Obrońca uniósł brwi, choć nie obdarzył towarzysza nawet krótkim spojrzeniem.
— Rodzice cię nie kochali, co? Nie poświęcali ci czasu? — mruknął
pod nosem, formułując wypowiedź bardziej w formie stwierdzenia niż
pytania.
— Co? — Vanitas przystanął w połowie kroku, zastrzygł uszami i natychmiast wyrównał tempo.
— Nic — uciął krótko Jeffrey.
Obecność tropiciela zakłócała jego spokój, jednak nie działała mu
szczególnie na nerwy. Gdyby pozwalał się wyprowadzić z równowagi
podobnymi, pomniejszymi pierdołami, dawno już popadłby w znerwicowanie i
każdego ranka budziłby się z stanem przedzawałowym. Świat nosił w sobie
nazbyt dużo irytujących czynników, by pozwalać każdemu z nich zaleźć
sobie pod skórę i wywrzeć wpływ na funkcjonowanie. Co zaś ważniejsze,
osobliwy towarzysz w czasie nocnej warty stanowił pewną odmianę, niezbyt
dogodną, acz przynajmniej ocierającą się o skraj ciekawości. Zawsze
jakiś drobny szczegół, marny detal, który wprowadzał odrobinę świeżości
do tej samej, wydeptanej dziesiątki razy trasy.
Skupił się na ostatniej wypowiedzi samca i drgnął nieznacznie na słowo
staruszek. Nie zaskoczyło go zanadto. Choć plasował się co najwyżej w
średnim wieku, zaś wpływ eliksiru dodawał mu zaskakującej dawki niemal
młodzieńczych sił witalnych, w istocie stąpał już pewien czas na tym
świecie. Na pewno dłużej niż Vanitas, a i mentalnie zdawali się być na
różnych poziomach. Jeffrey od zawsze, od wczesnej dorosłości, gdy tylko
wyrósł z szczenięcej, gwałtownej i ruchliwej natury, posiadał starą duszę. Tropiciel, pomimo swojego wieku, zdawał się być przeciwieństwem podobnego zjawiska.
Obrońca skupił się na pytaniu. Mógł je zignorować, lecz równie
dobrze mógł postrzępić trochę języka w nic nieznaczącej opowiastce. Co
za różnica? Nie miał nic lepszego do roboty.
—
Złamałem łapę kiedyś podczas ucieczki, jeszcze jako ledwie wyrośnięty
ze szczenięcia kundel. Poznałem taką jedną. Miała kłopoty i w całej swej
naiwności postanowiłem jej pomóc. Okazało się, że cała scenka była
urokliwą improwizacją, zaś dodatkowa banda wrogich pchlarzy czaiła się
pośród uliczek, obierając sobie mnie za cel. Dużo by mówić, kontekst nie
jest istotny. Ledwo uszedłem z życiem. Ratowałem się ucieczką do
kanałów, gdzie zaszyłem się na parę dni, cóż, potencjalnie aby obstawiać
czy przeżyję czy nie. Zacząłem nawet doceniać towarzystwo szczurów,
choć spodziewałem się, że wkrótce zjedzą moje zwłoki. W ranę wdało się
zakażenie, kość nie zrosła się prawidłowo i zostałem kaleką. Ale
przeżyłem, wypełzłem na powierzchnię... — Wzruszył ramionami. Kilka miesięcy później wytropiłem sukę i w ramach podziękowania odgryzłem jej lewą, przednią łapę
- dodał w myślach równie monotonnym tonem, którym ciągnął swój wywód. Urocze wspomnienie. —
Prosty morał z tej bajki; nie ufaj nikomu, świat jest skurwiały.
Zadowolony?
— Nie obracałeś się w zbyt przyjaznym towarzystwie — zauważył Vanitas.
— Ty też nie. — Jeffrey obrzucił tropiciela krótkim, badawczym spojrzeniem. Mimowolnie zerknął na bliznę na barku samca. Znamię rodowe. Z pewnością. —
Umiesz walczyć? Sądząc po twoich zabawach, najwyraźniej tak. Więc
dlaczego tropiciel? Z twoimi umiejętnościami i znamienitym rodowodem?
Zamiłowanie do polowań? — Uniósł pytająco brwi. Vanitas?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz