Szczeniak błądził wzrokiem, jak i krokami w śniegu. Miał szczęście, że nie padało, przynajmniej teraz. Podkulił ogon pod kolejnym zimnym podmuchem wiatru. Gdyby tylko mógł teraz wtulić się w ciepły koc, czy w futro matki... Tego właśnie najbardziej teraz pragnął. Ciepła. Matki. Z każdą chwilą było coraz trudniej o nierozpłakanie się. Jest psem, musi dbać o swój honor, jednak gdy masz jeszcze niespełna rok i zostajesz porzucony przez własną matkę na pastwę losu, to nie jest takie łatwe... Trzymał w swoim ciele krzyk, hamując swoje szczęki przed rozwarciem się i wydobyciem z siebie żałosnego jęku. Szedł powoli i niezgrabnie, wygłodniały i zmęczony. Czemu go to spotkało? Czemu los musi być dla niego taki surowy? Matka od zawsze powtarzała mu, że kiedyś nadejdzie dzień, podobny do tego, gdy zostanie sam, jednak czy ten dzień musiał nadejść tak szybko...? Chciał się jeszcze bawić, figlować i uprzykrzać się mamie. Czemu życie mu tak brutalnie zabrało szansę na beztroskie dzieciństwo? Gdy mieszkał jeszcze w mieście, widział inne szczeniaki, wykrzykujące "Zabiję cię!", "Pokonam cię!", czy "Nienawidzę cię!", jednak mimo bolesnego znaczenia tych słów, wszyscy dobrze rozumieli, że tak naprawdę za tymi słowami kryje się szczera przyjaźń i braterska miłość. Takie szczenięta szarpały się, gryzły i zadawały sobie ból, jednak ów bólu nie czuły, bo były skupione na śmiechu i dobrej zabawie. Rayweylin, ilekroć dane mu było widzieć taki piękny obraz, chciał się przyłączyć do tych zabaw, jednak... Nie robił tego. Matka by to od razu skrytykowała takie zachowanie, a szczeniaki zapewne odrzuciłyby go. Mimo że ogółem uznaje te dziecinne zabawy za głupotę i marnotractwo czasu, w środku serca zawsze pragnął wziąć udział w takiej bijatyce. Nie potrzebuje przyjaciół, czy miłości. Poradzi sobie sam! Jest już dorosłym psem! Uniósł dumnie łeb do góry, wbijając wzrok w białe niebo. Zmrużył oczy, przypominając sobie letnie niebo w mieście. Było wtedy nieco cieplej, a niekiedy na niebieskim niebie zaobserwować można było ptaki. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że znajduje się w mieście, obok niego stoi matka, a z nieba słychać mewy. Mimowolnie na jego pysku zarysował się delikatny uśmiech, po czym upadł na ziemię, zmęczony. To tylko jego wyobraźnia. Już nigdy nie będzie miał okazji znaleźć się przy swojej matce. Zacisnął kły, jednak ostatecznie z jego oczu poleciały łzy, a z pyska wydobył żałosny jęk. Schował łeb pod łapami, próbując ukryć swoją beznadziejność przed światem. Jest beznadziejny. Jak mógł się rozpłakać? Nienawidzi świata. Tak strasznie go nienawidzi! Tak strasznie go nienawidzi! Tak stra-
— Hej, zbłąkałeś się, maluchu? — z rozmyślań wyrwał go obcy głos psa. Otworzył szeroko oczy i uniósł wzrok zapłakanych oczu na nieznajomego. Jak przez mgłę widział zarys sylwetki wysokiego, czarnego psa. Czy ów nieznajomy zamierzał go skrzywdzić? Zabić? Zjeść? W jego niebieskich ślipiach pojawiła się iskierką strachu.
— Tak... Tak myślę... — wydukał, opuszczając wzrok. Bał się psa. Nie chciał być przez niego zabity i zjedzony. On jest taki wielki i ogromny. Jedno chłapnięcie jego szczęk i taki mały Ray leży martwy. — Nie zabijaj mnie. Nie jedz mnie. Pomocy. Pomóż mi. Proszę — wyszeptał, drżąc ze wzrokiem wbitym w śnieg pod swoimi łapami.
Cheops?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz