NAUCZYCIEL PRZEDSZKOLA — KONSTANTY

flickr.com | Margarita Shalak
IMIĘ: Jedni nazywają psy, płynąc na fali popularności albo, częściej, tandety — czego owocem są wszelkie Azory, Cziki, Łatki i pokrewne temu kreatury. Dla innych przygarnianie czterołapnej kupy skumulowanego smrodu wszystkich rodzajów trucheł w ekosystemie stwarza perfekcyjne warunki na ochrzczenie jej imieniem ulubionego wokalisty, aktora, bohatera książki albo dowolnej produkcji filmowej rzekomo w hołdzie owej postaci i jest to całkowicie w porządku, ponieważ imiona zagraniczne często brzmią na tyle egzotycznie, że nikogo nie dziwi żaden psi Alex ani koci, załóżmy, Stalin, bo to bo i ta postać jest postacią gdzieniegdzie honorowaną (niech żyje wielka komunistyczna Rosja, kojarzycie, co?). Trzecia odnoga doznaje nagłych olśnień i w trakcie przeglądania internetu zupełnie znikąd trafia na pomysł przypisania chodzącej maszynce pożerającej pieniądze miana kompletnie przypadkowego, byle ładnie brzmiącego i tutaj przechodzimy do meritum całego monologu, ponieważ są też tacy, którzy zdecydowanie nie radzą sobie z żałobą, nadając popiskującemu szczenięciu, które sika, gdzie popadnie, imię po ukochanym dziadku. Cholera jedna wie, czym sobie Konstantin zasłużył, ale Konstanty, jego młodsza, nieco obficiej owłosiona wersja, niespecjalnie się skarży.
SKRÓTY: Konstanty za imię nazbyt długie nie uchodzi — z całą pewnością nie na tyle, żeby stosować jakiekolwiek skrótowce — niemniej jednak ludzie zwykli przywoływać swoje zwierzęta wszystkimi imionami poza ich własnym, oryginalnym, toteż Konstanty dorobił się niejedynej Kostki, brzmiącej nader urokliwie, ale i Kostji, czyli zdrobnienia dziwacznie rosyjskiego. Konstanty w każdym razie ma swoje imię za szczególnie urokliwe, jednakże cały diabeł tkwi w tym, że najzwyczajniej zapomina o tych wszystkich Kostkach i Kostjach, ponieważ jego niewielki gabarytowo umysł jest w stanie przyjmować nie więcej niż jedną informację w ciągu doby — dlatego propaguje używanie Konstantego. Drugą sprawą jest to, że nosi takie imię jak brat pradziada Mikołaja II Romanova, na którego wzmiankę popiskuje każdy fan historycznych fanpage’ów z Facebooka.
MOTTO: „There is never a second opportunity to make a first impression” — cholera jedna wie, czy Konstanty trzyma się tego umyślnie, czy prędzej za sprawą przypadku i przywary, coby przy okazji każdego powitania przynajmniej raz wyłożyć się na sprawie pozornie prostej (choćby pomylić miano albo imię matki). Mimo nieskończonej liczby koncertowo spieprzonych okoliczności Konstanty w dalszym ciągu zachowuje względnie ciepły wizerunek, szczególnie w oczach psów nienależących do niechlubnej kategorii oschłych dupków.
PŁEĆ: Pies
WIEK: Konstanty jest młodym psem i ciężko byłoby o znalezienie kogoś, kto odniósłby przeciwne wrażenie — ma raptem cztery, niebawem nawet pięć lat i tylko trzy komórki w mózgu, które mają jeszcze całe miesiące na rozmnożenie się.
DATA URODZENIA: Papiery przypominają, że Konstanty przyszedł na świat późnym latem, otoczony sztabem lekarskim złożonym z nieznacznej grupy hodowców, dla których najświeższe młode były pierwszorzędną okazją do podwojenia bankowych zasobów. Miot datowany na ostatni miesiąc wiosny przez kłopoty techniczne opóźnił się i przesunął o co najmniej dwa miesiące, powodując tym samym deficyt budżetowy i swojego rodzaju nieścisłości powiązane z rezerwacją szczeniąt — fortunnie jednak suka urodziła ich aż ośmioro, dlatego wszelkie braki zostały prędko wypełnione zastrzykiem gotówki.
STANOWISKO: 
„Konstanty obruszył się, taksując spojrzeniem zbliżającą się sylwetkę. Głęboki wdech nastąpił zaraz po krótkim, urwanym wypuszczeniu powietrza i nie zdał się na wiele, ponieważ nie minęła dłuższa chwila, a jego ciało wykrzywiło się w dziwacznej konwulsji wziętej ze wstydu i nieuzasadnionej niepewności. Zaprzątanie czyjejś głowy nie należało do jego ulubionych zajęć, toteż zawahał się jeszcze ze trzynaście razy, zanim wezbrał się w sobie i wziął znaczny krok — na tyle duży, żeby uniemożliwić przyszłemu Konstantemu zmianę decyzji.
    — Posłuchaj, panie alfo, ja... — zawiesił się, zmuszając wszystkie trzy komórki do pracy na zawyżonych obrotach, coby wpaść na odpowiedni epitet, którym mógłby okrasić swoje błaganie i nie wyjść przy tym na skończonego kretyna. Konstanty sam w sobie cuchnął baranio, więc wysiłki z reguły spełzały na niczym. — Panie alfo, ja chciałbym zmienić coś w swoim życiu, bo ciągle robię to samo i to samo, powiem panu, że aż wstawać mi się nie chce i... i wiesz pan, co? Pomyślałem sobie, że mógłbym tak trochę, ale tylko trochę, się, że tak powiem, przebranżowić, co pan sądzi? Zanim otworzysz usta, to jest, pysk, ja tylko wyjaśnię, co mnie do tego popycha, motywy, no nie. Każdy ma jakieś motywy, też mam motywy. I, tak, moje motywy, ee... lubię dzieci. Może... może niezupełnie lubię-lubię, to dziwne, ale lubię się nimi zajmować i myślę, że jestem całkiem... fajnym psem i mógłbym przydać się w przedszkolu. Strażnikowanie wymaga ode mnie używania przemocy, a to poniekąd tak, że ze mnie to taki marny zwolennik przemocy, to i mało efektywn-... efektowny... ef-... to robi ze mnie marnego strażnika, a nie chcę być nieprzydatny. — Odsłonił perliste uzębienie w geście czarownego uśmiechu, niemniej prędko opuścił kąciki ust, wracając do znacznie bardziej formalnej ekspresji. — Musi mi pan, panie alfo, wybaczyć brak etyki, jestem prosty pies.
    Gdyby tylko miał kciuki, zaciskałby je, pełny nadziei.”
    Konstanty nie jest pewny, z jakiej to racji Mojito udzielił mu pozwolenia, niemniej jednak nie zająknął się wcale, kiedy raz za razem składał gorące podziękowania przeplatane obietnicami zobowiązującymi do odgarnięcia śniegu, kiedy przyjdą mrozy albo pozbycia się uciążliwej wiewiórki poprzez kulturalne przekonanie jej, iż wybrała nieodpowiedni obiekt zainteresowania. Wraz z nadejściem nowej pory roku Konstanty zajął stanowisko nauczyciela przedszkola, chociaż przedszkole nie mogło poszczycić się niezliczoną ilością młodych latorośli.
ODPOWIEDNIK: joey batey
CHARAKTER: 
Look, I am so sorry, but I've just remembered I left my... cat on the... stove. I... I really must be going.
    Perlisty śmiech niesie się po ściółce leśnej, odbijając się niespiesznie od wysokich drzew, żeby z hukiem wypaść z lasu i rozsiać na całą okolicę. Ziemia drży, kiedy dwie pary masywnych łap najdelikatniejszego gościa na tym świecie uderzają o nią przy okazji każdego wyskoku, ponieważ ten sam gość uważa zwyczajowe poruszanie się za zbyt nudne. Spłoszone zwierzęta czmychają ze swoich kryjówek, bo rozanielony kretyn uderzył w grunt swoim urokliwym pyszczkiem, wydając przy tym dziwaczny dźwięk niepodobny do żadnego spośród tych wydawanych przez psy. Prędko zbierają się wokół niego i zdaje się, jakby ukradkiem naśmiewały się z niezdarności Konstantego — odwraca wówczas łeb, taksuje spojrzeniem tę mysz, która ustawiła się na wprost jego oczu i uśmiecha, powoli kiwając łbem; „Masz stuprocentową rację, pani myszo, jestem baranem. Już nie przeszkadzam, już stąd idę”. Podnosi się i mija dłuższy moment, zanim udaje mu się strzepać z siebie każdą grudę ziemi przyklejoną do długiej sierści. Chybocze się jeszcze przez chwilę, po czym zbiera w sobie, coby nie zatrzymywać się niepotrzebnie w jednym miejscu. Niesie kwiaty, które obiecał przynieść — pakunek jest zbyt ważny, żeby uległ uszkodzeniu, dlatego przeprowadza sumienną inspekcję, czy aby na pewno płatki się nie powyginały, listki nie pourywały albo — co gorsza — łodyga nie złamała. Kiedy wszystko zdaje się w porządku, ujmuje roślinę i drepcze dalej, ponieważ ze swoim tempem dotrze na miejsce o zmierzchu.
    Uosobienie wszystkiego, co żółte i co pachnie lepiej od obranych ziemniaków — Konstanty jest postacią zadziwiająco szczęśliwą i bez wahania można powiedzieć, iż właśnie radość z życia stanowi niejaki fundament całej jego osobowości. Przy okazji frazy radość życia warto przytoczyć błyskotliwe słowa Otisa Skryby: Wielu ludzi pyta mnie o to samo: ale jak ty to robisz, skąd czerpiesz tę radość? A ja odpowiadam, że to proste! To umiłowanie życia — Kostek pała do niego miłością tak wielką, że każdy dzień, choćby ponury i pochmurny, choćby lało jak diabli albo wiało tak, jakby miało ogony poodrywać, wita rozmarzonym westchnieniem, szerokim, najszczerszym w świecie uśmiechem i zwyczajowym stwierdzeniem: To będzie dobry dzień. I, w istocie, tak z reguły jest, ponieważ Konstanty nie potrafi przypomnieć sobie dnia zwyczajnie złego — może dlatego, że takowe są rzadkością, a może z tej przyczyny, iż za dzień dobry Kostja uznaje taki, w którego trakcie choć raz poczuł rozlewające się po sercu ciepło. Konstanty to miłośnik pełzających po zawalonych konarach ślimaków, błądzących wśród labiryntów ściółki leśnej żuków, aspirujących muzyków znanych szerzej jako świerszcze, deszczu uderzającego o suche, jesienne liście, które za kilka uderzeń serca rozmiękną na tyle, że w miejscu lasu pojawi się błotniste mokradło, leniwych rzek i szumu, jaki bierze się z wartko spływającej wody porywistych strumyków, Konstanty nuci pod nosem wymyślne piosenki, kiedy idzie wzdłuż brzegu, przygotowuje się do spaceru tak, jak gdyby miał pozostawić dom na co najmniej następny tydzień, Konstanty, jak żaba, całą powierzchnią swojego futrzastego ciała chłonął promienie słońca i szeroko pojętą satysfakcję płynącą z czynności wykonywanej przez każdy żywy organizm — z życia.
    Konstanty ma imię, jakby miał siedem lat, w istocie ma pięć, wygląda na trzy, a postępuje tak, jak roczne szczenię — kwestię podobną bardziej lub mniej skierował do Jaskra Dijkstra. O tym samym Jaskrze powiedziano, że w głowie ma parę świństw, kilka marzeń i mnóstwo poezji — Kostja nie myśli o świństwach, ponieważ mógłby robić za przyzwoitkę i z poezją ma na bakier, niemniej jednak kiedy przekształcimy sentencję, podmieniając wiersze na miłość do innych psów i świństwa na pozbawione erotycznych podtekstów bzdury, pasowałoby jak ulał. Jaskier sam w sobie odbiega od obrazu Konstantego, jednakże — choć nieciężko doszukać się w obu delikwentach łudzących podobieństw — w Kostji nie ma niczego z cynicznego, napalonego pyszniaka, nawet jeśli skromności mu poskąpiono. Można założyć, że jako człowiek Konstanty miałby swoje seksualne fiksacje, jego psia wersja wyzbyta jest wszelkiej maści pociągów do co lepszej dziewki, która wyraża najcichszą chęć wskoczenia mu prosto do łóżka (drugą sprawą jest to, że Konstanty, w opozycji do Jaskra w oczach nieszczególnie oczarowanych ideą Geraskiera, jest gejem). W każdym razie pozostaje w nim krztyna barda, jaki, gdyby tylko mógł, poderwałby się, złapał za swoją lutnię i obszedł każdą zatęchłą wieś jak leci, zbierając przy tym miedziaki na użytek własny — i szłoby mu świetnie, ponieważ charyzma i naturalna umiejętność zdobywania przychylności innych okazują się w obliczu tej sytuacji najlepszą bronią, jaką Kostek mógłby władać.
    Poza Otisem i Jaskrem Konstantego można przyrównać do tego nauczyciela, który nigdy nie wie, w jakiej sali prowadzi lekcje, ale kiedy zdecyduje się pojawić, choć spóźniony, obleci klasę z najpiękniejszym uśmiechem, jaki dany ci było zobaczyć i przywita wszystkich zwyczajowym zwrotem „moi drodzy, dzisiaj nie ma kartkówki, bo pani dyrektor mnie zagadała”. Pchałoby się na myśl, że nauczyciel prowadzi podwójne życie i z tą właśnie dyrektorką zdradza kotki z kurzu powstałe pod staromodną kanapą w niemal opuszczonym mieszkaniu, niemniej jednak każdy jest świadomy tego, jak absurdalna jest ta teoria, zważywszy na uosobienie jegomościa — patrzysz na niego i wiesz, że to nie ten typ człowieka. Wiesz, że mimo swojej ogłady, mimo przystępności i ciepła bijącego z pary rozweselonych oczu nie ma nikogo, kto mógłby go pocieszyć, pogładzić po rozczochranej czuprynie, obiecać, nie ma do kogo się odezwać i żyje od dnia do dnia, mając najszczerszą nadzieję na to, że następny przyniesie coś więcej, niż garstkę dobrych wspomnień — sąsiada, który przepuścił go w drzwiach albo kobiety, jaka przepuściła go w kolejce, widząc, iż chce kupić tylko kajzerkę. Z tego względu zamienisz z nim słowo, kiedy będzie miał dyżur, powiesz nadprogramowe dzień dobry, byle usłyszeć, jak odpowiada ci po raz setny tego dnia, ponieważ przez swoje roztargnienie i wręcz absurdalną chaotyczność nie jest w stanie spamiętać, kto go przywitał, a kto ominął szerokim łukiem.
RODZINA: Spośród wszystkich postaci, które przewinęły się przez życie Konstantego, jego najbliższa rodzina — w rozumieniu, rodzice i rodzeństwo — stanowi najdalsze mu charaktery, do jakich nie zdążył zapałać nijakim uczuciem i jakich wspomnienia malują się w niewyraźnych, monochromatycznych barwach zamglonych dosłownie reminiscencji, które objawiają się w zupełnie przypadkowych momentach jego codzienności. Dla rodzicielki był raptem kulą sierści, kolejną spośród dziesięciu poprzednich, bezimienną, do pewnego momentu życia Kostji niczyją — zapachy poszczególnych szczeniąt mieszały się ze sobą i pamięć Signe zawodziła. Ojca nie poznał, był tylko niemrawym wspomnieniem przekazywanym przez Signe w momentach, które dane im było wspólnie spędzać — figura silnego, zdrowego samca na stałe wyryła się w świadomości zupełnie niezapoznanych z regułami świata szczeniąt i dopóki każde z nich nie znalazło nowego miejsca, z reguły znacznie cieplejszego niż to, w jakim dotąd się znajdowały, dopóki stare zapachy nie zostały zastąpione przez nowe, mnogość podejrzeń na temat ojca stanowiła ich jedyne zmartwienie. Z papierów wiadomo nam tyle, że pies nosił imię Lars i reproduktorem najznakomitszym nie był — konkursów nie wygrywał, w wystawach nieszczególnie często uczestniczył, rodziców, Johana i Eve, miał całkowicie przeciętnych i, ogólnie rzecz biorąc, funkcjonował sobie jako niskolotny materiał na genodawcę — niedrogi, a nawet skuteczny. Urodzony latem miot Konstantego składał się z ośmiu szczeniąt, przede wszystkim tricolor, którym imiona nadano na cześć postaci z nordyckiej mitologii i warto pochylić się nad nimi, choćby ze względu czystej ciekawości à propos tego, gdzie trafiły. Pierworodny Signe i Larsa, Tyr, zwykł dominować nad rodzeństwem i z tego też względu został polecony rodzinie aktywnej fizycznie, z innym psem, do jakiego Tyr podszedł, jak gdyby był jego rodzonym bratem. Vidarowi przyszło udać się do domu samotnej pary, która postawiła na podróżny tryb życia, toteż poszczęściło mu się na tyle, żeby poza Norwegią zobaczyć parę innych krajów. Małżeństwo z trójką dzieci przepadło w pozbawionym rozsądku gonieniu przez Idun własnego ogona, a nieco skromniejsza familia — Szwedzi z nieśmiałym synem — wypełnili domową ciszę rozochoconym szczekaniem Ran. Następny w kolejce, Konstanty, któremu przy narodzinach przydzielono imię Frejr, po bogu urodzaju, bogactwa, radości i wszystkiego, co dobre, został oddelegowany do rosyjskiego mieszkania uchodźców ze wschodu, którzy sprawili, że jego dzieciństwo nabrało znacznych barw. Sif występuje na wystawach pod czujnym okiem swojego właściciela — postawnego mężczyzny o długiej, gęstej brodzie, aparycją łudząco przypominającego wikinga, a Thrud okazjonalnie mija się z Larsem na psich zawodach, nierzadko zdobywając wyróżnienia znacznie cenniejsze od tych ojcowskich. Ostatnie szczenię — Vili — zostało wyeksportowane do Finlandii, gdzie podobno żegluje po wodzie Morza Bałtyckiego.
    Za niejaką rodzinę uchodzi nieznaczna grupa ludzi, Rosjan, którzy zajmowali się Konstantym długo ponad rok. Pomimo wszelkich krzywd wyrządzonych szczenięciu, Kostja pała do nich swojego rodzaju uczuciem i darzy ich wdzięcznością za odchowanie go i wykarmienie. Nieliczne bruzdy przypominają o pijactwie głowy rodziny, alkoholika w podeszłym wieku, Leonida Romanovicha, a bolesne wspomnienie niezrozumianych wpierw łez jego małej, ledwo jedenastoletniej córki, Manyi, i bijącego od niej przerażenia na stałe wyryły się w pamięci Konstantego. Choćby chciał, nigdy nie był w stanie pojąć, co powodowało Leonidem i co miały oznaczać razy, które zdarzało mu się wymierzać — Kostja to nic, tylko pies, toteż do końca życia będzie miał w sercu trochę miejsca dla starego Rosjanina.
PARTNERSTWO: Swojego czasu, kiedy życie miało więcej kolorów niż dwa na krzyż, Konstantemu dane było poznać przyszłą ikonę — największego gbura wśród gburów i pierwszorzędnego fanatyka burczenia zamiast mówienia o zgrabnym jak jego własne łapy Terje. Terje lat miał niewiele więcej niż Kostek, a że było to ledwo rok temu, obaj kwalifikowali się do kategorii co najwyższej młodych dorosłych, którym w głowach grały ckliwe ballady Krzysztofa Krawczyka. Wystarczyło jedno niebanalne spojrzenie i głębokie westchnienie, żeby postać Terjego pochłonęła Kostję w całym jego Kostjowym rozumieniu. Mimo gruboskórnego obejścia Terje ponad wszystko doceniał szczodre dary przyrody i właśnie ten rodzaj miłości na stałe wyrył się w sercu Konstantego. Po ukochanym pozostały raptem kości i organy, które nie zdążyły się rozłożyć — a poza nimi, gorycz i utęsknienie. Odejście Terjego poskutkowało wypaleniem poważnej, nieskorej do zasklepienia się nierówności, z czego przyczyny Konstanty, jak leki na przeziębienie, odstawił wodzące za nos emocje na pokrytą kurzem półkę.
POTOMSTWO: Z ludzkimi szczeniętami radzi sobie wzorowo, jakby za dzieciaka przymuszano go do czytania poradników dla młodych rodziców. Zwykł wyczuwać, w którym momencie desperacko potrzebowały jedzenia (wówczas podsuwał im swoją karmę, a dzieci jadły ją, aż im się uszy trzęsły), kiedy miały pełne pieluchy (obszczekiwał je wtedy, aż skonsternowany rodzic zwracał uwagę na źródło hałasu i swojego prześmierdłego człowieka-juniora) i umiejętność ta zdawała się naprawdę użyteczna, ponieważ nieustannie zajęci papierami ludzie nagradzali go przysmakami albo, co cenił stokroć bardziej, przytulaniem i pieszczotami. Jego kontakt ze szczeniętami rasy psiej jest ograniczony, ponieważ nie ma w zwyczaju spędzania z nimi czasu, niemniej jednak jako niańka, bezapelacyjnie, sprawdziłby się podręcznikowo — latorośl najpewniej wyczułaby w nim kogoś mentalnie równego sobie i zaczęła okładać go szyszkami, a spanikowany Konstanty, zanim zebrałby się w sobie i smroda okrzyczał, schowałby się za najbliższym drzewem albo wyszczerzył głupawo, otwierając dziecko furtkę do dalszego wydurniania się. Jego fantazje seksualne skutecznie wykluczają posiadanie własnego potomstwa, niemniej jednak pomysł ten, jakby nie patrzeć, brzmi groteskowo — prędzej szczeniak zajmowałby się Konstantym niżeli Konstanty szczeniakiem.
APARYCJA:
  • Rasa: czystokrwisty owczarek australijski, któremu zupełnie nie podeszło prowadzenie wystawnego życia psa rasowego. Najciekawszą anegdotą powiązaną z rodowodem Konstantego jest wydarzenie sprzed blisko półtora roku, kiedy zjadł niebieską kokardę, jaką przygotowała mu jego właścicielka. Doszli do wniosku, że stworzenie, za które mogliby kupić sobie dwa tysiące kajzerek i zbudować z nich fort, nie lubi niebieskiego, a sam delikwent zrzygał się gdzieś za płotem.
  • Umaszczenie: maskowanie się w krzewach nie przyszłoby mu z łatwością, ponieważ nie ma w sobie ani krzty zieleni, co nikogo nie zdziwi, ani brązu na tyle ciemnego, żeby jakkolwiek utożsamiać się z patyczkami, nawet tymi zaschniętymi — na całe szczęście, z Konstantego beznadziejny łowca, dlatego potrzeba bawienia się w chowanego po lasach jest minimalna. Jednocześnie, gdyby Kostję wprowadzić między zboża, okazałby się niewiele gorszy od Harimatis z Asteriksa i Obeliksa: Misji Kleopatry, którą raz widać, a raz nie widać — ale trochę widać. W praktyce jednak, odsuwając absurdalne odwołania do agentki Juliusza Cezara, umaszczenie Konstantego można podciągnąć pod tricolor.
  • Wysokość:  Konstantego bez wątpienia dokarmiano najrozmaitszymi danonkami, ponieważ udało mu się wyrosnąć na całkiem okazałą kupę sierści i mięśni, ale to tylko gdzieniegdzie — szczekający po rosyjsku Kostja mierzy nie mniej, nie więcej niż jedną trzecią Jarosława Kaczyńskiego, czyli całe pięćdziesiąt sześć centymetrów w kłębie. Traci na autorytecie, kiedy staje przy dogu niemieckim, niemniej jednak przewyższa pospolitego maltańczyka, toteż łatwiej mu wgnieść go w ziemię.
  • Masa: hipisowsko-pokojowe pobudki Konstantego skutecznie powstrzymują go przed niepotrzebnym pozbawianiem życia pomniejszych zwierząt, więc wszelkie polowania ogranicza do koniecznego minimum — przekłada się to na nieustanne spadki wagi i okazjonalne stany osłabienia. Puchata sierść ukrywa kości, które odznaczają się na przylegającej skórze. Konstanty waży w porywach od dwudziestu dwóch do dwudziestu czterech kilogramów.
  • Długość sierści: przydługa sierść, w którą wplątują się sklejone żywicą patyczki i odłamki kory, stanowi swoiste utrapienie, jednak Konstanty potrafi odnaleźć w niej nieznaczną garstkę zalet — jeśli zrobi to umiejętnie, bez większego problemu ukryje w niej garstkę jagód, swoją dumę, resztki jedzenia albo uprowadzone szczenięta.
CIEKAWOSTKI:
— Konstanty preferuje dietę wegetariańską ponad mięsożerną i jak tylko może, stara się trzymać jej założeń z pobudek zupełnie moralnych. Nie wyklucza to jednak tego, że smak owoców, warzyw i ziół jest dlań atrakcyjniejszy niż mięsa zajęczego, sarniny albo dziczyzny, której zdarzyło mu się spróbować — powtarza, iż cukier dostarcza mu niezbędnej energii i to za jego sprawą trzy komórki pozostają w tak licznej grupie.
— Ze względu na to, że poskąpiono mu błyskotliwości, ma niezwykle marny zmysł orientacji w terenie — materiałem na harcerza jest tragicznym, chociaż nie skarżyłby się, gdyby kazano mu przerzucić się na szyszki, a załatwiać się i tak załatwia się, gdzie popadnie.
— Chociaż ludzie poczynili mu wiele krzywd, Konstanty nie żywi względem nich żadnej urazy, ku zdziwieniu choćby Terjego, który, wysłuchawszy o Leonidzie i jego córce, zapałał do nich najszczerszą nienawiścią; kojący głos Kostka zapewniającego go, że już pogodził się z własną przyszłością, sprawił, iż Terje uspokoił się nieco.
— W finałowej scenie filmu o sobie Konstanty tańczyłby w deszczu. Zupełnie bez przyczyny, bez racjonalnego powodu.
HISTORIA: Gdyby kazać Konstantemu zajrzeć w głąb siebie, w głąb nagromadzonych przez dobre cztery lata wspomnień, żeby zwięźle nakreślił swój życiorys, najpewniej ograniczyłby się do kilku wyrazów, które w swojej prostocie zawarłyby każde spośród najistotniejszych wydarzeń możliwych do osadzenia na prowizorycznej osi czasu. Ową oś Kostja przyozdobiłby drobnymi, różowymi kwiatuszkami i zielonymi listkami, chociaż treść, którą by zawarła, wcale nie zgrałaby się z urokliwą dekoracją. Przytoczone bez wskazania konkretów imiona wybrzmiałyby: Signe, Leonid, Manya, Terje. Z każdym spośród nich wiąże się osobna historia, z jakiej można by było wyciągnąć nieco więcej, niżeli krótką opowiastkę, w której najważniejszy jest wpływ przeszłości na aktualną postawę bohatera — z tego też względu przyjrzymy się każdemu z nich z osobna, rozbijając podpunkt na cztery akapity nieodłącznie związane imieniem Konstantego.
    „Konstanty nie siedział w głowie Signe i Signe nie siedziała w jego, więc kiedy szczenię uniosło pyszczek, wyrażając nieme zapytanie, spojrzenie młodej matki zapłonęło niepewnością, a powietrze zadrżało na skutek niemal materialnej niezręczności, dystansu powstałego między rodzicielką a jej potomkiem. Niewypowiedziane słowa wirowały dookoła jej myśli i usilnie pchały się na język, jakby nieświadome zagrożenia, które niosła pozbawiona samodyscypliny chwila zapomnienia. Signe wodziła wzrokiem pogodzonej z losem matki po drobnych ciałach ośmiorga szczeniąt, łapczywie pociągających wypływające z jej sutków mleko, i ze wszystkich sił starała się wmówić samej sobie niepowtarzalność każdego jej dziecka. Uparcie powtarzała, że wszystkie szczenięta mają przed sobą przyszłość co najmniej świetlaną, choć, w głębi duszy, z trudem odróżniała jedno od drugiego. Nigdy nie przyzwyczaiła się do ciążącej jej roli matki — ledwo matczyna intuicja dawała się we znaki, odbierano jej szczenięta i cykl ten powielał się w nieskończoność, tak więc względem, ciśnie się na usta, świeżego miotu, nie odczuwała uczuć innych poza niepowodowaną niczym personalnym powinnością wykarmienia go i odchowania tak, byle nie generować na linii rodzic-potomek żadnych specjalnych więzów. Signe wiedziała, co idzie w parze z przywiązaniem.
    Szczenięta ledwo popiskiwały, nie wydając z siebie żadnych konkretniejszych dźwięków. Odliczała noce, aż zostaną zabrane i kiedy naliczyła ich pięćdziesiąt, czas zaczął biec niemiłosiernie, przez co ostatni tydzień zdawał się mrugnięciem w odniesieniu do pozostałych. Do jej domu zaczęli zjeżdżać się obcy ludzie, toteż zapachy unoszące się wokół legowiska właścicieli się zdziesiątkowały. Czuła mocne perfumy korzenne, różę, jabłecznik i konie — chociaż trzech pierwszych zapachów nie nazwała po imieniu, była w stanie pojąć, jak obce są. Powtarzało się to każdej jesieni i każdej wiosny, kiedy domostwo wypełniało raźne poszczekiwanie australijskich latorośli. Jednym razem na stół trafiały jej szczenięta, innym — innej suki, która resztę roku spędzała w zamknięciu, w sąsiadujących innym mieszkańcom nielegalnej hodowli klatkach. Signe nigdy się nie buntowała, nie uciekała, nie łaknęła wolności i okazjonalnie przyłapywała na pokrzepiających myślach, że przynajmniej jej dzieci będą mogły posmakować życia w całej jego krasie. Przynajmniej znaczna ich część.
    W przeciwieństwie do urokliwej pary z trójką dzieci, która wyraziła szczere zainteresowanie Idun, tęgi Rosjanin wzbudził u Signe skrajne emocje. Śmierdział rybą i etanolem, miał zbyt długą brodę, przeszywające spojrzenie, a jego dziecko, które kuliło się gdzieś przy samochodzie, zdawało się przerażone. Leonid Romanovich miał jednak pieniądze, czego dowiódł niebawem, w następującym tygodniu przyjeżdżając się po Konstantego.
    Lukę między siedmioma dniami stanęły pod znakiem okazjonalnych rozmów między Signe a pojedynczymi, już niemalże gotowymi do oddelegowania się szczeniętami.
    — Kochasz mnie? — Konstanty, wtedy Frejr, spojrzał na nią z dołu. Wyczekiwał nienadchodzącej odpowiedzi. Ponowił więc pytanie: — Mamo, kochasz mnie?
    Signe zacisnęła szczękę.
    — Sprawdź, gdzie jest twoje rodzeństwo.
    Frejr sapnął, nieusatysfakcjonowany.
    — Chciałem tylko wiedzieć, czy...
    — Zrób to, o co cię prosiłam, dziecko.
    Spuścił łeb, ale nie ośmielił się wydusić z piersi ani jednego słowa. Pytanie błąkało się po jego myślach przez następne dwa lata, cierpiąc z braku wystarczająco klarownego ustalenia.”

    „Tęga ręka rychło przeszyła powietrze i, zderzając się z miękką powierzchnią dziecięcej skóry, stała się bezpośrednią przyczyną rozpaczliwego skowytu, który zatrząsł ścianami starego domu. Właściciel owej dłoni zacisnął pięści wystarczająco, żeby pobielały mu kłykcie i uniósł palec wskazujący tej samej, jakiej widmo przez następne miesiące będzie ciągnąć się za dorastającą Manyą jak cień i jaka sprawi, że w środku deszczowych nocy będzie budziła się z przeraźliwym krzykiem uwięzionym w gardle. Duże krople raz za razem uderzały o metalowe parapety rozpadającej się chaty, a akompaniujące wrzaskom grzmoty efektywnie zagłuszały każdy ze wrzasków i nieustające szczekanie przerażonego psa. Sierść zjeżyła mu się na karku i powoli wycofywał się do skąpanego w półmroku pomieszczenia, jakby łudząc się, że zatrważające błyskanie nie dosięgnie go, gdy zniknie w ciemnościach za odpadającymi kuchennymi drzwiczkami. Błyskanie nie mogło. Panikę Manyi wyczuwał z drugiego końca domu.
    Leonid zachwiał się na własnych nogach i jedynie dzięki temu, że w porę zrobił krok do tyłu, opierając na nim ciężar całego swojego ciała, uniknął żałosnego zatoczenia się i uderzenia plecami o niepewnie stojący kredens pełny marnej jakości porcelany i szkła. Otumaniony umysł generował niestworzone obrazy i wychodził naprzeciw trzeźwym kalkulacjom, podsuwając pod nos spitego najprostsze dla mężczyzny w delirium rozwiązania. Po jego klatce piersiowej rozchodziło się znajome ciepło utrzymujące się za sprawą nieustannie przyjmowanego alkoholu, który swoim tempem wnikał do
krwioobiegu, ku przerażeniu Leonidowej córki. Z miejsca pomiędzy stołkiem a kątem na lewo od drzwi dobiegł go przytłumiony szmer i zanim zdążył uruchomić jakikolwiek proces myślowy, ruszył w stronę niczemu niewinnemu siedzeniu z nietrwałego drewna, coby złapać je obiema dłońmi i, z siłą co najmniej samego Odyna, cisnąć nim w kierunku, gdzie stało jego dziecko — z oczami ukrytymi w rękach, ze strachem wymalowanym na drobnej, dziecięcej twarzy.
    — Zb-zabi-zbaiłaś swoją maszkę — wymamrotał w agonii, błądząc nieobecnym wzrokiem po długości pokoju. Zamachnął się raz jeszcze, niemniej jednak tym razem nie trafił w nic poza tańczący w powietrzu kurz. Manya, chociaż znajdowała się trzy metry dalej, odruchowo zacisnęła oczy i skuliła się, jakby chciała uniknąć uderzenia. — Zabiłasz ją!
    Kiedy słońce stało wysoko, Leonid nie myślał o tym zanadto, powtarzając sobie uparcie, że co ma być, to będzie i jeśli tylko wierzyć wikingom, bogowie mitologi nordyckiej już podjęli decyzję, jaki będzie jego los, toteż w sposobnym czasie uda się tam, gdzie będzie mu dane spędzić całą wieczność. Razem ze zmrokiem odsuwał od siebie wszelką nadzieję i na powrót decydował się na rutynowe zapijanie wszystkiego, co go trapi. Jednocześnie zapijał to, co łączyło go z jego córką.
    Konstanty nie potrafił utrzymać się w miejscu, kiedy usłyszał huk roztrzaskującego się drewna. Wystrzelił spod załamującego się blatu i pognał prosto do pokoju dziennego, gdzie, na widok małej Manyi, bezpardonowo wparował, byle przytulić się do jej ciepłego ciałka i pozwolić jej otrzeć łzy o swoje futro. Manya padła na kolana na widok ukochanego psa.
    — Sz-szo to za... kundel? — Leonid poczynił krok bliżej, więc jego córka odsunęła się instynktownie. — Sztój gdzie stojsz... ja werzme tego... tego... chodź tu, szkurwysynie...
    Czubek gumowego buda wbił się w żołądek Konstantego, wywołując rozlewającą się po całym ciele falę bólu. Pies wydał z siebie skomlenie i oparł na dziewczynce, zamykając oczy na jej wzór.
    — Zostaw go! — zaszlochała.
    Manya wstała gwałtownie i odsunęła psa za siebie, żeby zakryć go własnym ciałem.
    — Odszuń się, ty zasrany gówniarzu.
    Jej gardło zdawało się zaciśnięte.
    — Odszuń się, powiedziałem. Jeszli somdzisz, że cię nie u-uderze, to się...
    Policzek Manyi zapłonął, kiedy poczuła na nim dłoń ojca. Pieczenie stopniowo obejmowało całą twarz — każdy jej mięsień i skrawek skóry. Osunęła się na podłogę z własną ręką przyciśniętą do niego, jednocześnie wystawiając Konstantego na łaskę starego Romanovicha.
    Płakała najrzewniejszymi łzami, gdy raz po raz dochodziły ją przytłumione psie stęknięcia.”
    „Jeszcze zanim słońce na dobre wzeszło ponad linię horyzontu, Manya zaciskała w dłoni parcianą, przetartą smycz w kolorze przypominającym przegniłe ziemniaki. Konstanty stał niewzruszony u jej nogi, uważnie taksując dziecko spojrzeniem w obawie o jej zdrowie i samopoczucie; okazjonalnie pocierał łbem o napięte łydki swojej właścicielki w próbie rozluźnienia jej ciała. Stali na łące łudząco podobnej do tej, która rozciągała się za ich domem, ale Kostek wiedział, że to nie była ona — szli już długo ponad godzinę i chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, miał pewną świadomość upływu znacznej ilości czasu. Manya odwróciła się na pięcie, a Konstanty w ślad za nią. Przed nimi rozpościerał się szeroki na co najmniej kilometr park. Wyraźne zapachy dobiegające z jego głębi docierały aż do miejsca, w którym tkwili, zmarznięci i, przede wszystkim w wypadku Manyi, wciąż przestraszeni, nawet jeśli noc minęła względnie spokojnie. Dziewczynka pochyliła się nad psem i z uczuciem poklepała go po łbie.
    — Kocham cię, piesku.
    Konstanty nie zrozumiał z tego ani słowa, ale pieszczotliwy, ciepły ton głosu właścicielki sprawił, że zamerdał puchatym ogonem.
    Parciana smycz obwiązała wyłamaną, ledwo trzymającą się deskę przytwierdzoną do starej ławki tylko w połowie. Wiedziała, że ta okolica obfituje w hyclów, poza nimi nieustannie mijała samotnych ludzi. Konstanty poruszył się niespokojnie i kiedy doszedł do wiewiórczy zapach, kiedy chciał rzucić się w pogoń, żeby zaraz po niej potulnie powrócić do Manyi, poczuł, jak skórzana obroża napiera na jego kark, uniemożliwiając mu poruszenie się w którąkolwiek ze stron na dalej niż metr. Spojrzał na dziewczynkę z zapytaniem malującym się na pysku, przekrzywił go, jakby chciał wyszeptać: «Manyo, dlaczego nie mogę tam pójść? Wiesz, że cię kocham i nie ucieknę». Manya wpatrywała się w głębię ciemnych oczu, raz po raz pociągając nosem. Konstanty nie potrafił płakać, niemniej jednak przez okrągły rok zdołał posiąść cenną umiejętność rozpoznawania ludzkich emocji. Podpełzł do niej z podkulonym ogonem i uszami gładko położonymi wzdłuż łba, wsuwając go między ramię a brzuch dziewczyny.
    Ręka zacisnęła się na jego karku, ale nie jest to w żadnym razie nieprzyjemne wspomnienie.
    Przytulała go długo, dopóki słońce na dobre nie wzniosło się wystarczająco wysoko, naprzemiennie płacząc i ocierając łzy.
    — Kocham cię.
    Przejął go chłód, kiedy dziewczynka puściła jego sierść. Konstanty uniósł wzrok.
    — Muszę iść.
    Na drewnianej, zielonej ławce ułożyła rozwinięty list i przycisnęła go kamieniem; «Prosze zajmijcie się mojim pieskiem. Mój tata jest dla niego niemiły i niemoże z nami zostać. Ma na imie Kostek i bardzo lubi przysmaki».
    Ledwo zniknęła za drzewami, Konstanty począł się wyrywać. Wszystkie swoje siły wkładał w wyswobodzenie się z parcianej, poprzecieranej smyczy, rzucając się w każdą stronę wystarczająco chaotycznie, żeby na powrót plątać ją w miejscach, które udało mu się rozwiązać. Manya nie wracała pomimo jego żałosnego skomlenia. Kochała go, powtarzał sobie uparcie, kochała tak, jak on kochał ją.
    Przerwanie się obroży gdzieś w okolicy karku niemalże popchnęło Konstantego do przodu, toteż, wystrzeliwszy jak piorun przed siebie, wykorzystał całą zgromadzoną dotąd energię, byle dogonić właścicielkę. Lawirował między grubymi pniami, próbując odtworzyć drogę, którą powinna była pokonać. Nieświadomy pokonanego dystansu wybiegł na ulicę, osobiście przyczyniając się do zwieńczonego mnogimi klaksonami korku — czerwony samochód zahamował gwałtownie, a biały transportowiec, zaskoczony nagłą reakcją drugiego kierowcy, nie dał rady zwolnić wystarczająco, żeby uniknąć kolizji. Konstanty uszedł jednak z życiem i biegł, dopóki dech nie chciał wyrwać mu płuc.
    Nieprędko zdał sobie sprawę z daremności pościgu.”

    „Terje, stanowiąc opozycję względem Kostjowej pociechy, przypominał jednocześnie łódź i dom, letnią noc i z całą pewnością nie przejeżdżający nieopodal patrol policji — przypominał wszystko, co tylko stawało w pamięci, kiedy przychodziło do stabilności, ufności i ogólnej stałości. Dla Konstantego był kimś na wzór figury, postaci, której naśladowanie stanowiło obowiązek, ponieważ była wyzbyta jednowymiarowych, płaskich przywar tak mnogo występujących u pospolitych psów — Terjego nie ponosiły emocje, zwykł mieć wszystko pod kontrolą i stanowił wzorowego przywódcę, który sprawdzał
się na każdej płaszczyźnie życia codziennego. Konstanty miał pewną świadomość tego, że ukochany boryka się z problemem związanym z okazywaniem emocji, jednak jeden jego mankament odpłacał się całą gamą, wydawałoby się, wyidealizowanych cech, przez co prędko odsuwał się na dalszy plan. Kostja nigdy wcześniej nie kochał tak, jak kocha się innego psa — uwielbiał puchate obłoki, kwitnące drzewa wiśniowe, uwielbiał drobne przyjemności i szczodrych ludzi, rechot żab, świergot ptaków i wartkość strumyków biegnących wzdłuż lasów — ale nigdy kogoś innego. Był małym dzieckiem, które
wskazywało na nieznane zjawisko i wydobywało z siebie szarpane „o!”, a później zadawało gruntowne pytanie: „co to?”. Terje złapałby go za ramię, gdyby tylko psy miały to w zwyczaju, i wyjaśnił tak dobrze, jak byłby w stanie, do czego służy serce i jak skutecznie separować je od rozumu — lub odwrotnie.
    Perlisty śmiech uniósł się na wietrze, wlewając w serce Konstantego nic poza nieposkromioną radością. Położyli się gdzieś na łące, na szarym końcu świata, wśród wysokich na metr kłosów nieskoszonej trawy i małych robaczków żyjących wedle rutyny swojego małego robaczkowego życia. Terje musiał zgnieść jednego z nich, ponieważ, poza chrupnięciem kręgosłupa, rozległ się dziwaczny dźwięk pękającego oskórka. Mruknięciem przeprosił wszystkie żuki jakkolwiek powiązane z delikwentem i wrócił spojrzeniem do Konstantego, który przyglądał mu się spomiędzy przymrużonych oczu. Słońce raziło niemiłosiernie, przez co musiał zwęzić powieki maksimum do momentu, w jakim był w stanie widzieć — mimo wszystko pozwolił Terje uważać, co uważał o swoim uroku.
    — Patrzenie na chmury to chyba najdenniejsza randka na świecie. — Kostja westchnął przeciągle, rozciągając się we wszystkie strony.
    Zerknął ku niebu. Wielki miś pożerał właśnie mrówkę, a ludzkie dziecko robiło fikołka. Dodatkowo jakiś bliżej niezidentyfikowany kształt w okolicach koron drzew pobliskiego lasu łudząco przypominał zgniecionego przez Terjego żuka, ale Konstanty, z szacunku do zmarłego, przetworzył tę informację z wymownym milczeniem. Widział chmury już setki razy!
    — Najdenniejsza? — Leżący obok niego przechylił pysk, mrużąc oczy na wzór rozmowy, jednak tym razem w geście chęci podważenia śmiałej tezy. — Mogliśmy pójść do miasta i obserwować ludzi. To by była najdenniejsza randka na świecie.
    — Nieprawda! To byłaby najlepsza randka na świecie — zaprotestował, a jego wysoki głos załamał się wpół zdania. Odchrząknął i, męskim tonem, ciąnął: — Ludzie są super, podejmują takie głupie decyzje i nigdy nie wiesz, co zrobią.
    — Dlatego są do dupy.
    Konstanty wypuścił powietrze cierpiętniczo, przewracając się na prawy bok.
    — Sam jesteś do dupy.
    — Co?
    — Nic, nic.
    Terje nigdy nie powiedział Konstantemu, jak durne są jego wyzwiska.”
    „Przepełniony najszczerszą goryczą krzyk rozdarł gardło Terjego, kiedy osuwał się na zmarznięty leśny trakt. Strużka krwi wydostała z jego piersi płynęła nieśpieszno wzdłuż wybrzuszeń ukrywających się pod gruntem korzeni, skąd, kropla po kropli, kapała na pokrytą szadzią stwardniałą ziemię. Huk przeszył ciszę zwyczajowo utrzymującą w ryzach cały las — wówczas jednak, kiedy wystrzał rozszedł się z wiatrem na najbliższe kilometry, zwierzę za zwierzem stawało dęba, nasłuchując, a znaczna część okolicznej fauny, w obawie przed hałasem, poukrywała się w cudzych norkach albo uciekała na łeb na szyję, wyrządzając sobie krzywdę większą, niźli gdyby pozostały na swoim miejscu. Zwierzęcy instynkt był nieubłagany.
    Mężczyzna równie rozrosły co najokazalsze drzewa opuścił rękę, a wraz z ręką strzelbę. Na nosie miał ciemne okulary, mimo dnia, a na głowę wciśniętą grubą, ocieplaną zewsząd czapkę uszatkę podobną do tej putinowej. Dym uniósł się ponad wychładzające się truchło i nie musiała minąć chwila, żeby Konstanty przylgnął do niego z dławiącą rozpaczą.
    — Terje, Terje — szeptał, chociaż słowa same z siebie grzęzły mu w gardle. — Terje, posłuchaj, spójrz, Terje. — Raz za razem wskazywał na rozjaśnione niebo, po którym flegmatycznie sunęły się niekształtne, białe jak śnieg obłoki, świadomy tego, jaką miłością pies do nich pałał. — Chmury, popatrz, kochany, tu jest niedźwiedź i... i tu jest... Terje, proszę, pooglądajmy razem chmury, Terje. Tam jest... tam jest zając, a tam... ja-jabłk-... jabłko, Ter-Terje... proszę cię. Dzień jest taki piękny. Nie możesz...
    Opuścił łeb na jego pierś. Trwało to nie dłużej niż minutę — klatka nie drgnęła nawet o milimetr.
    — To wcale nie była najdenniejsza randka na świecie, Terje. — Zacisnął powieki.
    Konstanty oddałby swoją duszę za to, żeby móc ją powtórzyć.”
AUTOR: x.eilay@wp.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette