Życie
w tej sforze było dziwne. Nie chodziło oczywiście o współżycie z innymi
psami, bo tego już zdążyła się nauczyć, ani nawet o współżycie z tymi
konkretnymi osobnikami — do tej pory rozmawiała jedynie z dwoma z nich,
Mojito, który był tu najwyraźniej największą szychą, i Maerose, która
pomogła jej się jako tako przystosować do nowych warunków. Cały ten cyrk
z Alfami i innymi snobami był dziwny. Mieszkanie w chatkach
zamieszkiwanych kiedyś przez ludzi, którzy, jak ją poinformowano, kiedyś
najwyraźniej magicznie zniknęli z tego miejsca, było dziwne. Fakt, że
mogła sobie wybrać stanowisko, na które zupełnie nie było obecnie
zapotrzebowania, nawet pomimo tego, że zapewne bardziej przydaliby im
się łowcy, wojskowi czy inni lekarze niż nauczycielka dla szczeniaków,
którym już za młodu trzeba będzie wyprać mózg, żeby dobrze przejęli
pałeczkę po swoich rodzicach-snobach, był dziwny.
Ale
najdziwniejsze było to, że żyjąc w grupie niewiele mniejszej niż ta, do
której należała wcześniej, do tej pory nie spotkała tu żywej duszy. Czy
oni w ogóle się nie integrowali, każdy pochłonięty swoją uroczą chatką i
cudownymi zajęciami dnia codziennego?
Cholera,
jak tak teraz myślała o „cudownych zajęciach”, zaczynała podejrzewać,
że ci wariaci chodzili do pracy z jakąś idiotyczną piosenką pokroju tej
wykonywanej przez siedmiu krasnoludów w bajce Disneya na pysku.
Nie
wiedziała, dlaczego tak właściwie dołączyła do tego ośrodka dla
umysłowo chorych zwanego również sforą, ale w sumie nie zamierzała
narzekać, zwłaszcza wtedy, gdy siedziała sobie sama, samiusieńka,
dosłownie bez żywego ducha w pobliżu, na jakiejś względnie urokliwej
polance, na której wyjątkowo nie było tego okropieństwa zwanego
śniegiem, a na jej nosie próbował wylądować jakiś zagubiony motyl.
Jeśli on sobie jakoś tu radził, ona też mogła.
Usłyszała
zbliżające się ku niej kroki i byłaby już gotowa wykrzyknąć jakieś
„aha! czyli jednak ktoś tu żyje”, gdyby nie owad o kolorowych
skrzydełkach, który wciąż krążył wokół jej pyska.
— Niesamowite, prawda? — szepnęła, czując potrzebę jakiegokolwiek kontaktu z innym psem po okresie samotności.
— Nie sądziłem, że w tak zimnym miejscu można spotkać motyla — odpowiedział jej zdecydowanie męski głos.
Nawet
gdy się mocno wysiliła, widziała go jedynie kątem oka. Oczywiście
mogłaby poświęcić towarzystwo motyla i bez żadnych przeszkód spojrzeć na
stojącego obok samca, ale przecież nie wiedziała jeszcze nawet, czy był
on wart jej uwagi. Och nie, dopóki się nie wykazał, nie zamierzała
spłoszyć motyla.
—
No to jest nas dwoje — mruknęła, cudem powstrzymując się od
prychnięcia, którym zapewne, gdyby okoliczności były inne, ozdobiłaby
swoją wypowiedź i które najprawdopodobniej spłoszyłoby owada, który
stanowił temat ich rozmowy. — Wychodzi jednak na to, że można i że się
mnie nie boją — zauważyła z uśmiechem, nie próbując nawet ukryć dumy z
faktu, że kolorowe stworzonko upodobało sobie ją, a nie jego, kimkolwiek
by nie był.
Jak
na zawołanie, akurat w tym momencie motylek postanowił się nią znudzić i
odlecieć. Faye wywróciła oczami i wstała, poświęcając chwilę na
rozprostowanie kości. Dopiero wtedy spojrzała na swojego nowego
znajomego (o ile to coś dało się już nazwać znajomością). Dostrzegła
wysokiego i szczupłego samca o białej, dość długiej sierści. Był
przystojny, a nauczycielka, choć co prawda obiecała sobie, że od momentu
dołączenia do sfory już nie będzie się zajmować kawalerami (i
związanymi już samcami, którzy jednak nie widzieli w tym żadnego
problemu), nie zamierzała nawet kryć się przed samą sobą, że od razu
uderzyła ją fala gorąca.
— Masz jakieś imię, Śnieżynko? —
spytała, podchodząc do niego. Nie potrafiła się powstrzymać od
uszczypliwego nawiązania do jego bialusieńkiego futra, które zresztą
skutecznie pomogło jej opanować choć na chwilę myśli, które
przekrzykiwały się w idiotycznych uwagach typu tej, że mimo tego
idiotycznego jednolitego koloru, musiało być ono cholernie milusie w
dotyku.
Ulrich?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz