Słowa Concorde'a były dla niej, jak
regularnie wymierzane ciosy. Raz po raz mrugała gwałtownie, jakby
naprawdę przynajmniej zamachiwał się na nią z zamiarem uderzenia jej.
Kolejne zdania były jak ostrza wbijane w jej serce. Ranił ją, odrzucając
ją, twierdząc, że nie ma nikogo, kiedy oto stała tuż przed nim,
rzucając w jej stronę fałszywymi oskarżeniami. Ranił ją, lecz miał do
tego prawo. To ona zraniła go jako pierwsza.
Gdy
gwałtownie przybliżył się do niej, myślała, że rzuci jej się do gardła.
On jednak zamiast tego wtulił się w nią mocno jak przelęknione,
zagubione szczenię i załkał, by już po chwili pozwolić łzom spływać po
ich splątanej razem sierści.
—
Proszę — błagał i chyba to najbardziej ją uderzyło. Czy Concorde
kiedykolwiek wcześniej błagał kogokolwiek o cokolwiek? — Przynajmniej ty
mnie nie opuszczaj. Nie teraz.
Zadrżała.
Była już na skraju łez, lecz wiedziała, że musi być silna. Znowu. Tak
jak wtedy, gdy poinformowała Hebe o śmierci matki i ojca, gdy pozwalała
jej wypłakać się w jej pierś, sama stojąc prosto i dumnie.
Była zapewne beznadziejną opoką, lecz on teraz nie miał nikogo, kto mógłby ją zastąpić w tej roli.
—
Nie zostawię cię, nie opuszczę — wyszeptała wreszcie po chwili
milczenia, opierając pysk na czubku jego głowy. — Wbrew temu, co mówisz,
to nie tak, że nie masz już nikogo. Owszem, nie masz już matki, a twój
ojciec jest po prostu niczego nie wartym chujem, ale masz wciąż mnie.
Chociaż ja w sumie też ostatnio byłam suką, nie tylko ze względu na
gatunek i płeć, co? — spytała nieco zgryźliwym tonem, lecz po chwili
ciągnęła dalej, nie czekając na odpowiedź. Nie chciała, by jej
odpowiedział. Nie chciała, by się odzywał, gdy ona zamierzała wyrzucić z
siebie kolejny ważny monolog. — Wiem, że byłam okrutna. Wiem, że
powinnam była udać się do ciebie po wsparcie, a nie odpychać cię od
siebie, raniąc coraz bardziej, ale... Bałam się, że ciebie też stracę,
jeśli staniemy się sobie choć trochę bliżsi, że i ciebie niedługo
znajdziemy w górach jako zimnego trupa, tak jak... tak jak ich.
Więc chyba wolałam stracić cię przez to, jak beznadziejnie cię
traktowałam. — Wywróciła oczami, choć on nie był w stanie tego zauważyć,
wciąż łkając nierówno w jej sierść. — To nie tak, że nie jesteś mi
bliski, Concorde — ciągnęła, znacznie łagodniej, niż wcześniej. — Jesteś
mi cholerne bliski. Aż zbyt bliski i drogi. Kocham cię. Po
prostu... — zaczęła, lecz pokręciła głową. — Nie, chyba nawet nie mam
żadnej dobrej lub złej wymówki. Po prostu jestem idiotką i tyle. —
Urwała na chwilę, bo i ona była coraz bliżej, niebezpiecznie blisko,
żałosnego łkania. — Nie proszę o to, żebyś tak od razu mi wybaczył. To
mogło być nawet niewybaczalne, ale... Nie chcę cię stracić. A już na
pewno nie zamierzam zostawić cię teraz samego. Dlatego... Dlatego musisz
chociaż na chwilę się ode mnie odkleić, żebyśmy mogli się stąd wynieść.
Pójdziemy do mnie. Jest bliżej — zarządziła.
Czekając
na jego reakcję, zaczęła się zastanawiać, kto powinien ogłosić członkom
sfory odejście Erydy. Co prawda to ona, jako Beta, była jej najbliższą
współpracowniczką, lecz czuła, że to za mało. Generał była wybitną
osobistością, która na pewno zapisała się w historii sfory wielkimi
literami. Tak jak jej rodzice, przybyła na Północne Krańce z Londynu, a
na swoim stanowisku sprawowała się doskonale. Trudno będzie znaleźć
drugiego takiego generała. Trudno będzie znaleźć drugą taką mentorkę.
Gdy
postanowiła już, że sprawę przemówienia omówi później z Alfą, poczuła,
jak Concorde odsuwa się od niej powoli. Zerknęła na niego niepewnie,
czując, jak łzy wreszcie spływają po jej pysku.
Mówią,
że nie ma psów niezastąpionych. Erato w tej chwili zdawało się, że
chyba jednak są, i jednym z nich była matka jej ukochanego.
Concorde?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz