Od Murdoca do Laverne

    Obudził się na długo przed świtem, czując w kończynie, a raczej w tym, co z niej pozostało, palący ból.
    —  Psiakrew  —  zaklął, dźwignąwszy się z trudem na trzy łapy. Gdyby od początku wiedział, że polowanie na niedźwiedzia zakończy się w taki, a nie inny sposób, w oka mgnieniu zająłby Hivju czymś innym, ciekawszym i...  Bezpieczniejszym.  —  Pieprzone żądze dwunożnych.
    Zastanawiało go, czy każdy człowiek jest taki uparty.
    Chatka, w której pies zamieszkał, skierowana była ku wodzie nazywanej przez byłego właściciela Murdoca Morzem Norweskim, zatem gdy tylko chciał, mógł wyjść przed dom i obserwować, a widok tafli smaganej przez wiatr zawsze przywodził mu na myśl pozytywne wspomnienia.
    Teraz jednak miał ważniejsze sprawy. Kikut bolał, a on bólu nienawidził, i dlatego właśnie musiał niezwłocznie udać się do medyka, a dokładniej  —  medyczki, aktualnie jedynej w stadzie. Murdoc nie znał ani imienia, ani miejsca zamieszkania suczki, w dodatku jego wczesna wizyta mogłaby zostać źle odebrana, ale uznał, że nie ma nic do stracenia.
    Wyszedł z domu, a gdy zimny wiatr zmierzwił jego szarą sierść, uśmiechnął się. Kochał to miejsce, te widoki, tę temperaturę. Nie wiedział, gdzie dokładnie się znajduje, ale wiedział, że cokolwiek by się działo, zostanie tu na zawsze. Jak zatem musiała czuć się zmuszona do opuszczenia dawnych terenach sfora, której członkiem się stałem?
    Zawstydziły go myśli obecne przy spotkaniu z alfą. Każdy ma prawo do posiadania domu, miejsca, w którym będzie czuł się bezpiecznie. Ani ja, ani nikt inny nie może go komukolwiek odbierać.
    Chodził od domku do domku, zakłócając błogi spokój członków stada, aż do momentu, w którym na pytanie o medyka, kolorowa samica szeroko się uśmiechnęła.
    —  Tak, to ja, Laverne. W czym mogę pomóc?
    Odchrząknął kilkukrotnie, chcąc oczyścić barwę głosu.
    —  Przepraszam, że tak wcześnie, ale mam problem z łapą.
    Odwrócił łeb, z pogardą spoglądając na zarzewie kłopotu.
    —  Z kikutem, jeśli cenisz sobie precyzję  —  dodał po chwili, ponownie przeniósłszy wzrok na Laverne.
    —  Nic się nie stało. Musiało bardzo boleć, skoro przyszedłeś tak wcześnie, i jak najbardziej to rozumiem. Nie jesteśmy robotami.  —  Zrobiła mu miejsce w drzwiach.  —  Zapraszam. Obejrzę i doradzę.
    Wszedł do środka z grymasem na pysku. Nie lubił dotyku, podobnie jak nie lubił wielu innych rzeczy. Ale żeby sobie ulżyć, musiał ten jeden raz zacisnąć zęby i zaakceptować to, co go czeka.
    —  Błękitny anemon mógłby znacząco złagodzić ból  —  oznajmiła po oględzinach, które dla Murdoca zdawały się wiecznością.
    —  Błękitny...  Słucham?
    —  Błękitny anemon  —  powtórzyła.  —  Roślina. Rośnie w górach. Mogę się po nią udać.
    —  Sama?  —  Nie chciał, by marnowała na niego swój wolny czas.  —  Nie, ja to zrobię.
    —  Ty?  —  Zaniosła się cichym, ale serdecznym śmiechem.  —  A wiesz chociaż jak wygląda?
    Samiec pokręcił łbem.
    —  No właśnie  —  odparła.  —  Możesz zerwać coś trującego i...
    —  Pójdziemy razem.

Laverne?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette