Już za późno. Tylko te słowa usłyszał, gdy przyprowadził swoją rodzicielkę do szpitala. Próbowano ją uratować, ale zbyt wiele czasu upłynęło, aby to wydarzenie przebiegło pomyślnie.
Concorde wił się jak najstraszniejszy z demonów, kiedy usłyszał od lekarzy, że jego matka odeszła z tego świata, że już nic nie da się zrobić. Coś w nim pękło, nie potrafił opanować swych emocji. Warczał na nich, nakazywał, żeby próbowali dalej, lecz oni wciąż starali się uświadomić żołnierza w zaistniałej sytuacji. To tylko bardziej go podburzało. Na pewno można było coś zrobić! Jego matka żyła, nie odeszła, przecież miała jeszcze tyle czasu!
Długo upierał się przy swojej racji, nawet sam zaczął na wszelkie sposoby wybudzać dawną generał, nie bacząc na protest medyków. Jednak im dłużej wlepiał swe załzawione ślepia w nieruchome oraz zimne ciało matki, tym mocniej zaczynał rozumieć, co się stało. Eryda naprawdę nie żyła.
Uspokoił się nagle, tępo wodząc po niepewnych minach lekarzy. Wyszeptał coś bezsilnie, nawet zdobył się na przeprosiny. Po chwili został poproszony o załatwienie wszelkich formalności. Samiec zdobył się na obojętny wyraz pyska, lecz oczy doskonale zdradzały, w jakim był stanie.
Gdy zakończył to, co musiał, szedł korytarzem, bardzo ociężale i powoli. To było dla niego tak cholernie trudne. Jak miało teraz wyglądać jego życie? Jak niby ma się z tym pogodzić? Został sam. Jego życie utraciło wszelki sens, albowiem nie miał już dla kogo w nim trwać. Może powinien postąpić tak jak Rowan i zrzucić się z pierwszego lepszego wzniesienia. I tak nikt by po nim nie zapłakał, sam przecież tego dopilnował. Ale jakoś... nie miał nastroju na takiego typu działania. Nie dzisiaj. Chciał znaleźć się w domu i dać upust swej rozpaczy.
I wtedy trafił na Erato. Młoda samica Beta złożyła mu kondolencyjne słowa, ale on najzwyczajniej w świecie to zignorował, całą swoją uwagę skupiając na jej postaci.
— Zostaw mnie — rzekł ostrzej, niż zamierzał. Akurat teraz najmniej jej potrzebował.
Żywił urazę do Erato. Odkąd odeszli jej rodziciele, suka oddaliła się od niego, a on postanowił nie brnąć w naprawę tej relacji. Oczywiście samica miała prawo do żałoby, on sam przecież już doskonale znał to cholerne uczucie i także nie zachowywał się najlepiej. Jednak nie mógł zaprzeczyć, że bardzo go to zabolało i zraniło.
Chciał zostawić Erato samą, jednak tylko odrobinę drgnął, patrząc się w jej pysk. Mocno dostrzegalne były zalewające się łzami oczy Concorde'a.
— Nie mam już nikogo, rozumiesz? — zabełkotał desperacko. — Nie mam ojca, nie mam matki. Myślałem, że chociaż ty mi zostałaś, że wzajemnie będziemy siebie wspierać, ale.... ale to tylko moje durne wyobrażenia! Byłem gotów, by być przy tobie, rozumiesz? Odrzuciłaś mnie, bo straciłaś rodziców. Cholernie to wszystko rozumiem, ale nawet nie masz pojęcia, jak mnie tym zraniłaś! — z jego gardła wydobył się warkot, przez który przebijała się wyraźna rozpacz.
Mógł w tym momencie zostawić ją ze swoimi przemyśleniami, lecz postanowił brnąć w to dalej, zagrać jeszcze na jej emocjach.
— Nie rozumiem, po co przyszłaś, skoro nie jestem dla ciebie kimś bliskim. Chciałaś mi tylko powiedzieć, że jest ci przykro i zniknąć? Tak? Chcesz mi przysporzyć więcej bólu? — wycedził przez zęby. Nie potrafił ukryć swego żalu.
Jego zdrowe myślenie zostało zbyt mocno przyćmione przez śmierć matki, aby mógł postąpić inaczej. Gwałtownie wtulił się w sierść samicy i zaczął cicho łkać.
— Proszę... — wyszeptał, gdy uspokoił nierówny oddech. — Przynajmniej ty mnie nie opuszczaj. Nie teraz.
Erato?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz