Od Ziny CD. Hebe

    Dostały się do szpitala późną nocą, pokryte brudem i zaschniętą krwią, ledwo żywe - nie przez urazy, lecz za sprawą naturalnego zmęczenia, emocji i opadającej adrenaliny. Uśmiechały się do siebie jak idiotki, kiedy jeden z wiecznie nieśpiących lekarzy przyjmował je na pusty oddział. Najpewniej sądziły, że są wyjątkowo subtelne w rzucanych do siebie znaczących spojrzeniach czy tłumionych chichotach po ziółkach na złagodzenie bólu, jednak sądząc po znużonej minie medyka... Nie były. Bawiły się za to przednio, pobudzone i przymulone lekkim narkotykiem zarazem. Często wspominały tę noc; właściwie, cały ten dzień. Walkę, ucieczkę, zachód słońca na plaży, włóczenie się na wpół przytomnie po skąpanym w neonach mieście i wesołą noc na pustym, zimnym oddziale. To dziwne, że właśnie tego typu wspomnienia najbardziej wpisują się w odmęty pamięci.
 
     Zasiedziała się. Stwierdziła to z pewnym zaskoczeniem, gdyż dla niej, dla istoty żyjącej w ciągłym biegu - w znaczeniu przenośnym i niemal dosłownym - regularna zmiana otoczenia była czymś naturalnym. Właściwie, zmiana paradoksalnie stanowiła normę, zaś jej brak zakrawał o jakąś osobliwą anomalię, coś nowego, niestandardowego. Przybyła w tę okolicę kilka miesięcy temu. Cóż, uściślając, przybyła może nie być najlepszym stwierdzeniem. Celowo zawędrowała jedynie na norweskie morza, które następnie zdecydowały się ją połknąć, przemielić, przetrawić i wypluć, ledwie żywą i nieprzytomną na pewien ponury brzeg o szarawym piasku i lodowatym wietrze wdzierającym się pod skórę. Nadal miała ciarki wspominając tamto wydarzenie, choć z jakiegoś powodu we własnych myślach powracała do niego zaskakująco często. Być może to odwieczne, wpisane głęboko w jej naturę zamiłowanie do adrenaliny, przygód, tańca ze śmiercią... A być może chodziło o coś innego. Być może chodziło o pewną księżniczkę, która niczym anioł wyłoniła się z mroku i wyłowiła tonącego rozbitka z głębin nadchodzącego kresu. Być może chodziło o moment, w którym zabrała ją do domu, ogrzała, nakarmiła, udzieliła schronienia. Być może chodziło o kolejne wieczory, kiedy gościła ją u siebie, kiedy we dwie raczyły się grzańcem i słodko-słonym smakiem opowieści. 
     Być może chodziło o pewne zrządzenie kapryśnego losu, pewne przypadkowe, dramatyczne spotkanie, które zupełnie nieoczekiwanie wzbudziło w duszy piratki nieznany, gorejący ogień. 
     Otrząsnęła się z zamyślenia, z pewnym zawstydzeniem uświadamiając sobie, iż jak zwykle kiedy jej myśli kierowały się na podobne tory zaczynała gestykulować - uśmiechała się jak ostatnia idiotka sama do siebie, strzygła uszami, kręciła zamaszyste kółka ogonem i przestępowała z łapy na łapę. Gesty czy mimika od zawsze stanowiły ważny element jej komunikacji czy w ogóle postaci - żywiołowej, ekspresyjnej i zmiennej, która bynajmniej nie kryła swoich emocji. Przynajmniej zazwyczaj. Opamiętała się, postawiła prosto uszy. Dawno już powinna pomyśleć o powrocie; nawet nie tyle pomyśleć, co szykować się do drogi. Nie wiązała przecież swojej przyszłości ze stadem, wiedziała, że prędzej czy później musiała wrócić na własną ścieżkę. To nie było jej miejsce. A jednak ilekroć zaczynała się nad tym zastanawiać, jej umysł zasnuwały ciemne, ponure chmury. 
     Tego ranka piratce bardziej niż kiedykolwiek doskwierała nuda. Dyskomfort narastał na przestrzeni ostatnich tygodni, wkradał się nerwowym mrowieniem pod skórę, mącił jej myśli i spokój. Siedziała w jednym miejscu, zamknięta gdzieś na krańcu świata, na odległym, lodowym pustkowiu - wyjątkowo urokliwym, owszem, pełnym ciekawych rozrywek, lecz na dłuższą metę niezmiennym i monotonnym - i to doprowadzało ją do szaleństwa. Łapy ją świerzbiły, by biec - nie brzegiem morza czy pośród lasów, lecz przed siebie. Byle dalej, byle podążyć za głosem serca, za tą słodką melodią, pradawnym zewem przygody który ciągnął ją ku sobie. Ale nie potrafiła. Choć raz po raz odrzucała od siebie tę myśl, choć uparcie odmawiała wskazania konkretnej przyczyny... Miała wrażenie, że kiedy odejdzie, pozostawi za sobą część własnej duszy. Rozerwie ją, trwale i boleśnie, będzie krwawić, cierpieć... Nie rozumiała tego. Nie chciała zrozumieć, choćby przez własną upartość. I przez strach - ten moment nadejdzie, prędzej czy później. A ona nie mogła zrobić nic, by temu zapobiec. 
     Jęknęła na głos, wypuszczając z siebie rosnącą frustrację i z impetem wbiła pysk w poduszkę, pragnąc w jakiś sposób wyładować nerwową energię. Nie podziałało. Miękki materiał stłumił uderzenie, lecz jej nos i tak boleśnie uderzył o powierzchnię pod puchową tarczą. Westchnęła. Ciężko i dramatycznie. 
      Ku zaskoczeniu piratki, wybawieniem okazało się pukanie do drzwi. Nie spodziewała się gości, zwłaszcza o tej godzinie. Pierwsze promienie słońca ledwie wysuwały się zza horyzontu, mogła być szósta czy siódma rano... Nieprzymuszona sypiała do dziewiątej, dziesiątej, niekiedy do południa jeśli zarwała noc. Tak wczesna pobudka była dla niej fenomenem i nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek o zdrowych zmysłach składał znajomym o takich porach standardowe wizyty. Podeszła do drzwi. 
     W progu ujrzała gościa bynajmniej niespodziewanego. Amaris, samica Delta, bardziej znana jej przesądnej i skorej do wiary we wszelakie plotki i legendy duszy jako nadworna wiedźma. Skinęła głową na powitanie. 
     — Mam pewną sprawę — oznajmiła na wejściu, z miejsca przechodząc do sedna. — Mogę wejść?
     Zina zamrugała na wpół śpiąco oczyma i odruchowo odsunęła się, robiąc miejsce. 
     — Oczywiście. 
     W pierwszym odruchu, gdy otrząsnęła się z zamroczenia, chciała zaoferować herbaty czy czegoś do jedzenia, jednak Amaris nie wyglądała na zainteresowaną. Przeciwnie. Sprawiała wrażenie dogłębnie pogrążonej we własnych myślach, nieco strapionej, przepełnionej osobliwą, tajemniczą powagą. Usiadła w salonie na skraju kanapy w taki sposób, jakby w każdej chwili miała zbierać się do wyjścia.
     — Przejdźmy do konkretów — zarządziła. — Mam wizje. Zdarzały się od zawsze, jednak teraz jest ich dużo, są bardziej wyraźne, choć niejasne, nie rozumiem ich. Zupełnie jakby ktoś lub coś próbowało się ze mną skontaktować. Próbowało mnie ostrzec. Coś wisi w powietrzu... — Potrząsnęła pyskiem. — Potrzebuję twojej pomocy. W lasach zachodniej Rosji, kawałek od nadbałtyckiego wybrzeża, znajduje się pewne stado. Mieszka tam znachorka, Zofiya. Posiada księgę, dziennik... Będzie wiedziała, o co chodzi. — Delta urwała na moment, by wziąć krótki, przerywany oddech. — Chcę, żebyś się tam udała i przyniosła mi ową księgę. 
     Zina otworzyła pysk i naraz go zamknęła. Zamrugała oczyma. Nie zauważyła nawet, że brakowało pytania. "Czy podejmujesz się tego zadania?" albo "Jesteś gotowa to zrobić?". To nie było pytanie, lecz nie był również rozkaz. Zdawało się, że Amaris zwyczajnie od początku znała odpowiedź. 
     — Ja... — Piratka odchrząknęła. — Jasne. Rozumiem. Znaczy, właściwie to nie, ale...
     — Świetnie — przerwała jej zielarka. — Kiedy ją znajdziecie, dajcie jej to. — Sięgnęła do torby i wyciągnęła niewielki, lśniący naszyjnik z szorstko ciosanego kamienia. Przy okazji podsunęła rozmówczyni nieco obszarpaną, pożółkłą kartkę. — Gdy dotrzecie na wybrzeże Rosji, podążajcie podług tej mapy. Gwiazdy wskażą wam drogę, zaś z tego co wiem, jesteś z nimi obeznana. Proszę o dużo, a całość nie będzie łatwa, ale to musicie być wy... Dwie gwiazdy... Ah, do cholery. — Amaris przyjrzała się z uwagą strażniczce i machnęła z frustracją łapą. — Nieistotne. Wiem, że dacie radę, ale strzeżcie się szeptów w ciemności...
     — Zaraz — wcięła się Zina. — Zacznijmy od tego... Jacy my?
     — Nie wyruszysz sama. Ktoś będzie ci towarzyszył. Wiem, że wiesz już kto. Pomyślałaś dokładnie o jednej, konkretnej osobie, prawda? — Delta wbiła w nią uważne, enigmatyczne spojrzenie. — Wybierz ją. Nikogo innego.
     Nie miała zamiaru polemizować z owym rozkazem. 
     Gdy tylko drzwi zamknęły się za zielarką kilka minut później, wypuściła wreszcie energię która narastała w niej przez całą rozmowę. Adrenalina pulsowała w jej żyłach, dreszczyk emocji mrowił pod skórą, łaskotał jej kości... Rzucała się po mieszkaniu, narzucając na grzbiet ukochaną, skórzaną torbę i pakując do niej najpotrzebniejsze przedmioty, wiernych kompanów podróży. Niezbyt wiele, ot, niezbędne minimum, a jednak ich obecność tak rozkosznie podnosiła ją na duchu... Wypadła z rybackiej chaty jak wystrzelona, pędem przedzierała się przez głęboki śnieg, nie zwracając już uwagi na wczesną porę ani panującą dokoła, zimową ciszę. Kiedy dopadła do upatrzonych drzwi, nie raczyła nawet zapukać. Otworzyła je z impetem.
   
— Hebe, pakuj się, ruszamy na przygodę! — wrzasnęła w progu, wpadając do mieszkania wraz ze śniegiem i maniakalną, szaleńczą energią. 
     Wyglądała, jakby postradała wszystkie zmysły, zdyszana, pokryta białym puchem, z wariackim uśmiechem na pysku i lśniącymi, szeroko otwartymi oczyma. Nie zwróciła na to większej uwagi.  

Hebe?
1266 słów, + 15 j.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette