Od Jeffreya CD. Vanitasa

     Gdy Jeffrey wylądował plecami na śniegu, niemal zareagował odruchowo. Niemal. Zbudził się w nim nie tyle instynkt, co wykreowany przez lata przestępczego życia odruch, nagłe wezwanie do walki. Napiął mięśnie, podkurczył tylne łapy i naparł nimi na brzuch przypierającego go do ziemi przeciwnika. Powstrzymał się w ostatniej chwili, jak zwykle zachowując zimną krew i racjonalną, trzeźwą ocenę sytuacji. Atak był zaskakująco szybki, wyważony i umiejętny jak na zaproszenie do zabawy, jednak nie odnalazł w owym ruchu agresji czy potencjalnego zagrożenia. Skrzywił się nieznacznie, unosząc brwi, jednak znieruchomiał na miękkim śniegu. Obrzucił młodszego samca zniesmaczonym spojrzeniem. 
     — Nie. Raczej nie — rzucił cierpko, dopuszczając do głosu nutę niecierpliwej irytacji.
     Płynnym ruchem wyrzucił tylne łapy w górę i zrzucił z siebie nowo poznanego psa. Niespiesznie zebrał się ze śniegu, leniwym ruchem otrzepał sierść z sypkiego, białego puchu. Zerknął na tropiciela z ukosa, jakby próbując upewnić się, że nie przyjdzie mu do głowy próbowanie innych "zabaw". Tam skąd Jeffrey pochodził w istocie drobne przepychanki uznawano niekiedy za rozrywkę; każdy jednak, niezależnie od relacji czy okoliczności, chciał wygrać. Bywało więc, że szczenięce pojedynki kończyły się połamanymi kośćmi czy poszarpaną skórą, a nierzadko i wrogością na długie lata. Toksyczna rywalizacja wszczepiała się w młode umysły, każda walka miała być zwycięstwem, pokazem umiejętności, wyższości i treningiem zarazem. Ciężko było odnaleźć w niej echo zabawy. I dobrze. Nie było tam czasu ani miejsca na beztroskę, a tym bardziej na słabość. Walka to walka. 
     — Sztywniak — podsumował Vanitas, przeciągając się przy tym niedbale. — No dobrze, w takim razie jak się tu bawicie, co? Jak spędzacie wolny czas?
     Obrońca skrzywił się. Cóż on się tak uczepił? Nie wyglądał na szczeniaka, raczej na w pełni dorosłego kundla, więc jego zachowanie zakrawało o absurd lub pozostałość po nieszczęśliwym dzieciństwie. Jedno z dwóch. Z drugiej strony, nie było co się dziwić. Na tutejszych terenach znalezienie ciekawego zajęcia dla kogoś z nadmiarem energii graniczyło z niemożliwością. Jeffrey sam zauważył, że choć nigdy dotąd nie znał słowa nuda, obecnie i jemu zaczęła doskwierać. Tłumaczył to sobie odpoczynkiem i swobodą życia, jednak jego zszargana nerwami i ciągłą pracą psychika niekoniecznie akceptowała podobny bezruch.
    Pstrokaty samiec wpatrywał się w niego uparcie, z wyczekiwaniem. 
    — Widzisz te zamarznięte wody przy brzegu? — Jeffrey wskazał pyskiem na skute cienkim lodem wody fiordu, obmywane przez napływające z dalsza fale. — Ponoć to idealna ślizgawka. Wejdź na nie. Poskacz sobie trochę. Gwarantuję ci, że nie będziesz się nudził — zapewnił spokojnym, rzeczowym tonem. 
    Vanitas zmarszczył nos i zmrużył z urazą ślepia. 
    — Przyłączysz się? — zaoferował słodko i zaczepnie zarazem. 
    — Oh, nie, wybacz mi proszę, ale jestem na służbie — odparł z przesadną grzecznością obrońca, jednocześnie ruszając przed siebie. — Miłej zabawy. 
    Wyminął samca i skierował się wzdłuż wybrzeża, kontynuując rutynowy obchód. Minęła sekunda, może dwie, zanim podążył jego śladem odgłos łap stawianych na skrzypiącym śniegu. Westchnął pod nosem. Zresztą, może dobrze się złożyło. Zgodnie z jego wcześniejszymi przypuszczeniami, tropiciel okazał się być nowym członkiem stada. Jego dołączenie gdzieś w międzyczasie obiło się Jeffreyowi o uszy, jednak dotychczas nie miał okazji by zainteresować się tematem. Niech i tak będzie - zawsze warto dowiedzieć się czegoś więcej. 
     — Długo już należysz do stada? Urodziłeś się tu? — zagadnął młodszy samiec, zrównując krok z wilczurem. 
     — Nie — odparł krótko, nie racząc towarzysza choćby przelotnym spojrzeniem. 
     — Więc skąd pochodzisz? 
     — Z miasta. 
     — Tego na drugim brzegu fiordu?
     — Nie. Innego — mruknął Jeffrey po raz kolejny, po czym skierował rozmowę na inne, bardziej korzystne dla siebie tory. — A ty? Skąd przybywasz?
     — To akurat bardzo ciekawe! Pochodzę bowiem z pewnego znamienitego rodu...
     — Doprawdy...?
     Jeffrey traktował jego wywód podobnie jak traktuje się biały szum w tle; niegdyś stanowił go uliczny zgiełk, teraz potok słów przypadkowego, nocnego spacerowicza. Chłonął informacje pobieżnie, pozwalał im zająć myśli, analizował w poszukiwaniu czegoś interesującego, wartego zapamiętania i wypuszczał je drugim uchem, pozwalając by spłynęły po nim jak topniejący śnieg. W istocie, zapewne zapamięta sporą część; lubił wiedzieć. Przez lata jednak nauczył się filtrować informacje na tyle skutecznie, by nie zaprzątać swoich myśli przypadkowymi faktami. Ukrywał je gdzieś na uboczu pamięci, ot, na wszelki wypadek - z rzadka zdarzało się, że bywały przydatne. 
 
Vanitas?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette