, wychowawca nadal żył w nieświadomości, że przytargał do przedszkola ucznia, który uczęszcza już na lekcje z prawdziwego zdarzenia i już dawno poznał wszystkie kolory. Ray zapomniał na chwilę o swoim celu i się rozejrzał. Znajdował się tutaj pierwszy raz. Gdy już dołączył do sfory, nie było potrzeby, by wciąż tutaj przychodził. Było tam nawet... Całkiem przyjaźnie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, gdyż na dłuższą metę Ray oszalałby tutaj wśród tych bezmózgich bobasów, które ledwo co nauczyły się chodzić. Czuł sympatię do nauki, a tutaj co najwyżej powtórzy podstawowe zasady, by przeżyć w miarę godnie, a nie płaszczyć się po ulicach.
— Rayweylin... Jestem Rayweylin, ale możesz mi mówić Ray — mruknął, już nawet nie starając się zbytnio o dobry wizerunek.
— Świetnie! Mnie mówią Konstanty!
— Dobrze, dobrze, ale naprawdę, panie Konstanty, niech pan mnie wysłucha! Nie powinno mnie tu być, już się spóźniłem na lekcję łowiectwa, nie chcę mieć nieobecności! — jęknął, unosząc błagalny wzrok na dorosłego. Ten tylko parsknął i powtórzył swoje, by się nie wygłupiał i go posłuchał. Zatargał go do reszty szczeniąt, a Ray, naburmuszony siadł na dupsku gdzieś z boku, byle jak najdalej od tej ciemnoty i bezmózgich potworów. Kostek, wychowawca, zaczął czynić swoją powinność i dawać wykład na temat tego, co powinno się jeść. Fakt, te przygłupy wciąż mogły gryźć meble zamiast kości. Jednak... Nie lepiej, żeby już teraz przygotowywać je do ciężkiej nauki w szkole...? Żeby nie było zdziwienia i zgrzytanie zębów, gdy już znajdą się na tym samym poziomie co Ray. Znaczy się, nigdy nie będą one mu równe, kto mógłby być lepszy od najlepszego w historii sfory? Na pewno nie te pół mózgi. — Wybacz, że ci przerwę, ale moim zdaniem twoje sposoby wychowawcze są... Lekko mówiąc beznadziejne — wyszedł dumnie na środek, stając przy Konstantym. — Chcesz splunąć na imię naszej sfory i wychować jej dzieci na ptasich móżdżków? Toż to niedopuszczalne! Czy mam ci zaprezentować, jak się powinno uczyć młode pokolenie na wybitne psy?
Konstanty?

Od Ulricha CD. Anubisa

Prawdę mówiąc biały samiec nie wiedział co było gorsze. Obrzydliwy upór połączony z bezkresem głupoty, czy raczej żałosny pokaz sił zaprezentowane jednocześnie przez nieznajomego napastnika. Ulrich sądził, że nie warto wątpić w psy. Jak widać na załączonym obrazku, niezawodnie utwierdzają w przekonaniu, że stać je na więcej.
Ulrich dyszał ciężko. Czuł, że powinien obwiniać gotującą się w nim złość, broń Boże zmęczenie. Owa żałosna potyczka mogła być co najwyżej rozgrzewką. Co powinienem zrobić? Czuł jak tylne łapy samca uderzają w jego napięty brzuch. Kolejne ciosy były coraz słabsze, aż w końcu zupełnie ustały. Ulrich nachylił się nad odsłoniętą krtanią przeciwnika, mogąc zakończyć przedstawienie raz na zawsze. Kto wie, może nawet zdołałby otrzymać słowa uznania? 
"Nie jesteś moim synem" jego oczy rozbłysły w dziwny, dotąd nieznany mu sposób. Poznał już wiele twarzy gniewu i rozczarowania, ale obraz, który malował się przed nim był zupełnie nowy. Hebanowe ślepia utkwione były w drobnej sylwetce Ulricha. Samiec ledwo zdążył zamknąć swoje, gdy poczuł cios w okolicach lewej łopatki. Nic nowego, ojciec znęcał się nad nim odkąd tylko pamiętał. 
"Ursusie, zostaw go, dzieciak nie zrobił nic..." ciepły głos babki rozniósł się echem po ciemnym pomieszczaniu. Szczenię poczuło, jak rodzi się w nim nowa nadzieja. Być może śmierć go dziś nie zabierze.
"Otóż to, nie zrobił nic!" ryknął biały samiec, uderzając łapą na oślep. Ulrich uchylił głowę przed nadchodzącym ciosem. "Ty mały..." warknął wściekle, gdy jego syn odroczył w czasie nieuniknione. Uderzenie było mocne, ale do zniesienia. Ledwo zaskamlał, gdy nad uszami usłyszał kolejną niepochlebną wiązankę skierowaną w swoją stronę. Na policzku poczuł łzę.
Ulrich zaczerpnął gwałtownie powietrza. Tak jakby wynurzał się z wody, a jego płuca desperacko walczyły o życiodajny tlen. Nienawidził, gdy jego umysł płatał mu podobne figle. Spojrzał lekceważąco na ofiarę leżącą pod jego łapami. Dostrzegł, że nieznajomy samiec spogląda na niego nieśmiało. 
Z ogromnym trudem zrobił krok w tył. Pies podniósł się natychmiast warcząc głucho. 
- Jeżeli jeszcze raz zobaczę cię na swojej drodze, nie będę równie litościwy co dziś. 
Biały owczarek odwrócił się i ruszył przed siebie. Miał głęboko w poważaniu, czy nieznajomy powtórzy swój błąd i będzie chciał kontynuować walkę. Dobrze wiedział, że tym razem się już nie powstrzyma. 
Gdy tylko poczuł, że jest sam, wrzasnął na całe gardło. 
Szczenię wybiegło z jaskini. Łzy wtapiały się w gęste futro na pysku Ulricha. Młodzieniec pędził przed siebie, zupełnie na oślep. Byle dalej od ojca, byle dalej od wstydu, byle dalej od bólu. Nienawidził siebie z całych sił. Dlaczego nigdy nie potrafił postawić się swojemu oprawcy? Jak mógł utwierdzać go w przekonaniu, że rzeczywiście jest słaby. 
Zatrzymał się nad jeziorem i otarł pyszczek z bezsilności. Uniósł głowę do góry, błądząc wzrokiem po bezgwiezdnym niebie. Szukał Boga, który okazałby się na tyle miłosierny, żeby wyrwać go z tego piekła na ziemi. Bytu silniejszego od wszystkich psów na ziemi, kogoś kto jest nawet ponad ludźmi. W tamtej chwili mocno pragnął wierzyć, że ktoś taki jest i czuwa nad nim. Że zakończy jego cierpienie, sam przecież nie był w stanie nic zrobić. 
Momentalnie Najemnik rozpłakał się, tak jak miało to miejsce kilka lat temu w ciemnej jaskini. Nie był to płacz wywołany wygraną potyczką, słabością, niemożnością wykończenia przeciwnika. Nie. To reakcja, która towarzyszyła mu nierozerwalnie od szczenięcych lat. Zachowanie zakodowane w jego umyśle, którego często nie potrafił opanować. Pojawiało się niemal zawsze, gdy wspomnienia o ojcu powracały. Najemnik czuł się jak małe bezbronne szczenię, którego poczucie bezpieczeństwa zupełnie odpłynęło. Potrzebował, aby ktoś go uszczypnął. Może wtedy udałoby mu się przerwać ten niespodziewany atak paniki. Odruchowo spojrzał w górę, w niebo przysłonięte gałęziami iglastych drzew. 
Potrząsnął łbem, który aż pulsował. Weź się w garść, Ulrich. Ostrożnie spojrzał za siebie, po czarno-białym samcu nie było ani śladu. Odetchnął z ulgą. 

<Anubisie?>

Od Silent

     Zimno. Przy ziemi wydawało się, że jest bezpieczna. Jej brzuch łaskotały źdźbła trawy, która nie wydawała się już tak wygodna, jak za dnia, kiedy opadła na nią bez krzty sił. Wtedy czuła nieopisaną przyjemność. Dotknięcie czegoś miękkiego. Słońce świeciło już znacznie mocniej, a jego promienie delikatnie muskały jej gładziutki, mokry nosek. Ostatnie doby przeleżała, nie przekręcając się nawet na któryś bok. Jak padła, tak nie wstała ani razu. Brak sił, drętwiejące łapy i zapach krwi, której nie była w stanie zmyć, trzymały ją w miejscu. Gdyby jakiś drapieżnik dotarł na szczyt i znalazł się obok niej, czując zapach powoli sączącej się świeżej krwi, mógłby zaatakować. Była łatwym łupem, bez krzty szans na przetrwanie w pojedynku. Jednakże tego dnia poczuła coś więcej niż zmęczenie oraz depresyjną chęć pozostania w miejscu i czekania na upragnioną śmierć. W głębi duszy wcale nie chciała umierać. Gdyby tylko mogła, miała motywację, wstałabym i przeszła się po łące, albo weszła do lasu, ale wydawało jej się, że w tej konkretnej chwili to wciąż przekraczało jej możliwości. Tutaj z dołu, z tej perspektywy – leżąc na brzuchu, kiedy unosiła nocą główkę, widziała piękne usłane gwiazdami niebo. I księżyc. Niekiedy wydawało jej się, że jest jego częścią, a kiedy umrze, stanie się jednym z tych małych świecidełek, które mu towarzyszą. Z każdą nocą, każdym nowym księżycem, mogła odrodzić się na nowo. To momenty, kiedy czuje najwięcej. Przypomina sobie to, co działo się, zanim tutaj trafiła. Czasami myślała o matce. Nie znała nawet jej prawdziwego imienia, w końcu zmarła tak szybko, nie zostawiając po sobie żadnych znaków. Ojca nigdy nie poznała. Nie miała nikogo, komu mogłaby zaufać, kto mógłby pokazać jej piękno świata, a jednak sama je dostrzegła. Czym samo w sobie jest zaufanie? Zrozumienie? Miłość? To, czego tak pragnęła. Chyba czasami ją czuła, siadając na łące takiej jak ta, kiedy delikatny wiatr wchodził pomiędzy jej gęstą sierść. Obserwowała inne stworzenia. Zwierzątka. Robaczki. Wszędzie było pełno miłości, a jednocześnie za mało, aby starczyło i dla niej. W tej depresyjnej, choć zarazem pięknej chwili uczuła silny ból w lewej łapie. Skurcz? Skurcz. Wstała, przeciągając obolałe kończyny. Może jednak powinna się przejść właśnie teraz?
    Kiedy otrzepała się z pyłków, ujrzała przed sobą śliczne wybrzeże. Nie tutaj, kawałek dalej i mocno w dół. Widok wprawiał w osłupienie. Czuła się tak, jakby pierwszy raz otworzyła oczy. Nieskończona ilość kolorów, ich intensywność i moc uderzyły silnie. Silent skrzywiła pyszczek, starając się przezwyciężyć nadchodzący ból głowy. Aura, która jej towarzyszyła, z pewnością zwiastowała nieprzyjemne kłucie w skroniach. I choć w prawdzie do niego przywykła, za każdym razem łudziła się, że może tym razem obejdzie się bez niego. Cichy szum momentalnie zwrócił jej uwagę z powrotem na zbiornik, który miała pod sobą. Jak mogła tak długo leżeć i nie usłyszeć szumu wody? Może ogłuchła? Aby rozwiać swoje wątpliwości, sunia nieśmiało chrząknęła. Nie. Wszystko działało jak dawniej. Nos, uszy i... czy aparat mowy także? Definitywnie głos, który słyszała w głowie, dawał jej o tym znać. I co ty zamierzasz dalej zrobić Silent? Myślisz, że ktoś cię tutaj przyjmie? Jak w domu? Ironiczne pytania, które sama sobie stawiała, były bolesne. Sprawiały, że miała ochotę położyć się ponownie na kawałku miękkiej trawy i nigdy więcej nie wstać. Chociaż ten północny wiatr tak mocno ciągnął ją w dal. Chciała rzucić się z klifu, jak gdyby nigdy nic skoczyć w przepaść. Poczuć, że żyje mimo braku sił. Tylko iść przed siebie. Biec. Rozpędzić się, nie zwalniać, spaść, nie wstać. Tak jakby nie było jutra, a wczoraj nie miało znaczenia. Tylko tu i teraz. Wtedy rozejrzała się dookoła, zdając się na łaskę losu. Czy zaprowadzi ją w dobrą stronę? Czy nie będzie żałowała?

Ktoś? [Albo nikt, też jest taka opcja.]

Od Hebe CD. Ziny

Zina?  
Widok płowej strażniczki stojącej u drzwi Hebe sprawił, że łowczyni poczuła się lżej. Nie znały się długo, ale gdy ją widziała, miała wrażenie, że znajduje się przed nią lustrzane odbicie, ucieleśnienie samej wolności, jedyna osoba na świecie, która ją zrozumie. Jej towarzystwo pozwalało Hebe odetchnąć, dodawało jej skrzydeł, podczas gdy obecność przywódcy mimowolnie, nawet nie z jego winy je podcinała. 
— Proszę, wejdź. — Cofnęła się, robiąc Zinie przejście. — Dzięki, że przyszłaś. Rzeczywiście towarzystwo kogoś, kto nie będzie trzymał się tego tematu dobrze mi zrobi. Miło cię znowu widzieć.
Borderka mijając gospodynię, która zatrzasnęła drzwi tylną łapą, posłała jej przelotny uśmiech, po czym obie skierowały się do salonu, gdzie przysiadły pośród porozrzucanych poduszek i zdobytych w ludzkim mieście koców. 
— Masz na coś ochotę? — rzuciła Hebe i przyjrzała się badawczo towarzyszce. 
— Nie, nie, absolutnie — Zina zaprzeczyła energicznym ruchem głowy. — Nie przyszłam tutaj, abyś mi usługiwała! No, najwyżej mogę mieć ochotę na rum — wyszczerzyła śnieżnobiałe kły i poturlała szklaną butelkę, której kolor przypominał morskie odmęty w kierunku mieszanej samicy. — Otwieraj.
Łowczyni zerknęła na cudzoziemkę z uniesioną brwią, opadła na jedną z poduszek i przytrzymawszy flaszkę łapą, wyciągnęła korek zalegający w szklanej szyjce. Zanim zdążyła przyłożyć język do gwintu, kilka sporych kropel alkoholu wylało się na koce i wypełniło swoim zapachem pomieszczenie. Wypiła szybko parę łyków i odetchnąwszy głęboko, oderwała się od butelki z grymasem na pysku, który wywołał u Ziny śmiech.
— Twoja kolej. — Hebe przesunęła rum w jej stronę i przywołała na oblicze cień uśmiechu. Szczerego uśmiechu.
Przypatrywała się Zinie, gdy ta rozkoszowała się trunkiem z zadowoleniem wymalowanym na pysku. Jej krótka sierść lśniła w świetle, a w bladych ślepiach zawsze tańczyły wesołe iskierki, ale łowczyni zdawała się dostrzegać w nich coś znacznie więcej, lecz sama nie była stwierdzić co takiego. Wiedziała jednak, że w tych oczach byłaby zdolna zatonąć niczym okręt porwany przez wzburzone morze, że miały coś, co sprawiało, że ciężko oderwać od nich wzrok. 
Świat za oknem spochmurniał, a niewielką, podniszczoną przez ostre zębiska czasu chatkę Hebe oświetlało ciepłe światło zrobionych z drewna świec. Wraz z łagodnymi cieniami płomienie tańczyły po pomieszczeniu, muskając swą poświatą obie samice, które na zmianę podawały sobie butelkę z rumem i dzieliły się między sobą najróżniejszymi historiami, które kiedykolwiek zamieszkały w ich pamięci i sercu. Dyskutowały na temat burzliwej miłości Persefony i Hadesa, porównywały grecką Afrodytę do rzymskiej (i wywodzącej się z ojczystych krain Ziny) Wenus, nuciły irlandzkie piosenki, a od czasu do czasu powietrze przeszywały ich chichoty.
Pokochała jej głos. Łagodny i melodyjny, głoszący pirackie przygody, których słuchała z zapartym tchem i błyszczącą, łudząco przypominającą tę szczenięcą fascynacją w złotych ślepiach. Uwielbiała przyglądać się jej, gdy opowiadała kolejną ze swoich historii, z płomienną pasją wymalowaną na obliczu i tą niepowtarzalną ekspresją, której następstwem było marszczenie nosa, wymachiwanie łapami, warczenie bazowym tonem, a zaraz perliste śmianie się w głos. 
Gdy porywająca opowieść piratki dobiegła końca, popatrzyły na siebie z chichotem na pyskach, który stopniowo niknął w pomieszczeniu, aż w końcu zapadła cisza, w jakiej wybrzmiewały tylko ich przerywane oddechy i stukot narodzonego w bliżej nieokreślonej chwili deszczu za oknem.
Łowczyni wpatrywała się w przypominające burzowe niebo, blade oczy towarzyszki, niczym pogrążona w błogiej hipnozie i wtedy uświadomiła sobie, że przy Zinie żadne problemy nie zdawały się istnieć. Wyparowywały, podobnie jak w porannych promieniach słońca znikają względnie nic nie znaczące krople rosy. Zupełnie jakby płowa suczka była jej osobistym promyczkiem.
Wkrótce Hebe spuściła wzrok i powiodła nim na widok za oknem, gdzie świat pogrążyły ciemne, wpadające w granat barwy. Zerknęła na strażniczkę.
— Może się przejdziemy? — rzuciła łagodnie i instynktownie machnęła puszystym ogonem. — O ile nie przeszkadza ci taka pogoda! — dodała prędko, a na jej oblicze wkradł się uśmiech konsternacji. 
Zina obejrzała się za siebie, aby podobnie jak towarzyszka, rzucić okiem na deszczową scenerię, po czym skinęła energicznie głową.
— Piratce miałaby przeszkadzać ulewa? — prychnęła, podniósłszy się prędko na łapy, jednak już po chwili jej pysk przebiegł grymas.
— Wszystko w porządku? Żebra? — Hebe położyła po sobie uszy, wciąż mając na uwadze jej połamane kości, nim jednak zdołała się godziwie zmartwić, do jej uszu dobiegł rozweselony głos.
— Żwawo, żwawo, kamracie! 
Uśmiechnęła się szeroko i wstała.
Stanęły tuż przed drewnianymi drzwiami i powitane przez muśnięcia wodnych płomyczków, spojrzały po sobie wymownie. Hebe ledwie uniosła brew, chcący tym samym upewnić się, że, mimo upływu kilku znaczących tygodni, strażniczka zebrała już siły, gdy ta wypruła przed siebie, przecinając ścianę chłodnego deszczu. Popatrzyła za nią osłupiała i zamrugała kilkakrotnie, ale już po chwili jej oblicze rozjaśnił nieposkromiony uśmiech i wyskoczyła naprzód z zamiarem dogonienia borderki. 
Przymknęła powieki i dała powieść się własnym łapom, a po jej umyśle rozniósł się pogodny głos dawnej mentorki, Reiny. 
Zamknij oczy, Hebe. Nie potrzebujesz ich, aby widzieć. Możesz usłyszeć każde małe stworzonko przemykające pośród źdźbeł trawy. Twoje łapy słyszą przez ziemię, wczuj się w jej drganie, a będziesz w stanie określić, którędy kto właśnie idzie. Stań się częścią natury, twoje serce już do niej należy. 
Teraz wiedziała, o co chodziło wtedy starszej suce. Od tamtej pory między nią i norweskimi lasami zawiązały się więzi niezdatne do opisania. 
Deszcz wsiąkał w jej futro, a lejące się z nieba krople łaskotały nos. Czuła w powietrzu zapach wilgotnej ziemi i prowadzącą ją woń strażniczki, która mieszała się z innymi, lecz wciąż pozostawała tą najwyraźniejszą. Słyszała wodę uderzającą o zakwitające liście drzew, słyszała przyspieszone bicie własnego serca i ich rytmiczne kroki, od czasu do czasu przerywane jedynie przez plusk rozchlapanej kałuży. Delikatne drżenie odbijało się echem pod jej opuszkami, a ona czuła się częścią tej krainy, jak nigdy dotąd. 
Otworzyła ślepia skrywające promienie zachodzącego słońca i po chwili zrównała się z Ziną. Gdy rzuciły sobie wypełnione radością spojrzenia, zachmurzone niebo w akompaniamencie grzmotu przecięła srebrna pręga. Obie zwolniły i uniosły pyski ku firmamentom z fascynacją wypatrując kolejnych błyskawic. 
— Jak wygląda burza na morzu? — wyszeptała zaintrygowana Hebe i powoli przeniosła wzrok na samicę wciąż zapatrzoną w chmury. 
Zarysowawszy smukłą sylwetkę, aksamitna sierść piratki oklapła, a po jej kosmykach spływały niezliczone stróżki wody, mimo tego wciąż lśniła cesarskim blaskiem, nawet mocniej niż zazwyczaj. Nad światem rozbłysnęła kolejna wstęga światła, nie była jednak nic warta przy widoku oświetlonej przez nią Ziny, która przypominała najwytworniejszy, wart miliona dolarów obraz.

 Zina?
1013 słów, + 15 j

Od Faye CD. Ulricha

Życie w tej sforze było dziwne. Nie chodziło oczywiście o współżycie z innymi psami, bo tego już zdążyła się nauczyć, ani nawet o współżycie z tymi konkretnymi osobnikami — do tej pory rozmawiała jedynie z dwoma z nich, Mojito, który był tu najwyraźniej największą szychą, i Maerose, która pomogła jej się jako tako przystosować do nowych warunków. Cały ten cyrk z Alfami i innymi snobami był dziwny. Mieszkanie w chatkach zamieszkiwanych kiedyś przez ludzi, którzy, jak ją poinformowano, kiedyś najwyraźniej magicznie zniknęli z tego miejsca, było dziwne. Fakt, że mogła sobie wybrać stanowisko, na które zupełnie nie było obecnie zapotrzebowania, nawet pomimo tego, że zapewne bardziej przydaliby im się łowcy, wojskowi czy inni lekarze niż nauczycielka dla szczeniaków, którym już za młodu trzeba będzie wyprać mózg, żeby dobrze przejęli pałeczkę po swoich rodzicach-snobach, był dziwny.
Ale najdziwniejsze było to, że żyjąc w grupie niewiele mniejszej niż ta, do której należała wcześniej, do tej pory nie spotkała tu żywej duszy. Czy oni w ogóle się nie integrowali, każdy pochłonięty swoją uroczą chatką i cudownymi zajęciami dnia codziennego?
Cholera, jak tak teraz myślała o „cudownych zajęciach”, zaczynała podejrzewać, że ci wariaci chodzili do pracy z jakąś idiotyczną piosenką pokroju tej wykonywanej przez siedmiu krasnoludów w bajce Disneya na pysku. 
Nie wiedziała, dlaczego tak właściwie dołączyła do tego ośrodka dla umysłowo chorych zwanego również sforą, ale w sumie nie zamierzała narzekać, zwłaszcza wtedy, gdy siedziała sobie sama, samiusieńka, dosłownie bez żywego ducha w pobliżu, na jakiejś względnie urokliwej polance, na której wyjątkowo nie było tego okropieństwa zwanego śniegiem, a na jej nosie próbował wylądować jakiś zagubiony motyl.
Jeśli on sobie jakoś tu radził, ona też mogła.
Usłyszała zbliżające się ku niej kroki i byłaby już gotowa wykrzyknąć jakieś „aha! czyli jednak ktoś tu żyje”, gdyby nie owad o kolorowych skrzydełkach, który wciąż krążył wokół jej pyska. 
— Niesamowite, prawda? — szepnęła, czując potrzebę jakiegokolwiek kontaktu z innym psem po okresie samotności.
— Nie sądziłem, że w tak zimnym miejscu można spotkać motyla — odpowiedział jej zdecydowanie męski głos.
Nawet gdy się mocno wysiliła, widziała go jedynie kątem oka. Oczywiście mogłaby poświęcić towarzystwo motyla i bez żadnych przeszkód spojrzeć na stojącego obok samca, ale przecież nie wiedziała jeszcze nawet, czy był on wart jej uwagi. Och nie, dopóki się nie wykazał, nie zamierzała spłoszyć motyla.
— No to jest nas dwoje — mruknęła, cudem powstrzymując się od prychnięcia, którym zapewne, gdyby okoliczności były inne, ozdobiłaby swoją wypowiedź i które najprawdopodobniej spłoszyłoby owada, który stanowił temat ich rozmowy. — Wychodzi jednak na to, że można i że się mnie nie boją — zauważyła z uśmiechem, nie próbując nawet ukryć dumy z faktu, że kolorowe stworzonko upodobało sobie ją, a nie jego, kimkolwiek by nie był.
Jak na zawołanie, akurat w tym momencie motylek postanowił się nią znudzić i odlecieć. Faye wywróciła oczami i wstała, poświęcając chwilę na rozprostowanie kości. Dopiero wtedy spojrzała na swojego nowego znajomego (o ile to coś dało się już nazwać znajomością). Dostrzegła wysokiego i szczupłego samca o białej, dość długiej sierści. Był przystojny, a nauczycielka, choć co prawda obiecała sobie, że od momentu dołączenia do sfory już nie będzie się zajmować kawalerami (i związanymi już samcami, którzy jednak nie widzieli w tym żadnego problemu), nie zamierzała nawet kryć się przed samą sobą, że od razu uderzyła ją fala gorąca.
— Masz jakieś imię, Śnieżynko? — spytała, podchodząc do niego. Nie potrafiła się powstrzymać od uszczypliwego nawiązania do jego bialusieńkiego futra, które zresztą skutecznie pomogło jej opanować choć na chwilę myśli, które przekrzykiwały się w idiotycznych uwagach typu tej, że mimo tego idiotycznego jednolitego koloru, musiało być ono cholernie milusie w dotyku.

Ulrich?

Od Mojito C.D. Hebe

     Wszedł do salonu chwilę po Hebe. Chciał się upewnić czy posiada u siebie w domu coś do jedzenia. Jeśli nie, wysłałby któregoś z kruków po jedzenie. Widział bowiem, że Hebe schudła dość mocno. Rozumiał jednak to wszystko bardzo dobrze, głównie ze względu na to, że sam przeżył niedawno to samo. Spojrzał w kierunku łowczyni, która leżała naprzeciwko kominka. Uśmiechnął się ciepło patrząc na nią. Po chwili dopiero zorientował się, że suczka zapadła w głęboki sen. Podszedł do niej i usiadł przy jej boku. Chwilę wpatrywał się w jej śpiące oblicze, po czym sam zdecydował położyć się obok i być może zasnąć.
    Dość długo wiercił się z jednego boku na drugi. Fakt, że tuż obok niego śpi ta, którą jeszcze niedawno beta uważała za martwą, a jej poszukiwania za bezsensowne nie dawał mu szybko spokoju. Nie rozumiał jednak czym tak bardzo się przejmował. Przecież suczka żyła i miała się względnie dobrze. A jednak coś nie dawało mu spokoju. Odwrócił głowę w jej stronę i przez moment jeszcze jej się przyglądał, jakby wyczekując momentu, w którym suka się się obudzi i z nim porozmawia. Ów moment jednak nie nastał, głównie ze względu na to, że w końcu i przywódca stada pogrążył się w śnie.
    
Jego sen początkowo był przyjemny, a Mojito miał ochotę się z niego nie wybudzać. Miał bowiem przed sobą swojego ojca, który wciąż jest u boku swojej partnerki a matki białego psa. W śnie towarzyszyła im również Maerose i z jakiegoś powodu Earl. Mojito jednak szybko wymazał sobie tę dwójkę ze snu, gdy zorientował się, że jest tam niezwykle ważna dla niego osoba. Była z nim bowiem Hebe. Uśmiechnięta, radosna Hebe, córka emerytowanych bet. Taka jaką pamiętał za szczeniaka. Taką, którą kochał najmocniej na świecie. Sen przywódcy szybko jednak zamienił się w koszmar. Ojciec psa rozpłynął się w powietrzu niczym para wodna po dotknięciu łapą przez brązową sukę, a ta widząc to, odebrała sobie życie. Hebe we śnie psa również uległa zmianie. Stała się oschła, jej wyraz pyska zmienił się diametralnie. Mojito odniósł wrażenie, że i jej sierść zmieniła swój odcień na bardziej wyblakły. W oczach suki tlił się gniew. Okazało się, że i ona odebrała życie... Lecz nie sobie, a ich nienarodzonemu jeszcze potomkowi.
    
Mojito obudził się, podnosząc głowę i głośno dysząc. Rozejrzał się dookoła, a jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Hebe, która leżała obok niego. Pies westchnął cicho, przymykając przy tym ślepia. Zorientował się bowiem, że nic takiego nie mogło mieć miejsca. To tylko głupi sen, to nigdy się przecież nie wydarzy. Powtarzał sobie przez jakiś czas. Otworzył w końcu swoje błękitne ślepia by spojrzeć na suczkę.
— Długo już nie śpisz? — spytał, wpatrując się w pyszczek łowczyni. Hebe podniosła swoją głowę.
— Na tyle długo, że widziałam jak twój sen się zmienia. — uśmiechnęła się niepewnie. — Co ci się śniło? — zapytała, kładąc łeb na swoich przednich łapach. Wpatrywała się w oblicze Mojito z wyczekiwaniem.
— Ja... Znaczy... Mi... — mruknął, odwracając głowę. — Nie ważne. — podniósł się szybko z podłogi i przeciągnął. — Jesteś głodna? — zmienił szybko temat, mając nadzieję, że Hebe nie będzie już do tego wracała.

< Hebe? >

CHIRURG — SILENT

unsplash.com | Joshua Freake
IMIĘ: Silent. Cóż to za ironia losu, wiecznie słysząc głuchą ciszę, gdy ktoś wypowiada twoje imię?
SKRÓTY: Sil, chociaż to trochę głupie żeby tak wołać na nią jak na głupią mamkę, no nie?
MOTTO: Wiązanie uczuć ze słowami bywa mylące, czasem niebezpieczne lub krzywdzące. Czy opłaca się rzucać trutkę dla szczurów, tam gdzie ich nie ma?
PŁEĆ: SUKA.
WIEK: 4 lata – kiedy trzeba mówią jej, że jest dorosła, lecz gdy to wygodniejsze wyzywają od gówniarzy.
DATA URODZENIA: 28 marca.
STANOWISKO: Chirurg, chociaż nigdy nie wiadomo czy nie jest kanibalem i nie wyjada fragmentów ciała swoim ofiarom. To znaczy klientom, pacjentom.
ODPOWIEDNIK: Hwa Sa.
CHARAKTER: Jest zamknięta, ale nie tak jak drzwi – na cztery zamki – raczej jak puszka napoju gazowanego, który jest wstrząśnięty. Łatwo ją otworzyć, ale czy to aby na pewno jest bezpieczne? Czy warto zostać oblanym słodką cieczą, która zlepi nam palce? Czy chcemy stracić częściowo – zawartość puszki? Czy nie wahamy się przed jej otworzeniem? To tylko napój. W sklepie mogę kupić jeszcze kilka innych takich puszek, a tą wyrzucić, zdeptać, zgnieść, roztrzaskać, przeciąć... chcesz ją otworzyć, bez względu na skutki? Odważnie. Bo poznawanie jest odważne.
Jaka może być cisza? Ten stan, w którym nie rozlegają się żadne dźwięki. Niczym w próżni, gdzie brak szumu atomów. Czasami można się w niej zgubić – mimo że tą drogą szliśmy już wiele razy. Nagle jest obca, czuć pewien niepokój. Sytuacja trzymająca w napięciu nasze mięśnie, myśli... ale czasem to po prostu moment spoczynku ciała i duszy, uczucie bezpieczeństwa. Trochę abstrakcyjna. Tak, zdecydowanie abstrakcyjna. Zupełnie jak Silent. Niepoważna, trudna, tajemnicza, czasami tragiczna zachowująca pozory komedii. Zmienia się wraz z porą dnia. Delikatnie różowa jak letnie niebo przed wieczorem, spokojna, rozważna. Wiecznie marząca, rozmyślająca o jutrze. Chociaż... trwa tylko do nocy. Cisza – mistyczna jak stworzenia opisywane w książkach. Może ma dwie osobowości? Może czasami nie jest sobą? Albo jest. Zakochana w świetle księżyca, oślepiona blaskiem jego pełnej tarczy, każdego miesiąca wariuje żyjąc wspomnieniami.
Co składa się na jej charakter? Łatwiej byłoby przedstawić w punktach poszczególne cechy, bo przecież to właśnie tak określamy czyjś charakter. Cechami. Wyrazami. Słowami, które powinny oddawać nasze odczucia. Ironia. Zmienna. Jedyne co się nie zmienia to jej miłość do nocy oraz księżyca. Nieprzewidywalna, nieopisana cisza... przed burzą?
Nie ufa nikomu, zwłaszcza sobie, lecz tylko do siebie potrafi coś powiedzieć. Mowa jest skarbem, do którego dobrały się niewłaściwe osoby. Rzucają słowami jak piaskiem na plaży. Sypią góry, które zdmuchuje wiatr, nie zwracają uwagi na ich pochodzenie, znaczenie, definicje... rzucają pustymi wyrazami, licząc że ktoś odpowiednio je złapie i usłyszy tak – jak chciałby tego nadawca. Jak można rozmawiać z kimś, komu się nie ufa. Dzielić się słowem, głosem, umiejętnością komunikacji z kimś, kto tego nie docenia... z kimś, kto nie wpuści do serca tego co mówisz. Czy warto z kimś takim rozmawiać? Silent jest milczącą bombą pełną miłości, zaangażowania oraz empatii. Może wydawać się zimna – niczym góra lodowa, konsekwentna i konkretna, ale wewnątrz jest bardzo niestabilna, a ten brak stabilności przeraża ją. Przeraża ją jej pochodzenie, rodzina, związki i uczucia. Przeraża ją wszystko, co wymaga pewnego zaufania. Dlatego każdej nocy wymyka się z miejsca swojego spoczynku i obserwuje fazy księżyca. One ją uspakajają. One sprawiają, że może poczuć się bezpieczna.
RODZINA: Jej matką była suka border collie, troszkę chora, przewrażliwiona suka. Można powiedzieć, że zwariowała przez obsesję na punkcie bezpieczeństwa swojej rodziny. Sprzedała duszę w diabelskich rytuałach i zabiła partnera. Sama zmarła zaraz po porodzie, na który nie była przygotowana. Imię Silent – właściwie Silend znaczy tyle co 'koniec Sil', ponieważ początek życia Silent na ziemi zakończył życie Sil.
PARTNERSTWO: Choć w głębi bardzo potrzebuje kogoś, kto będzie potrafił zrozumieć jej potrzeby, stawia temu duży opór. Nigdy nie posiadała partnera pod żadną postacią. Właściwie, raczej nie zapowiada się aby w przyszłości przyszły jakieś drastyczne zmiany z tym związane. Prawdopodobnie dlatego, że się nie odzywa. Z reguły.
POTOMSTWO: ble
APARYCJA:

  • Rasa: Mieszanka czarnego wilka i border collie → choć wyglądem znacznie bardziej przypomina wilka, ale wcale nie czarnego...
  • Umaszczenie: kolor sierści psa; jeśli nie wiesz, proszę zostawić puste, administracja uzupełni to za ciebie 
  • Wysokość: Wzrostem bardziej wdała się w matkę – 48 cm.
  • Masa: Podobnie jak wyżej – 18 kg.
  • Długość sierści: Sierść bardziej długa niż krótka, czyli średniej długości, puchaty wilczowaty border.

CIEKAWOSTKI:
→ nie mówi prawie wcale, milczy. Może zdarzyć się wyjątek, owszem, nie jest niema. Stara się nie nadużywać słów, więc musi jej na kimś/czymś niesamowicie zależeć, lub znajduje się w sytuacji krytycznej, gdzie mowa jest jedynym kluczem do przetrwania.
→ czuje silny lęk przed utratą siły i zasłabnięciem, a zdarza jej się to całkiem często (prawdopodobnie z powodu przepracowania).
HISTORIA: (brak) Nie pamięta nic. Nic co działo się przed ciężkim przebudzeniem. Było ciemno, ale na niebie coś świeciło. Blady księżyc odbijał światło słoneczne, oświetlając rów, w którym leżała. Wszystko ją bolało, była przemęczona i zziębnięta. Nie pamiętała jak ma na imię i dlaczego znajduje się w tym położeniu. Powoli uginała łapy, próbując wstać. Było ciężko. Bolało. Zimno. Wiał silny wiatr, który uniemożliwiał jej skupienie się na zbliżających się odgłosach. Możliwe, że ktoś mówił. Silent wydała z siebie cichy jęk niezadowolenia, spięła wszystkie mięśnie i w końcu wstała. Trzęsła się próbując wykonać pierwszy krok. Czuła, jakby dopiero uczyła się chodzić. Powoli. Drugi krok. Musiała analizować wszystkie swoje ruchy. Robiła to podświadomie, a jednak musiała wkładać w to tyle pracy. Kiedy to całe poruszanie się stało się prostsze i bardziej mechaniczne, podniosła głowę. Zobaczyła go. Zobaczyła psa. Nie był sam. Chwilę po tym jak wyszedł na światło, pojawiło się obok niego kilka innych stworzeń. To prawdopodobnie też były psy. Czy to możliwe, aby udało jej się znaleźć dom? Czym jest dom w momencie, w którym nie pamięta się własnego imienia. Nie wiem. Ona po prosu poczuła, że to powinna zrobić. Żeby nie iść znowu sama. Żeby nie skończyć nieprzytomna w rowie. Bez przeszłości. Bez historii.
AUTOR: Diana18 | katy.orange.j@gmail.com

PARA — BETA — ERATO x CONCORDE

You've already won me over in spite of me
Don't be alarmed if I fall head over feet
Don't be surprised if I love you for all that you are 
I couldn't help it 
It's all your fault
~ Alanis Morissette, „Head Over Feet”

Cała sfora cieszy się dziś wraz z dwójką swoich przyjaciół — ERATO i CONCORDEM — którzy to zawarli właśnie oficjalny związek partnerski. Powitaliśmy tym samym również Concorde'a na jego nowym stanowisku samca Beta.
Erato, Concorde, życzymy wam szczęścia na nowej drodze życia. Razem radujcie się z dobrych chwil, a te złe pokonujcie wspólnie. Niech wasza miłość rozjaśnia życie całego stada i, przede wszystkim, wasze.
 
W imieniu całego przywództwa Północnych Krańców,
Mojito, samiec Alfa

Od Mojito C.D. Concorde'a [do Erato]

— Wpadnę po niego po pracy. — rzuciła na odchodne lekarka o kruczoczarnej sierści. Mojito w odpowiedzi uśmiechnął się tylko ciepło, a Cyklamen ruszył w głąb budynku, w którym mieszkał biały pies. Przywódca zamknął drzwi i poszedł za swoim synem do salonu. Wielobarwny szczeniak usiadł na dywanie i wpatrywał się w płomienie tańczące w kominku. Mojito położył się na kanapie bacznie obserwując swojego potomka.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi, które od razu przykuło uwagę młodego pieska. Jego ojciec wstał i zeskoczył z kanapy. Stanął na przeciwko swojego syna.
— Zostań tutaj, ja pójdę sprawdzić kto to. — uśmiechnął się pies o białej sierści. Cyklamen niezbyt zadowolony z takiego obrotu spraw, skinął tylko głową i wrócił do poprzedniej czynności. Przywódca stada ruszył więc w kierunku drzwi wyjściowych. Uchylił je lekko, a jego oczom ukazała się beta wraz z Concorde.
— My... — zawahał się żołnierz. — Chcielibyśmy zawrzeć oficjalne partnerstwo.
Mojito popatrzył to na Erato, to na Concorde'a. Para spojrzała na siebie z niepewnością. Biały pies gestem łapy zachęcił ich do wejścia do środka. Zamknął za sobą drzwi. Tuż obok nich zjawił się Aega, który ukłonił się becie. 
— Zapraszam do salonu. — uśmiechnął się Mojito. — Uprzedzam jednak, że mam małego gościa. — dodał po chwili, po czym cała trójka w towarzystwie kruka przeszła z korytarza do salonu. Cyklamen odwrócił głowę w kierunku dorosłych psów, jednak po chwili nic nie mówiąc wrócił do swojego zajęcia. Kruk chwycił w szpony najważniejszą księgę w całym stadzie i delikatnie ułożył ją na niewielkim stoliku pod oknem. Mojito od razu zaczął przerzucać kartki w księdze. Znalezienie odpowiedniego rozdziału zajmowało mu coraz mniej czasu. Studiował Wielką Księgę niemal codziennie i już prawie znał ją na pamięć. Po chwili natrafiła na odpowiednie strony. Przywódca spojrzał kątem oka na psy z delikatnym uśmiechem i zajął się wypełnianiem poszczególnych pól. W prawym, dolnym rogu strony, w miejscu gdzie było miejsce na datę i jego podpis, postawił pieczątkę. Podał długopis Erato, która złożyła swój podpis w wyznaczonym do tego miejscu. Po chwili to samo uczynił Concorde.
— Concorde... — zatrzymał go na moment alfa. — Musisz się jeszcze podpisać w jednym miejscu. — wyjaśnił Mojito, a samiec skinął w odpowiedzi głową. Alfa zmienił stronę na tę z podpisami przywódców. — Tutaj proszę. — dodał, wskazując swoją białą kończyną wyznaczone do tego celu miejsce. Były już żołnierz złożył swój podpis.
— Od dzisiaj oficjalnie figurujecie jako para. A Concorde stał się betą. — oznajmił alfa.

< Erato? >

OBROŃCA — JEFFREY

brown and white wolf
unsplash.com | Andrew Ly
IMIĘ: Jeffrey. Miano, które w zależności od tłumaczenia przekładane jest jako "obietnica pokoju" czy też "pokój od Boga". Ironiczny posmak owego znaczenia ciągnął się za jego właścicielem przez całe życie, choć jednocześnie nie przykładał do niego większej wagi. Imię, jako pamiątka po matce i piętno znaczące jego tożsamość, stanowiło głównie narzędzie pracy.
SKRÓTY: Podobnie jak nigdy nie przykładał wagi do swego imienia, tak i nie posiada szczególnych obiekcji wobec wszelakiego nazewnictwa, jakim raczono jego osobę przez lata. W ciągu życia przylgnęło do niego kilka przezwisk, które zwykle jednak odnosiły się bezpośrednio do jego postaci, posady czy reputacji; nie miały zbyt wiele wspólnego z właściwym mianem. Pozostawił je za sobą. Jak zdążył zauważyć, jego imię ochoczo skracane jest do członu "Jeff". Owy skrót nieszczególnie przypadł mu do gustu, jednak zwykle daje sobie spokój z walką po pierwszym upomnieniu.
MOTTO: Brak.
PŁEĆ: Pies.
WIEK: Według metryki, kończyłby właśnie siódmy rok życia. Siły witalne jednak, ze względu na zażyty eliksir, zachował na etapie sześciu lat.
DATA URODZENIA: 3 stycznia. Gdzieś na obrzeżach miasta, w piwnicach opuszczonej fabryki, na świat przychodzi wilcze szczenię. Jego narodzinom towarzyszy dziwna aura pustki. Betonowe ściany tłumią melancholijne wycie rozszalałego wiatru; młoda suka w samotności przeżywa cud narodzin swego syna, drży z zimna i wysiłku, wtula pysk we własne łapy i modli się, by nie odbierano jej przedwcześnie z tego świata. Aż wreszcie cichy pisk, westchnienie ulgi i wypowiedziane na głos imię rozgrzewają atmosferę zimowej nocy.
STANOWISKO: Kiedy przybył do Północnych Krańców, szukał azylu; spokojnego, oddalonego od cywilizacji i dawnego życia, pociesznego w swej prostocie. I choć niewielka społeczność spełniała owe warunki, dostosowanie się do istniejącej hierarchii stanowiło dla niego większą niedogodność, niż początkowo przypuszczał. A jednak podczas wyboru swej roli, zdecydował się na urząd, który wymagał, przynajmniej w teorii, bezwzględnego posłuszeństwa wobec przełożonych. Przez wzgląd na brak dogodnych zajęć związanych z administracją, działaniem umysłowym czy papierkową robotą, objął stanowisko obrońcy.
ODPOWIEDNIK: Jonathan Young.
CHARAKTER: Jeffrey to realista i pragmatyk. To najkrótsze, a zarazem najprostsze podsumowanie jego osoby. Samiec już od najmłodszych lat przykładał wagę do twardych faktów i chłodnej kalkulacji. Wierzył w to, co widział, a realna analiza pozwalała mu na podjęcie odpowiednich działań. Urodził się z niczym, prócz wielkich ambicji i zapału, by je realizować. Odkąd pamięta, ciężko pracował na wszystko co posiada i co zdołał osiągnąć. Ciężko, acz mądrze. Trzeba bowiem zaznaczyć, że w genetycznej loterii przypadł mu jeszcze jeden przydatny element - bystry umysł, który w połączeniu z zawziętością oraz neutralnym podejściem do świata, pozwolił mu w pełni skupić się na własnym rozwoju. Przez długi czas pozostawał w cieniu - obserwował i uczył się, by następnie wykorzystać zdobytą wiedzę przy pierwszej nabytej okazji. Znał swoje miejsce; tak długo, jak nie stał się w czymś dobrym, nie wychylał się poza szereg. Ceni sobie praktyczność i dyscyplinę. Jest opanowany. Na pysku niezmiennie nosi kamienny wyraz, który niekiedy zmienia się ledwie o drobny szczegół; nie ukazuje emocji, a już na pewno nie pozwala im sobą zawładnąć. Nie przepada za towarzystwem, jest raczej typem samotnika. Kontakty z nim nie należą do najprzyjemniejszych. Jest milczący, niezbyt skory do luźnych pogawędek czy zawierania nowych znajomości. Skłoniony do rozmowy, odpowiada zdawkowo, nierzadko wplatając w swą wypowiedź zgrabny sarkazm czy nutę swoistej arogancji, jaka go cechuje. Nie mówi o sobie - jeśli z jakiegoś powodu zdecydował się pozostać w towarzystwie gadatliwej postaci, delikatnie, acz skutecznie kieruje konwersację na komfortowe dla siebie tory. Może uchodzić za dobrego słuchacza, choć w większości przypadków jedynie przez wzgląd na fakt, że nie przerywa i dopóki nie wymaga się od niego odpowiedzi, potrafi "słuchać" godzinami; odcina wówczas własne myśli od rzeczywistości, wykorzystując paplającego rozmówcę jako biały szum w tle, który z łatwością ignoruje, co jakiś czas automatycznie przytakując. To samiec dumny i wyniosły, któremu zdarza się traktować innych z góry. Ma wysokie mniemanie o sobie. Należy jednak jasno zaznaczyć, iż nie zalicza się on do grona samozwańczych bogów o zawyżonym ego. Jeffrey zna swoją wartość i wie, że pracował na nią latami. Wspomniana wcześniej ambicja przez całe życie napędzała go do działania. Działa na zasadzie prostego schematu - wyznacza cel i zdobywa go, za wszelką cenę. Z trudem przychodzi mu rezygnacja, zaakceptowanie porażki czy przyznanie się do błędu. Co ciekawe, posiada niezbyt chlubną opinię dobrego manipulatora, który to z pomocą ledwie paru składnie dobranych słów jest w stanie osiągnąć korzystne dla siebie działania. Widzi świat w odcieniach szarości, w wielu znaczeniach owego stwierdzenia. Granica między dobrem i złem od zawsze była dla niego jedynie nieistniejącą częścią umowy społecznej. Naginał ją wielokrotnie i nigdy w pełni nie przynależał do żadnej ze stron. Ostatecznie działał jedynie we własnym interesie. Szydził z idealistów, głoszących teatralne peany wobec wartości wyższych oraz lepszego świata. Świat jaki jest każdy widzi - ponury, wyboisty i neutralny. On postanowił jedynie zająć w nim właściwą rolę, zapewnić ją sobie nie bacząc przy tym na środki. Skoro zatem wykluczyliśmy już czerń i biel, pozostałe kolory stają następne w kolejce. Daleko mu od dzieciaka, który cieszy się z przyziemnych spraw, odnajdując radość pośród woni kwiatów czy szumu wiatru w koronach drzew. Zdaje się być obojętny na otaczające go piękno, całość istnienia stanowi jedynie terytorium na którym żyje i działa. Gardzi słabością, a za takową uważa chociażby przesadne oddanie uczuciom, wrażliwość czy wszelakie sentymenty. Z niechęcią odnosi się do wszelakiego sortu marzycieli, wiecznych szczeniąt - być może właśnie przez ogrom pozytywnej energii, której on sam nie posiada. Niegdyś nosił się jako twardy, chłodny osobnik, o niezłomnym autorytecie i szacunku, który sam wypracował. Czerpał przyjemność z posiadania kontroli nad każdym aspektem własnego życia, z władzy i wysokiej pozycji. Z czasem jednak stał się zmęczony; najzwyczajniej, jak prosta istota którą przecież jest. Wycofał się odrobinę i wrócił do obserwacji, niechętny, acz otwarty na nowe spostrzeżenia. Poważny, pełen chłodnej dumy wojownik o skrzywionym kompasie moralnym... Musi odpocząć.
RODZINA: 
  •  Evren [matka] - bezdomna samica, które całe swoje życie spędziła na ulicach jednego z norweskich miast. Przywykła do samotności i męczona przez problemy zdrowotne nigdy do końca nie potrafiła przyjąć roli matki, choć sama dwukrotnie podjęła decyzję o posiadaniu potomstwa. Jeffrey wspomina ją jako kochającą, acz apatyczną i słabą sukę, która przez fizyczny trud spędzała większość dni w ich "domu". Urodziła się w złym miejscu, złym wcieleniu. Zmarła krótko po narodzinach drugiego dziecka. Zdawać by się mogło, że Jeffrey nie przeżył zbyt dogłębnie jej straty. W rzeczywistości jednak codzienna obserwacja jak jego matka gaśnie, jak uchodzi z niej życie, jak poddaje się bez sił okrutnemu losowi stanowiły impuls, przez który szczeniak zbyt szybko dorósł i schował wszystkie uczucia głęboko w sobie.
  • Idris [ojciec] - samotny wilk, który to obdarzył uczuciem pewną żyjącą na ludzkich ulicach psinę. Nie należeli do swoich światów, żyli osobno i spotykali się okazjonalnie. A jednak owocem ich miłości było dziecko; później nawet dwa. Jeffrey nie widywał ojca zbyt często, lecz kiedy już do owych spotkań dochodziło, korzystał z nich jak tylko mógł - głównie pod względem praktycznym. Wymagał na swoim rodzicielu nauki przetrwania czy walki, zaś ten, mimo że od dłuższego czasu wiódł spokojny żywot, zgadzał się, chcąc spędzić trochę czasu z synem. Nigdy nie wytworzyła się między nimi szczególna więź, Jeffrey w dzieciństwie miał do niego żal za to, że zostawił ich matkę samą sobie. Nie miał jednak świadomości, iż Evren świadomie pozostawała z dala od partnera - nie chciała opuszczać miasta, które znała całe życie. I przez ową niechęć do zmian, zmarła samotnie, wykończona chorobą i żalem. Po tym wydarzeniu, Idris zniknął.
  • Willow [siostra] - młodsza o niecały rok. Jej imię wiązało się z miejscem narodzin - pod wierzbą, w towarzystwie całej, kochającej, acz podzielonej rodziny. Być może to właśnie przez moment przyjścia na świat byli tak różni od siebie. Ona - w ciepły, letni dzień, przy ojcu, matce i starszym bracie, na łonie natury. On - dzięki wysiłkom samotnej suki, gdzieś w podziemiach opuszczonych, kamiennych ścian, gdy za oknem szalała śnieżyca. Mimo to, kochał swoją siostrę całym sercem i choć nie najlepiej wychodziło mu okazywanie tego, starał się jak mógł, by ją chronić. Zaopiekował się nią po śmierci matki. Kłócili się często, niekiedy o drobnostki, częściej jednak o sprawy poważniejsze. Willow nigdy nie popierała życia, jakie wiódł jej brat, bała się o niego nie mniej niż on o nią. Wreszcie, osiągnąwszy dorosłość, odeszła gdzieś wgłąb norweskich lasów, pozostawiając miasto za sobą. Jeffrey został sam.
PARTNERSTWO: Brak. Nigdy nie bawił się w miłosne gierki, romantyczne czy fizyczne. Trzymał się z dala od bliższych relacji, tłumacząc to samemu sobie niechęcią do uczuć czy wrażliwości, a zatem - słabości. Nie sądzi również, by był w stanie kogokolwiek pokochać; jeśli zaś tak by się stało, zapewne nie wybaczyłby sobie takowej głupoty do końca życia.
POTOMSTWO: Choć nigdy szczeniąt nie planował, przez dziwne zrządzenie losu przyjął do siebie swojego osieroconego siostrzeńca Lokiego.
APARYCJA:
  • Rasa: Mieszaniec. Ciężko doszukać się w jego krwi konkretnej rasy, nie licząc genów otrzymanych od ojca. To właśnie w niego wdał się najbardziej, co znacząco utrudniało mu życie pośród ludzi.
  • Umaszczenie: Wilcze.
  • Wysokość: 72 cm w kłębie.
  • Masa: 35 kg.
  • Długość sierści: Krótkowłosa.
CIEKAWOSTKI:
~ Awanturniczy żywot pozostawił na jego postaci wiele pamiątek. Najbardziej widoczna jest podłużna blizna po pazurach, przebiegająca przez prawe oko. 
~ Utyka lekko na lewą przednią łapę, co stanowi pozostałość po źle zagojonym urazie. W razie potrzeby jednak, jest w stanie zignorować ból i przystosować swoje ruchy do owej niedogodności.
~ Jest zatwardziałym ateistą.
~ Chcesz się wykazać? Spróbuj wygrać z nim w szachy.
HISTORIA: Wielkie miasta nie są przyjazne dla czworonogów. Przynajmniej dla tych, które nie godzą się na obrożę i życie u stóp ludzkich opiekunów. A jednak, wraz z postępem cywilizacji, pośród miejskich ulic wytworzyły się psie społeczności; mniejsze lub większe, ogródkowe towarzystwa czy wzorowane na dzikich sforach hierarchiczne grupki. Wiele z nich przejęło cechy niemalże ludzkie. I tak oto, gdzieś w zapyziałych dzielnicach norweskiej metropolii, przestępczy półświatek bezpańskich czworonogów rozwijał swą działalność. 
Evren wychowywała się w podobnej okolicy. Porzucona przez właścicieli jako szczenię, które urosło zbyt duże by uchodzić za urokliwą zabawkę, żyła na śmietnikach. Ciężko określić jej losy; tułała się bez własnego miejsca, w przesiąkniętym monotonią żywocie. Aż do czasu, gdy poznała Idrisa. Rzadko zapuszczała się do lasu - nie lubiła oddalać się zanadto od ludzkich siedzib, jakkolwiek wyniszczająco by na nią nie wpływały. Była uzależniona od miasta, gryzących spalin i brudnych ulic. Być może to właśnie z tego powodu młody wilk z miejsca zawładnął jej sercem. Był wszystkim, czego nie mogła posiadać przez własną upartość i strach przed zmianą - słodką wolnością, promieniem słońca i echem przygody. Romans między nimi stanowił mieszankę osobliwych uczuć, pełny miłości, żalu i goryczy. Spotykali się rzadko, spędzali kilka chwil beztroski lub namiętności, rozstawali zwykle za sprawą łez i krzyku. Idris błagał Evren by odeszła wraz z nim, by porzuciła świat który ją niszczył i znalazła nowe życie. Ale ona każdorazowo odmawiała. 
Ich relacja zaowocowała - Evren zaszła w ciążę. Nie planowali potomstwa, jednak suka zaakceptowała nowe brzemię jak każde inne, które zrzucał na nią los - z obojętnością. Cud narodzin przeżywała w samotności, gdy nad światem pieczę sprawował bezlitosny mróz. I tak oto na świat przyszło wilcze szczenię, jej jedyny i wyczekiwany syn, któremu nadała imię Jeffrey. Bała się macierzyństwa, jak wielu rzeczy, jednak zdołała pokochać swe dziecko całym sercem. Dodał jej odrobinę odwagi, otworzył na świat i sprawił, że w jej codzienności zawitała iskierka ciepła. Przypominał swojego ojca; wyglądem, z czasem i charakterem, a to dodawało jej sił.
Jeffrey wychowywał się u boku rodzicielki, co jakiś czas widując swego ojca. Wiedli spokojny żywot, gdzieś pośród miejskich ulic. Zdawało się, że Evren, pomimo fizycznej słabości, odżyła po narodzinach syna. Kiedy jednak w jej oczach narastał blask, organizm marniał. Traciła siły. Gdy zaszła w drugą ciążę, przyjęła wreszcie propozycję Idrisa. Miała urodzić, a potem całą rodziną opuściliby miasto. Willow narodziła się na łonie natury, zaś Jeffrey z miejsca pokochał swą siostrę. Później wszystko działo się zbyt szybko, by szczenięcy umysł mógł zachować te wspomnienia.
Evren słabła z dnia na dzień. Aż wreszcie odeszła, osieracając kilkutygodniową sunię i niemal rocznego psiaka. Ciężko sobie wyobrazić, jak przeżyli tę stratę. Choć apatyczna, nieco niezdarna w okazywaniu uczuć, była w końcu ich matką. Teraz zaś, zostali sami. Idris zniknął zaraz po śmierci partnerki, co nigdy nie zostało mu wybaczone przez syna, zaś Jeffrey pozostawiony został na lodzie, naznaczony bolesnym piętnem odrzucenia.
Był jednak mądry, bystry i pracowity. To go uratowało. Pozbierał się - musiał - i zabrał do pracy. Właśnie wtedy zdał sobie sprawę, w jak obrzydliwym świecie przyszło mu żyć; zaakceptował ten fakt. Jako szczenię trzymał się na uboczu - obserwował i uczył się, nie wychylał się bardziej niż to było konieczne. Wkrótce jednak, gdy zaczął wierzyć w swoje umiejętności, a młodzieńcza brawura zawitała nawet do jego umysłu, wkroczył z ochotą w przestępcze życie psich społeczności. Nie miał lepszego wyboru ani drogi, lecz nie przeszkadzało mu to zanadto. Był pragmatykiem, nie idealistą.
Zaczynał niewinnie, jako nastoletni chłopiec na posyłki, którego nikt o nic nie podejrzewa i który pragnie jedynie zdobyć parę groszy by zapewnić wyżywienie siostrze. W rzeczywistości zyskiwał znacznie więcej. Wiedza, doświadczenie, umiejętności i kontakty; wszystko to owocowało, powoli, acz obficie. Dorastał, a wraz z wiekiem stawał się odważniejszy w swych działaniach. Dla dorobku zaczął brać udział w psich walkach na arenie. I choć był w tym dobry, wkrótce przekonał się, że większy zysk przyniesie mu nie uczestnictwo w owej wątpliwej rozrywce, a jej prowadzenie. Pozostałe gałęzie kryminalnej gospodarki otwierały się przed nim jedna po drugiej; hazard, przemytnictwo, oszustwa... Wsiąkał głębiej w przestępczą działalność, zatracając się w tym świecie jako cichy, samotny członek tej dziwnej społeczności. 
Pełnię uwagi poświęcił temu życiu krótko po tym, gdy jego siostra osiągnęła dorosłość. Dotychczas, jak na warunki w których przyszło im dorastać, nie najgorzej sprawdzał się w roli starszego brata. Żaden jednak był z niego przykład i mimo względnego dobrobytu jaki im zapewniał, z każdym dniem rodzeństwo oddalało się od siebie. Jeffrey nie potrafił okazywać ciepłych uczuć, jego awanturnicza natura i chłodne spojrzenie na świat męczyły młodą sunię. To nie był wzorzec, z jakim powinna się wychowywać. Różnili się; Willow przejęła od brata ostry język, wypracowała silny charakter który miał zapewnić jej przetrwanie, jednak zakorzeniona głęboko w jej naturze dusza idealistki pchała ją naprzód. Kłócili się często; zbyt często, by układać dalsze życie w swoim towarzystwie. Willow odeszła, obrała własną drogę, zaś Jeffrey nie próbował jej zatrzymywać. Odejście siostry było ostatnim emocjonalnym ciosem, na jaki sobie pozwolił; to wydarzenie przypieczętowało jego charakter, zamknęło proces kształtowania i utrwaliło postać, która powstała.
Szybko pozbył się miana osieroconej przybłędy. Chciał wyrobić własną pozycję, osiąść na wysokim miejscu w niepisanej hierarchii przestępczego półświatka, a więc zgodnie z własną zasadą, dążył do owego celu, nie bacząc na koszty. Mijały miesiące, zaś Jeffrey zyskiwał w oczach liczących się osobistości. Wokół niego zaczęła zbierać się grupka popleczników. Został włączony w wielką grę, zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, kiedy ten niepozorny, wycofany młodziak stał się poważanym autorytetem i kimś, z kim należało się liczyć. Nigdy formalnie nie przynależał do żadnej szajki czy grupy. Manewrował pośród gangów czy rodzin podchodzących pod mafię, zdobywał zwolenników i wrogów w każdej ze stron, jednak ostatecznie działał sam. Tylko w ten sposób mógł zapewnić sobie osobistą pozycję oraz pełną niezależność. Jego reputacja stała się nieskazitelna i niepodważalna. Osiągnął swój cel.
Wiódł słodkie życie w zapyziałym świecie kryminalistów. Gdy przypieczętował na stałe swoją pozycję, zanurzył łapy w brudnym biznesie wszelakiego rodzaju. Skupiał się na kontroli, zarządzaniu działaniami innych; ciężko jednak powiedzieć, by sam nosił białe rękawiczki. Stał się biznesmenem, kimś, kto ułożył swoje życie na granicy prawa, dzięki ciężkiej, acz niezbyt uczciwej pracy. Czerpał garściami z tego, co mu oferowano, balansował na krawędzi i nie myślał o kolejnym dniu. Wiedział, że jutro może nie nadejść, że wystarczy chwila, by stracił wszystko. Ale nie przejmował się tym.
Wszystko ma swój początek i koniec, a każda akcja konsekwencję. Każdy gracz powinien wiedzieć, kiedy należy spasować. Kiedy więc sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli, Jeffrey zdecydował usunąć się w cień. Nie zamierzał przez głupią upartość ryzykować życiem bardziej niż do tej pory, zaś mając w głowie wciąż powracający obraz matki która zginęła przez niechęć do zmian i własne tchórzostwo, nigdy nie nawiązywał zbyt silnej więzi z żadnym aspektem otaczającej go codzienności. Osiągnął swoje cele. Zdobył poważanie, lecz wraz z nim również rosnącą grupę wrogów. Nie był zanadto przywiązany do wiedzionego życia i choć nigdy nie dopisywał do tego większej filozofii, powoli zaczynało go męczyć. W kluczowym momencie postanowił odejść, zniknąć z dnia na dzień. Zostawił za sobą miasto, jego dom i więzienie, by wyruszyć w drogę. Nie miał celu ani planów, być może po raz pierwszy w życiu. Nie przeszkadzało mu to. Szukał odpoczynku, spokojnego miejsca, w którym mógłby się osiedlić i odciąć od problematycznej przeszłości. Aż wreszcie zawędrował na tereny Północnych Krańców.
AUTOR: Karmel3007 [howrse] | astralny.dyplomata@gmail.com | Karmel#4994 [Discord]

Od Lysandra CD Beatrice

Wyciągnąłem łapę w geście przywitania. Uśmiechnąłem się także najserdeczniej jak umiałem.
- Mi na imię Lysander, ale nie będę mieć problemu jeśli będziesz mówić mi Ander. A co do owoców, mam w domu nadmiar powideł i innych dżemów, zechcesz zasmakować ?
Chyba zrozumiała, że zapraszam ją do siebie. Zawsze to jakiś krok w kierunku nowej znajomości, a taki nudziarz jak ja ma raczej opory przed ich nawiązywaniem. Skinięciem łapy pokazałem skromnie wyglądającą chatkę, w której paliły się lampy naftowe. Domek utrzymywałem raczej w spokojnym klimacie dawnych posiadłości. Nie był wielki, ale za to jak najbardziej praktyczny. Po przejściu określonej odległości zaprosiłem ją do środka.
- Usadź się gdzie masz ochotę. Napalę zaraz w kominku, więc fotele chyba będą najlepszą pozycją.
Sam po chwili zniknąłem w kuchni aby przygotować obiecane dżemy, a nawet dżemy z naleśnikiem, bądź na odwrót. Wybrałem aronię i malinę, te najciężej dorwać. Nie zajęło to długo.
- Proszę, spokojnie nie zatrujesz się. - Beatrice zaśmiała się pod nosem, a ja zabrałem się za rozpalanie kominka. - Są dobre co nie ?
Pokiwała głową, raczej nie chciała mnie opluć. Na pierwszy rzut oka, raczej skromna, czyli tak jak ja. 

Beatrice ?
W końcu się zebrałam, ach te podróże -,-

Od Concorde'a CD. Erato [do Mojito]

  Przepraszam, mamo. Przepraszam, że nie przyniosłem cię do szpitala na czas. Przez ze mnie umarłaś, gdyby nie moja zwłoka, nie musiałbym cię chować. Nie musiałbym się z tobą żegnać.
  Pogrzeb matki Concorde'a był wydarzeniem, w którym samiec nie chciał uczestniczyć. Nie chciał, by wszyscy zebrani byli świadkami jego słabości, tego, jak przeżywa jej odejście.
Przez całą "uroczystość " (Kto w ogóle wymyślił, żeby tak to nazywać?) trzymał się u boku ukochanej, ujmując rozpacz, nie pozwalając jej popłynąć. Starał się grać silnego, lecz zapewne każdy dostrzegał, jak żołnierz ciężko to znosił.
  Nie potrafił odejść od wzniesienia, gdy ostatnie słowa zostały wypowiedziane przez Alfę, a zebrani zaczęli się rozchodzić. Tylko Erato została przy nim, cierpliwie czekając, aż samiec wykaże chęci do powrotu.
  Całe skupienie przeniósł na towarzyszącą mu suczkę, gdy przerwała między nimi ciszę, odnosząc się do ich wcześniejszej rozmowy dotyczącej partnerstwa.
— Concorde... Ja... Jeśli twoja propozycja jest nadal aktualna to... Chciałabym zostać twoją partnerką. Nawet teraz, zaraz. Za dużo przeżyliśmy w ostatnim czasie cierpień, by nie móc sobie teraz pozwolić na chwilę szczęścia związanego z tym krokiem — zauważyła cicho, uśmiechając się delikatnie.
  Concorde otworzył delikatnie pysk, a następnie jego kąciki poszły ku górze. Naprawdę się zgodziła!
— Naprawdę tego chcesz? Jesteś pewna? — spojrzał na nią z nadzieją w zaszklonych oczach. Ta informacja pozwoliła na moment oderwać Concorde'a od rzeczywistości. Liczyło się teraz tylko to, co miało się za chwilę wydarzyć.
— Nie byłam jeszcze czegoś tak bardzo pewna — odparła, a jej wcześniej delikatny uśmiech stał się szerszy.
— Czyli nie przeszkadzałoby ci to, jeśli pójdziemy do Mojito jeszcze dzisiaj? Teraz? — odwzajemnił gest, nie zauważając nawet, kiedy zaczął machać ogonem.
— Ani trochę.
— To... to cudownie! — ogłosił zbyt entuzjastycznie, niż przypuszczał. Prędko się ogarnął, próbując wyglądać obojętnie. O uszy obił mu się cichy chichot Erato. Skrzywił się nieznacznie, czując lekkie zawstydzenie swoim zachowaniem. Ale jak miał się oprzeć przed taką reakcją, kiedy następowała najszczęśliwsza chwila w jego życiu?
  Spojrzał na powiewającą flagę. Przymknął ślepia, w myślach żegnając się z matką. Widzisz, mamo? Niedługo będę partnerem. Wierzysz w to?
  Ponownie obdarzył Erato swą uwagą i uśmiechnął się delikatnie.
— Chodźmy.
  Szli ramię w ramię do domostwa Mojito, będąc coraz bliżej swego celu. Concorde nie do końca mógł pojąć tego, że za niedługo będzie mógł się zwać oficjalnym partnerem swej ukochanej. Uczucie to było czymś niezwykłym, cudownym, dodającym skrzydeł, lecz jednocześnie napędzał obawy, czy aby na pewno postąpił właściwie. Czy był gotowy na zobowiązania? Czy na pewno będzie dobrym partnerem i nie zawiedzie swojej miłości?
  Pokręcił głową, chcąc sprawić, aby gościły w nim tylko i wyłącznie te pozytywne myśli i emocje. Nie chciał psuć tej chwili swoim strachem.
— Jesteśmy na miejscu — szepnął, zerkając na Erato. Posłał jej czuły uśmiech.
  Znaleźli się przy drzwiach miejsca zamieszkania białego samca. To Concorde postanowił zapukać. Z niecierpliwością wyczekiwał Mojito.
  Po chwili ujrzeli przywódcę stada.
— My... — zawahał się żołnierz, gubiąc wcześniej ułożone słowa. — Chcielibyśmy zawrzeć oficjalne partnerstwo.

Mojito? Poproszę, aby odpis był skierowany do Erato. Z góry dziękuję ^^

Od Davonny CD. Mishki

  Uśmiechnęła się promiennie do towarzyszki, gestem łba zachęcając ją do zwiększenia tempa ich dotychczasowego chodu. Co prawda na zwiedzanie miały sporo czasu, lecz Davonna dość srogo odczuwała głód. Dlatego ze spokojnego kroku wolała przejść na ten bardziej energiczny i żywy. Po towarzyszącej jej suczce nie zauważyła żadnego sprzeciwu, czy też niezadowolenia, dzięki czemu prędko znalazły się na wyspie.
  Dotarły do spichlerza, witając się z jedyną łowczynią. Hebe poinformowała lekarkę i wychowawczynie ile i jaka zwierzyna znajduje się w spiżarni. Czarna podziękowała i pożegnała się z wielokolorową samicą.
— Więc na co masz ochotę? — Davonna wskazała łbem na zwierzęce truchła.
Mishka chwilę wodziła spojrzeniem po potencjalnym posiłku, po czym odparła:
— Nie wiem, zdaje się na twój gust — uśmiechnęła się delikatnie.
  Davonna biorąc pod uwagę fakt, że były tylko dwie, postanowiła nie brać się za dużą zwierzynę. Postawiła więc na dwa zające, które wyciągnęła ze spiżarni. Położyła je na ziemi i spojrzała na towarzyszkę wesoło.
— Podano do stołu. Smacznego.
  Ułożyła się wygodnie, przytrzymując zająca łapami i zatopiła kły w jego ciałku. Przeżuwając łapczywie mięso, zerknęła na Mishke. Na obliczu czarno-białej malowała się niepewność, a ci bardziej uparci mogliby jeszcze doszukiwać się w tym geście lekkiego obrzydzenia.
— Spróbuj. Naprawdę jest pyszne — zachęciła ją, gdy przełknęła kawałek posiłku. Mishka przybrała podobną pozycję, co czarna suka, z zawahaniem chwytając pierwszy kawałek.
   Davonna na ten moment zaprzestała spożywania zająca, chcąc ujrzeć reakcje towarzyszki.
— I jak? — zapytała przeciągle, rzucając jej nieco rozbawione spojrzenie.
— Nie jest złe — mlasnęła językiem.
— No widzisz — uśmiechnęła się szeroko. — Z każdym kolejnym kęsem będzie coraz lepsze — zapewniła, powracając do wcześniejszej czynności.
  W milczeniu stosunkowo szybko doprowadziły do zniknięcia swego posiłku.
— Jesteśmy już gotowe na wielki podbój terenów — zaśmiała się Davonna, oblizując przy tym pysk. — Tylko pewnie najpierw musimy się nieco ogarnąć, co? — zasugerowała, mając oczywiście na myśli ich zakrwawione pyski i przednie kończyny.
— Zdecydowanie — Mishka pokiwała głową.
— Całe szczęście jesteśmy na wyspie, więc wody mamy pod dostatkiem — zauważyła — Ogarniemy się raz dwa i oprowadzam cię dalej — uśmiechnęła się, zmierzając przed siebie.

Mishka?

LEKARZ — LUDVIK

flickr.com | Ria Putzker

IMIĘ: Otrzymał imię Ludvik, które należeć ma do „sławnego wojownika”. Nadał mu je ojciec i nie pomylił się ani trochę: jego syn rzeczywiście jest wojownikiem. Jednak nie posługuje się siłą, by zabijać – walczy on o życie i zdrowie innych psów.
SKRÓTY: Jego imię samo w sobie jest dość krótkie, dlatego też wszelkie skróty są po prostu zbędne. Dodatkowo nie za bardzo za nimi przepada – wystarczy mu zwyczajne Ludvik.
MOTTO: Świat podobny jest do amatorskiego teatru; więc nieprzyzwoicie jest pchać się w nim do ról pierwszych, a odrzucać podrzędne. Wreszcie, każda rola jest dobra, o ile grać ją z artyzmem i nie brać zbyt poważnie.
PŁEĆ: Pies
WIEK: Cztery lata, choć jego zachowanie na to nie wskazuje.
DATA URODZENIA: 13 marca
STANOWISKO: Lekarz, jednak lepiej odwiedzać go w sprawach fizycznych, a nie psychicznych.
ODPOWIEDNIK: Marcin Franc
CHARAKTER: Ludvika najłatwiej opisać jednym określeniem – głupek. Jest on po prostu głupawy, ale w taki pozytywny sposób. Swoją naiwnością i dziecinnością wręcz rozbraja towarzyszące mu osoby – śmieją się z niego lub wraz z nim. Jest niesamowicie radosnym psiakiem, a tą promiennością dzieli się z innymi. Niezależnie z kim spędza czas, zawsze stara się rozweselić każdego swoimi żartami – często okropnie nieśmiesznymi, ale pociesznymi w swojej prostocie. Tak – Ludvik to ogromny żartowniś, choć jego dowcipy prędzej wprawią w zażenowanie niźli rozbawienie, nad czym bardzo ubolewa oraz ciągle stara się zmienić. To również poczciwy oraz życzliwy psiak. W kontaktach jest naprawdę serdeczny. Można go również uznać za słodkiego i uroczego. Przez swoją infantylność jest także niesamowicie ufny – gotów jest powierzyć swoje życie i największe sekrety nowo poznanej osobie, bo wydaje mu się do tego odpowiednia. To zgubiło go już wiele razy – uznawał za przyjaciela kogoś, kto nie miał wobec niego dobrych zamiarów, zdradzał mu wszystko o sobie, a potem wiedzieli o tym ci, którzy wiedzieć nie powinni. Mimo takich wpadek dalej nie nauczył się na swoich błędach. Zawsze widzi w każdym dobro – nieważne, co dana osoba uczyniła w życiu – w końcu w każdym musi tlić się choć ta jedna pozytywna iskierka, która nigdy nie zagaśnie. Ludvik to ogromny optymista – na co wskazuje powyższa ufność i wiara w dobro, ale także to, iż dobro dostrzega również w każdym innym aspekcie życia, nie tylko w duszach innych. Z nadzieją wypatruje lepszego jutra, choć cieszy się także i chwilą obecną. Cechuje go również altruizm – w swoich działaniach kieruje się dobrem innych, a na ostatnim miejscu plasuje samego siebie. Brzydzi się także przemocą. Ma tragicznie niską samoocenę, którą próbuje zakryć właśnie swoimi okropnymi żartami, dlatego też bardzo trudno jest to w nim zauważyć. Ludvik należy także do grona artystycznych dusz – często można go spotkać nucącego pod nosem albo śpiewającego coś, co udało mu się zasłyszeć na ulicy z przeróżnych teatrów. Teatr także kocha, choć na żywo nigdy żadnego spektaklu nie widział – ale marzy o tym. Tak, to także marzyciel – często zamyśla się, pogrąża w marzeniach i zupełnie odcina od świata. Ma problemy z zainteresowaniami – szybko się nimi ekscytuje, wręcz nakręca, by coś robić – poświęca temu całe dnie, a niedługo później zapomina o tym i porzuca na długi czas. Skupienie się sprawia mu trudność – po prostu nie potrafi tego zrobić, choć próbuje się nauczyć. Dlatego też bardzo często zapomina o tym, co miał zrobić lub jeszcze niedawno zrobił. Musi dopytywać o te same rzeczy kilka razy, a przez to można uznać go za irytującego. Ludvik jest również okropnie głośny – głośno mówi, głośno się śmieje – po prostu głośno się zachowuje. Z jego infantylności wynikają również inne wady – przez niedojrzałość nie rozumie problemów innych – trudność sprawia mu postawienie się w sytuacji kogoś innego, wsparcie go w odpowiedni sposób, poza zadawaniem pytań czy rzucaniem krótkich, ogólnych haseł. Przez to problematyczne dla niego jest także zrozumienie, dlaczego ktoś nie ekscytuje się takimi samymi rzeczami, jak on sam. Oczekuje od bliskich takiej samej reakcji, a gdy jej nie otrzymuje, jest po prostu okropnie zawiedziony i złości się. Jest także zazdrosny o innych. Gdy już się przywiąże, nie odpuści – musi przebywać z daną osobą cały czas i nie potrafi się nią dzielić.
RODZINA:
Anselm [ojciec]
– najgroźniejszy pies, jakiego Ludvik kiedykolwiek spotkał. Był surowy dla swoich dzieci, jednak każde z nich zdawało sobie sprawę, że je kocha i chce dla nich jak najlepiej. Nauczył je przetrwania – u swoich synów skupił się na walce, a u córek na sprycie i ostrości umysłu. Ludvik był dla niego swoistą maskotką – niezbyt rozgarniętą, ale pocieszną. Anselm nie zrobił z niego wojownika z bronią w pysku, nawet w malutkim procencie, ale nauczył jak o siebie zadbać i obdarzył ciepłem oraz zrozumieniem. To także on wpoił najmłodszemu synowi wszystkie swoje okropne żarty.
Diethild [matka] – ciepła oraz przekochana psinka. Rozpieszczała swoje dzieci, jak tylko mogła, gdy tylko jej partner na to nie patrzył. Każdego potomka traktowała na równi i była gotowa oddać za nie życie. To ona najbardziej ubolewała, gdy jej dzieciny zaczęły rozchodzić się po świecie oraz równie mocno cieszyła się, gdy powracały w rodzinne strony, by zaznać choć chwili spokoju. Diethild pomogła Ludvikowi zapanować nad własnymi emocjami i mimo wszystko, dzięki niej, choć trochę wydoroślał – choć nadal bliżej mu do szczenięcia niż dorosłego.
Dunstan [starszy brat] – dla Ludvika to pies, którego uważał i dalej uważa za swojego idola oraz bohatera. Zawsze odważny, mężny, poważny – wszystko to, o czym marzył jego młodszy brat. Dzięki niemu Ludvik wyruszył w szeroki świat i w trakcie swej wędrówki poznał pierwszych przyjaciół spoza rodziny. Na razie nie miał szansy ponownie go spotkać, gdyż Dunstan wyruszył w drogę jeszcze wcześniej, ale okropnie za nim tęskni.
Ishild [starsza siostra] – suczka niemalże identyczna jak jej matka. Opiekowała się każdym ze swojego rodzeństwa – nawet najstarszym bratem – ale Ludvikiem i Reinhilde w szczególności. Braciszek zwierzał jej się ze swoich młodzieńczych problemów, które ona – będąc w jego wieku – rozumiała doskonale. Równie często się z nim bawiła, jednak z czasem stawało się to coraz rzadsze – aż w końcu wyruszyła na poszukiwanie własnej drogi życia.
Fulbert [starszy brat] – Fulbert z Ludvikiem byli duetem, którego wszędzie było pełno. Obydwoje żywiołowi, chętni do zabaw, z tym samym beznadziejnym poczuciem humoru – to była para idealna. Męczyli – w pozytywnym sensie – wszystkich wokół siebie: brata, siostry, rodziców. Niestety (a może i stety), Fulbert w końcu wydoroślał i porzucił dziecięce zabawy. Wyruszył w świat zaraz po Dunstanie, a z Ludvikiem – po ckliwym pożegnaniu – już nigdy się nie zobaczyli, choć tęsknota doskwiera im niemal codziennie.
Reinhilde [młodsza siostra] – tym razem to Ludvik był tym, który kogoś rozpieszczał. Wręcz rozpływał się nad słodyczą i urokiem osobistym Reinhilde. Zrobiłby dla niej dosłownie wszystko – był na każde jej zawołanie. Spędzali długie godziny na zabawach oraz rozmowach i nigdy im się to nie nudziło. Reinhilde zmuszona była do wysłuchiwania jego żartów, ale w zamian dostawała to, czego tylko chciała – i taki układ odpowiadał obydwojgu.
PARTNERSTWO: Brak, choć marzy mu się spędzić z kimś życie. Zdecydowanie preferuje samców i miewa tendencje do szybkiego zakochiwania się w jednym, a następnie równie prędkiego odkochiwania się.
POTOMSTWO: Brak, ale kiedyś chciałby założyć malutką rodzinę.
APARYCJA:

  • Rasa: Border collie
  • Umaszczenie: Lilac merle
  • Wysokość: Mierzy około pięćdziesięciu trzech centymetrów.
  • Masa: Waży około siedemnastu kilogramów.
  • Długość sierści: Długowłosa
CIEKAWOSTKI:
– kocha kwiaty i zna wiele ich rodzajów
– bardzo często w medycynie polega na ziołach, czego nauczył go Fredenand
– podczas pobytu w mieście osłuchał się z wieloma musicalami, a dzięki temu bardzo często śpiewa przeróżne piosenki z nich
– uważa się za aktora w teatrze świata przez to, jak ojciec zadecydował o jego losie poprzez wybór imienia
HISTORIA: Los Ludvika został mu zapisany wraz z chwilą narodzin w południowych lasach Norwegii. Anselm – ojciec pięciorga szczeniąt – nadał każdemu z nich odpowiednie imię, które miało określić ich przyszłość. Ludvikowi przypadła rola „sławnego wojownika”, jednak niedługo później okazało się, iż nie nadaje się do powierzonego mu zadania – przynajmniej nie w tak oczywistym sensie.
Cała rodzina należała do niewielkiej sfory, której tereny znajdowały się wśród leśnej gęstwiny. To tu przyszło szczeniakom spędzić swoje szczęśliwe dzieciństwo. Anselm wraz ze swoją partnerką – Diethild wychowywali pociechy, jak najlepiej tylko potrafili. To głównie ojciec zajmował się ich edukacją – samców uczył łowiectwa oraz walki, a u samic skupił się na ostrości umysłu i sprycie. Ludvikowi żadna z tych dziedzin nie wychodziła najlepiej: na polowaniach zachowywał się zbyt głośno, a ponadto brzydziło go zabijanie niewinnych zwierząt. W samej walce odrzucała go przemoc, a w trakcie zwyczajnych lekcji miał okropne problemy ze skupieniem się. Przez pewien czas uchodził za głupka, któremu nie wychodzi dosłownie nic. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy miejscowy medyk przybył do jego młodszej siostry, którą miał się zająć. Ludvik podpatrzył, co robi – jak przeprowadza badania, jak ocenia sytuację, jak pomaga. To właśnie ten pies – Fredenand – obudził w młodym border collie nadzieję oraz chęć pomocy innym. Szczeniak spędzał ze swym mentorem całe dnie, a przez to zaniedbał kontakty z pozostałymi psami w jego wieku. Choć jego wiedza rosła, za przyjaciół miał jedynie swoje rodzeństwo.
Z każdym dniem samotność budziła w nim coraz większy niepokój. Obserwował jak jego bracia, siostry oraz inne szczenięta znajdują przyjaciół, zakochują się, a on? On spędzał każdą wolną chwilę wraz z Fredenandem, ucząc się jak pomagać innym. Stawał się coraz bardziej przygnębiony, a jego samoocena ciągle malała. Zaczął zamykać się w sobie i skupiać jedynie na nauce. Na szczęście zauważył to Dunstan, który odpowiednio zajął się swoim młodszym braciszkiem. Od tego momentu w każdej wolnej chwili prowadził własne lekcje, których jedynym uczestnikiem był przybity młodzik. Wykładał mu tajemną sztukę, której Ludvik sam nie potrafił pojąć – jak znaleźć przyjaciół. Zapoznał go też z rówieśnikami, a dzięki jego staraniom oraz wspólnej pracy, wycofany szczeniak wreszcie mógł zaznać tego, czego tak długo pragnął – prawdziwej przyjaźni. Choć już wcześniej spędzał czas na zabawach z rodzeństwem (a zwłaszcza z Fulbertem i Reinhilde), nie uznawał tego jako to samo, co mógł przeżyć z innymi szczeniętami.
Dzieciństwo minęło mu na lekcjach z bratem oraz rodzicami, a także na medycznym szkoleniu i zabawach z rówieśnikami, jednak w końcu nadszedł czas na opuszczenie rodzinnych stron. Ludvik bardzo tego pragnął – od Fredenanda nasłuchał się wielu opowieści o tym tajemniczym wielkim świecie, w którym tak wiele się dzieje – dlatego chciał go poznać jak najszybciej. Wyruszył dość wcześnie, bowiem zaraz po swoich starszych braciach. Kroki skierował ku najbliższym ośrodkom miejskich. Błądził w nich bez większego celu, kompletnie zagubiony i przerażony ich ogromem.
    Po miastach włóczył się samotnie przez bardzo długi czas, dopóki nie spotkał na swojej drodze przyjaznego spaniela. Złapali dobry kontakt od razu – obydwoje byli żywiołowi, radośni, pełni nadziei na lepsze jutro. Od tamtej chwili kolejne miesiące przyszło im spędzić razem wśród miejskiej dżungli. Nie rozstawali się nawet na chwilę, a gdy jeden z nich wpadał w kłopoty, drugi gotów był stanąć za nim i pomóc. Wkrótce łącząca ich przyjaźń zmieniła się w coś innego – w miłość. Ludvik tak naprawdę zakochał się bardzo szybko, jednakże oczekiwał na odpowiedni moment, by to wyznać. Nie potrafił rozgryźć Aksla – jego uczucia pozostawały dla niego ogromną tajemnicą. Dustan nigdy nie wyjaśnił mu jak postępować w takich sytuacjach, dlatego też był zdany sam na siebie. Oczekiwał niespokojnie na rozwój wydarzeń, a mijający czas u boku pozornie niezainteresowanego towarzysza okropnie się dłużył. W duchu błagał niebiosa, by Aksel w końcu oznajmił głośno, że jest nim zainteresowany – a on, jak na złość, tego nie robił. Dopiero później – po wielu miesiącach – wyznał swoje uczucia. Ludvik poczuł wtedy, że to najszczęśliwszy moment w jego życiu: ma cudownego chłopaka, spędza z nim całe dnie, a do tego może poznawać świat. Czy może być lepiej? Dla młodego border collie tak.
Podczas jednego z wieczornych spacerów w poszukiwaniu resztek jedzenia, natrafił na pięknie oświetlony budynek, wokół którego gromadzili się odświętnie ubrani ludzie, a następnie w mgnieniu oka w nim znikali. Ludvik skrył się w bocznej uliczce i, obserwując zbiorowisko, oczekiwał na rozwój wydarzeń. W końcu, obok niego, właśnie w tym przedziwnym miejscu, rozbrzmiała muzyka. Od razu wpadła mu w ucho, a później, uprzednio dopytawszy znajomych, dowiedział się, iż są to musicale, których w miejskich teatrach jest jeszcze więcej. Bardzo dobrze osłuchał się z tą dziedziną sztuki scenicznej i dzięki temu do dzisiaj bardzo chętnie śpiewa te wszystkie utwory.
W tym samym czasie Aksel – pozornie zakochany, a w oczach Ludvika idealny – knuł swoje niecne intrygi. Wraz ze swoimi towarzyszami chciał ośmieszyć kogoś, kogo miał rzekomo kochać. Powoli wykonywali wszystkie kroki, tym samym budując zaufanie swojej ofiary, która uważała ich za swoich najlepszych przyjaciół. Dla nich był to niewinny żart, a Ludvik okropnie to przeżył. Po wielu miesiącach pracy w końcu dopięli swego. Nadszedł w końcu dzień apokalipsy, będący jednocześnie ich kolejną miesięcznicą. To wtedy Aksel postanowił wszystko wyjaśnić, a im dłużej mówił, tym szerszy uśmiech gościł na jego pysku. Całość zakończył śmiechem i przywołał swoich przyjaciół. Ludvik był w tak ogromnym szoku, że nie mógł nic z siebie wydusić. Jego reakcją była jak najszybsza ucieczka. Spłoszony, przerażony, a przede wszystkim skrzywdzony wycofał się i wyruszył w dalszą drogę – byle szybciej, byle dalej od miejsca, gdzie go tak okropnie potraktowano. Jednak nadal zachował w sobie tę dziecinną niewinność – dalej widział we wszystkich dobro i dalej bezgranicznie ufał innym.
    Obrał kierunek, który wydawał mu się wtedy najlepszy – parł ku górom. To w tych wysokich skalistych, ośnieżonych szczytach widział spokój i opokę na dalsze lata. Jego podróż przypadła na najgorszy możliwy okres – przyszło mu błądzić po świecie w zimie. Gdy głodował, zmuszony był polować na malutkie zwierzątka, co robił z bólem serca. Noce przesypiał pod drzewami. Podróż była dla niego bardzo męcząca, ale jednocześnie go zahartowała. Stał się odważniejszy, nieco pewniejszy siebie. Nauczył się maskować swoje problemy z samooceną. Na duchu podnosiła go przede wszystkim muzyka, za którą był wdzięczny losowi. Bardzo często śpiewał piosenki, które usłyszał w mieście – to one sprawiały, że mimo zmęczenia i bólu, nadal był szczęśliwy.
Po długiej, wymęczającej wędrówce wreszcie dotarł do potężnego masywu górskiego, który wciąż musiał pokonać. Obserwując zamglone szczyty, targały nim zupełnie skrajne emocje. Z jednej strony ogromny strach – nie przewidział, że góry sięgają ponad chmury; z drugiej zaś ekscytacja – co czeka go za tą skalistą ścianą?
Wyruszył w dalszą drogę. Każdego dnia piął się w górę coraz bardziej krętymi i wąskimi ścieżkami, choć niekiedy były one także szerokie oraz dość łagodne. W chwilach zwątpienia – gdy szczyty majaczyły wśród ciemnych chmur – jeszcze bardziej dziękował światu za muzykę. Śpiewał głośno, śmiejąc się i radując kolejnym dniem. Wierzchołek przestawał być straszny, łatwiej odnajdywał nowe ścieżki, które doprowadzić go miały do lepszego życia – do sfory, gdzie przyjęto go z otwartymi ramionami. Choć przybył tam bez rodziny, bez przyjaciół, to wreszcie nie był sam. Miał tych wszystkich nowych towarzyszy, którym zaufał. Od razu wiedział, że to jest jego miejsce na ziemi.
    Choć nigdy nie stanął na szczycie, nadal był z siebie dumny. Przeszedł niesamowicie długą drogę – wymęczającą zarówno fizycznie, jak i psychicznie. W jej trakcie zapomniał o wyrządzonych mu krzywdach – przepadły one wśród masy innych, o wiele lepszych wspomnień. Osiadł na stałe w nowo odnalezionej sforze, gdzie przyjął rolę medyka.
AUTOR: febleskave | blaidd321@gmail.com

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette