Od Jeffreya do Vanitasa

     Jeffrey wielokrotnie zastanawiał się, jak właściwie skończył w tym miejscu. Bawiła go myśl o przejściu na emeryturę, jednak ciężko było nazwać podobną rewolucję życiową w jakikolwiek inny sposób. Zamienił ryzykowny, przestępczy żywot na ulicach ludzkiej metropolii na spokojną egzystencję gdzieś na krańcu północnego lądu w małej, psiej społeczności. Zamieszkała przez czworonogi wioska rybacka, granicząca jedynie z wybrzeżem fiordu i pojedynczą, ludzką osadą, stanowiła urokliwą odmianę. Dni przepełniała rutyna, godziny ciągnęły się nudnym, monotonnym rytmem, każdej nocy zasypiał w zaciszu własnego domostwa i budził się wraz ze słońcem; za każdym razem raptownie, z niepokojem, ostrzegawczym dreszczem na karku, tylko po to, by po chwili uświadomić sobie, że znajduje się w niegroźnym, opuszczonym przez nieistniejących bogów zakątku świata. Nie potrafił ocenić, jakie emocje towarzyszyły podobnym odkryciom - ulga, rozczarowanie, lecz zazwyczaj po prostu osobliwa konsternacja. 
     Dotychczas w jego życiu nie było miejsca na stabilność. Każdy dzień stanowił kolejne wyzwanie, walkę, którą musiał podjąć by zapewnić sobie jutro, jeszcze jedną noc, jeszcze jeden poranek. I tak bez przerwy. Szaleńczy wir żądz, bitew, pościgu i ryzyka, napędzany przez ciąg chorych ambicji i lodowatej determinacji... Obecnie zastąpiony przez monotonną, przepełnioną spokojem egzystencję. Faktem było natomiast, że pośród niepewności własnego żywota nabył całkiem przydatną umiejętność - zdolność adaptacji. Zmiany określał jako naturalny porządek rzeczy, zaś zaskakiwał go jedynie ich brak. Do tego jednak najwyraźniej również mógł i zamierzał się przyzwyczaić. Być może w istocie zdążył się zestarzeć. 
     Nie miał nic przeciwko norweskim mrozom, choć w podobnych warunkach ból w lewej łapie doskwierał mu dotkliwiej niż zazwyczaj - zupełnie jakby zmiany pogody i chłodne temperatury w istocie przenikały go aż do kości. Dawniej miał w zwyczaju maskować owy uraz, jako oczywiste wskazanie swej słabości. Z czasem jednak obrał inną taktykę; nie walczył z uporczywym bólem, utykał zgodnie z "potrzebą" i pozwalał, by potencjalni przeciwnicy wysnuwali błędne wnioski. Znalazło się wielu, którzy nabywali zgubnej pewności siebie kiedy stawali z nim do walki - któż bowiem nie poradziłby sobie z kaleką? Niemal za każdym razem uśmiechał się na tę myśl. Naiwni kretyni, którzy sami wystawiali na siebie wyrok - takich lubił i zarazem nienawidził najbardziej.
     Tej nocy ból trzymał się jego kończyny równie uparcie, jak mróz ziemi. Kłęby pary unosiły się z każdym oddechem i rozpływały w mroku. Gruba warstwa śniegu okrywała ponury krajobraz, skąpany w kontrastach - biel i czerń odcinały się od siebie wyraźną linią, zaś gdzieś dookoła leżały porozrzucane setki odcieni szarości. Lodowate powietrze wdzierało się pod sierść obrońcy, gdy kończył nocny obchód. Nie było to coś szczególnie koniecznego - raczej zwyczajowa formalność, do której był raczej zachęcany niż przymuszany. Dla pozoru posłuszeństwa sam ochoczo zgłaszał się na nocne warty. I tak nie mógł spać, zaś leniwy, samotny spacer na obrzeżach wioski czy, jak dzisiaj, w okolicach domostwa przywódcy stanowił dla niego przyjemną aktywność. 
     Mimowolnie zerknął w kierunku mijanego, kamiennego budynku; być może jedynego porządnie murowanego w całej wiosce. Przeszkadzała mu hierarchia. Absurdalny, przestarzały system, obdarzający najwyższą władzą choćby skończonego idiotę, pod warunkiem że urodził się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Przywództwo spoczywało w łapach przypadkowego szczęśliwca; jego umiejętności, zdolności czy doświadczenie nie miały tu nic do rzeczy. Od zawsze gardził podobnymi jednostkami; tymi, którzy otrzymali swoją pozycję niczym dar od niebios, żyli w luksusach i zaszczytach, nie musząc nigdy choćby zabrudzić pazurków. Gardził nimi choćby i dlatego, że jednocześnie tacy jak on musieli zanurzyć łapy w bagnie po same łokcie, aby zasłużyć na przeżycie. Dla władzy zaś brudzili sierść we krwi. 
     Ale akceptował to. Niezbyt wysoka cena za wygodne, spokojne życie i, co ważniejsze, anonimowość. Nikt nie znał jego tożsamości, nikt nie rozpoznawał blizny na pysku, nikt nie dostrzegał w nim kryminalisty. Ot, kolejny przybłęda, który odnalazł azyl w godnej pożałowania, acz urokliwej norze. 
     Przystanął nagle, nastawiając uszu. Nie był przekonany, czy w pierwszej kolejności poczuł zapach - obcy, wyróżniający się na tle beznamiętnego, zimnego powietrza - czy może dosłyszał skrzypienie kroków na śniegu. Postąpił o krok do tyłu i wskoczył na częściowo zarośnięty, kamienny murek, ciągnący się za domem Alfy i skryty w mroku poza główną ścieżką. Ruszył powoli przed siebie. 
     Nie miał wobec tutejszej społeczności szczególnego poczucia obowiązku, jednak zgodnie z naturą, jeżeli już podejmował się jakiejś pracy, wykonywał ją porządnie. Tutejsze tereny nie zapewniały zbyt dużo rozrywki czy ryzyka, ani nawet owej pracy. Większość obchodów kończyła się rutynowym raportem lub, jeśli nie miał ochoty na zdawanie takowego, powrotem do domu. Od czasu do czasu trafiały się drobne zamieszania, zwykle spowodowane przez dzikie zwierzęta, wilki lub psy z miasta. Zdarzyło mu się przepędzać z terenów nazbyt zuchwałych podróżników, raz przywlókł ulicznego kundla przed oblicze Alfy gdy wdał się w zatargi z członkiem stada... Nic nadzwyczajnego, lecz najwyraźniej pośród tutejszej, skromnej społeczności wystarczyło, by zdobyć zaufanie jako wartościowy obrońca. Cóż za ironia, doprawdy. Gdyby znali jego przeszłość, to przed nim pragnęliby się bronić.
    Skrzywił się nieznacznie, zirytowany rozproszeniem własnych myśli. Tutejsza aura nigdy nie działała najlepiej na skupienie. Psia sylwetka pojawiła się w jego polu widzenia kilka sekund później. Zarys odcinał się wyraźnie od śnieżnej bieli, choć pośród mroku ciężko było dojrzeć konkretne detale. Niezbyt masywny, najpewniej samiec, pstrokate umaszczenie... Jeffrey zniżył lekko pysk, w milczeniu obserwując nieznajomego. Ten zaś kręcił się w miejscu; zataczał koła, przystawał, manewrował w okolicy budynku, przypatrywał się mu, odchodził kawałek i wracał. Wreszcie zawędrował nieco dalej, ku bocznej ścianie, wciąż uważnie obserwując kamienną konstrukcję. 
     Gdy znalazł się wystarczająco blisko, Jeffrey odchrząknął. Samiec wzdrygnął się gwałtownie, odwracając przy tym pysk w kierunku wilczura. Dopiero teraz mógł mu się przyjrzeć z bliższa. Nie znał go, choć z osobliwego nawyku uczył się rozpoznawać twarze niemal wszystkich członków stada. Stara, wpisana głęboko w umysł paranoja. Wyglądało na to, że kundel był nowy lub nie przynależał do społeczności. Sądząc po okolicznościach, pierwsza opcja prezentowała się jako znacznie bardziej prawdopodobna - mało który przybłęda zdołałby odnaleźć w środku nocy dom przywódców. I w zupełnie naturalny sposób kręcić się wokół niego przez długie minuty; to jednak pozostawało osobnym zagadnieniem.
     — Co tu robisz? — zapytał obrońca beznamiętnym tonem, przycupnąwszy na murku.
     — Nie twoja sprawa. 
     — Zła odpowiedź — stwierdził, strzygąc krótko uszami. Jeszcze raz. 
     — Spaceruję?
     — Nudna, oczywista, obrzydliwie przewidywalna i niejasna, ale trudna do podważenia — skonkludował, zeskakując na ścieżkę obok nieznajomego. — A zatem, akceptowalna. Jakiś konkretny powód, że wybrałeś akurat tę okolicę?
     Pstrokaty samiec obrzucił go cierpkim, częściowo zirytowanym spojrzeniem. Jeffrey odwzajemnił je bez większego zainteresowania. 
     — Kim ty w ogóle jesteś? — prychnął obcy pies. 
     — Jeffrey, obrońca na nocnej warcie — odparł krótko. — Ty?
 
   Vanitas?
1044 słowa, + 15 j. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette