Zielarka przyglądała się goszczącej w jej domostwie suni.
Silent była specyficzna, jednak Amaris nie odczuwała tego w ten
sposób. Przez lata życia nauczyła się nie tylko akceptować, lecz również
doceniać inność. Ją samą napiętnowano zaraz przy urodzeniu i choć uparcie pragnęła trzymać się na powierzchni normalności,
prostoliniowego standardu, wyróżniała się z tłumu. Posiadała oczy które
widziały niewidoczne i uszy które słyszały niedosłyszalne; ponad
wszystko zaś posiadała duszę, wrażliwą, wyczuloną i obdarowaną. Duszę
wiedźmy. Cóż za słodka ironia. Tytuł, niegdyś wyzwisko, atak i wyrok,
obecnie stanowił jej dumne znamię, piętno własnowolnie wypalone na
czole. Czasami zastanawiała się czy to dziwne, że tak przypadła jej do
gustu rola samotnej czarownicy z bajek dla dzieci - brakowało jedynie by
porywała i zjadała nowo narodzone szczenięta, choć zapewne w części
miejsc które odwiedziła krążyły i takie legendy. Na pewno w jej
rodzinnym domu. Wątpliwości nigdy nie gościły zbyt długo w umyśle
zielarki. Nie tylko bowiem nie przejmowała się cudzą opinią - już nie -
lecz także z każdym dniem na nowo uświadamiała sobie, iż znajduje się w
miejscu które od zawsze było jej przeznaczone.
Niegdyś kuliła ogon. Teraz jedynie uśmiechała się pod nosem.
Dorzuciła do gotującej się wody garść ziół, szczyptę suszonych kwiatów i
kroplę miodu. Wywar bulgotał i podskakiwał w niewielkim garnuszku,
aromatyczny zapach rozchodził się po pomieszczeniu niczym słodka,
wiosenna woń polnych łąk, niesiona wiatrem znad ukwieconych klifów.
Urokliwa wizja. Po kilku minutach ostrożnie przelała zaparzony napój do
wypolerowanych, drewnianych miseczek. Postawiła jedno z naczyń przed
milczącą suczką. Usiadła na przeciwko, bez słowa i skrępowania wbijając
spojrzenie w swego gościa.
Wydawała się być spokojniejsza. Zauważyła to już zeszłego wieczoru, gdy
opowiadała jej o ziołach. Gdy odnalazła ją na klifie, aura Silent była
wzburzona, niespokojna, drżąca niczym morze tuż przed sztormem. Ciężko
było odczytać jej emocje; usta uparcie milczały, pysk nie zdradzał
niczego poza kamiennym wyrazem, półprzymknięte oczy i uciekający wzrok
krył tajemnice duszy. A jednak jej energia była niespokojna. Nie jak w
czasie burzy czy huraganu, nie jak u kogoś szarpanego złością, żalem czy
determinacją. Nie. To było coś jeszcze, coś nienazwanego, wszytego
głęboko pod skórą, wbitego w kościach, krążącego we krwi. Jakby każdy
oddech wypełniał strach, niepokój, równie ulotny, co trwały. Coś było
nie w porządku; Amaris nienawidziła tego stwierdzenia. Choć nie
pospieszała losu, ufała jego planom i przez lata nauczyła się anielskiej
wprost cierpliwości, lubiła wiedzieć. Kiedy w obcej duszy tłoczyły się emocje, gwałtowne i intensywne, wiedziała. Tu było inaczej.
Teraz jednak Silent siedziała spokojnie pośród domowego ciepła,
ziołowego aromatu i cichego pomruku dogasającego drewna w kominku.
Milczała, lecz wydawała się być bardziej obecna. Rzeczywista.
Istniejąca.
— Wpadnij do mnie czasem — odezwała się Amaris, ledwie po raz drugi tego dnia. — Przyda mi się pomoc przy ziołach.
***
Nadeszła zima.
Nad norweską ziemią zapanował mróz. Jego lodowe szpony wryły się
głęboko w skostniałą ziemię, musnęły krystalicznym ostrzem rzeki i
jeziora, tchnęły mroźny oddech w serca i umysły żywych istot, niosąc ze
sobą senne otępienie, strach i chłód. Krajobraz zniknął pod głęboką,
śnieżną pokrywą. Stalowoszare chmury zasnuwały niebo, dzień po dniu
rozsypując nad światem kaskadę wirujących śnieżynek. Rzeczywistość
pogrążyła się w odcieniach bieli, czerni i szarości.
Amaris dostrzegała jednak w zimie nieco więcej. Prosty, naturalny
porządek istnienia. Był czas siania i czas żniw, czas pracy i czas
odpoczynku. Musiał być zatem także czas narodzin i czas umierania. Stare
ustępowało miejsca nowemu, to proces przejściowy. Moment oddechu dla
Matki Natury, chwila na regenerację, zebranie sił, pogrążenie świata w
bezpiecznym, spokojnym i błogim śnie, zwiastującym przebudzenie. Zima
była nocą, odpoczynkiem i ciszą. Była spokojem.
Tym razem jednak nie dla niej.
Łapy zielarki zapadały się w głębokim śniegu, kiedy przemierzała
kolejne metry drogi. Nie trzymała się ścieżki - nie było sensu choćby
próbować, podejmować daremnego trudu, kiedy wydeptany szlak leżał ukryty
gdzieś daleko pod warstwą białego puchu, poza jej zasięgiem. Czuła jak
poduszeczki drętwieją jej od zmarzniętej ziemi, na ciemnej sierści
osiadały kolejne, gęsto padające śnieżynki. Przystanęła na moment,
unosząc pysk ku niebu. Napełniła płuca lodowatym powietrzem, z ulgą
przyjmując orzeźwienie, istne wybawienie dla zmęczonego umysłu.
Obserwowała przez chwilę jak wydychane kłęby pary unoszą się znad jej
ust i rozpływają na tle szarości odległych chmur. Ruszyła dalej. Co
jakiś czas zapadała się na nierównym podłożu, z rzadka potykała o
wystający korzeń czy dziurę w ziemi. Wkrótce jednak droga się
wyrównała.
Morze śpiewało - jak zawsze, bez względu na porę roku. Przybrzeżne wody
zamarzły, jednak dalej, na otwartej przestrzeni, fale wciąż kołysały
się łagodnie, pochłaniając opadające ku nim płatki śniegu. Uderzały o
lód, słona woda walczyła z mroźną pokrywą, sprzeciwiała się prawom
natury i uparcie pozostawała w ruchu. To potężny żywioł. Amaris często
obserwowała go z tego miejsca - z jednego z nadmorskich klifów, kawałek
za wioską, na skraju lasu. Wiosną i latem znajdowała się tu ukwiecona
łąka. Obecnie zaś jedynie śnieżne pustkowie.
Wyczuła jej obecność jeszcze zanim usłyszała jej kroki w śniegu. Nie
poruszyła się, choć jej usta musnął przelotny cień uśmiechu - jak
śnieżynka wpadająca do morza. Silent poruszała się tak, jak żyła -
cicho, zupełnie bezgłośnie. Śnieg tłumił odgłos jej ruchów, nie odważył
się zaskrzypieć pod naporem jej łap. Znalazła się obok Amaris znikąd,
przypłynęła niczym wieczorna mgła, równie ulotna, szepcząca, na wpół
realna. A jednak zielarka zdążyła nauczyć się rozpoznawać, gdy
nadchodziła. Zupełnie jakby jej przybycie poprzedzał powiew wiatru -
chłodnego, wilgotnego, niosącego ze sobą odległą woń świeżych kwiatów.
Silent bez słowa usiadła obok niej. Dotychczas spotkały się ledwie
kilka razy na przestrzeni ostatnich miesięcy - zwykle w domu zielarki,
niekiedy w okolicach tego właśnie klifu. Potrafiły spędzić ze sobą
długie godziny, zbierając zioła czy spoglądając na odległą linię
horyzontu. Jak teraz. Cisza wlokła się za nimi krok w krok -
nieodłączna, trzecia towarzyszka. Silent nie odezwała się ani razu;
Amaris nie znała jej głosu, jego barwy ani kształtu. Sama w czasie
spotkań odzywała się rzadko. Była cicha z natury, zaś fakt, że w owej
osobliwej znajomości to jej przypadła w udziale rola mówcy napawał ją
swoistym zdumieniem. Nie przeszkadzało jej to jednak. Mówiła mało, jak
zwykle i to zdawało się wystarczać.
Czasami jednak próbowała czegoś nowego. Mówiła; nie o ziołach czy
własnych praktykach, jak zazwyczaj, lecz o sobie. O swoich myślach,
odczuciach, niepokojach... O wszystkim, co od zawsze trzymała w sobie.
Zwierzała się. A Silent zdawała się słuchać. Było to doświadczenie nowe,
rzadkie i nie do końca komfortowe; posunęła się do przelania myśli na
język ledwie kilka razy, zwykle w urywkowych, enigmatycznych zdaniach. A
jednak przynosiło swego rodzaju ulgę.
Pochyliła pysk i skierowała zmęczone spojrzenie w kierunku odległego
horyzontu; miejsca, w którym sine niebo stykało się z ciemnym morzem.
— Mam złe przeczucia — odezwała się; pewnie, lecz cicho. —
Nawiedzają mnie sny, wizje, niejasne, lecz niepokojące... Obawiam się,
że zbliża się coś złego. Coś czai się w ciemnościach. I coś mnie wzywa.
Nas. Nas wszystkich. —
Pokręciła pyskiem, jakby próbując otrząsnąć się z myśli. Wirowały w jej
głowie, wypełniały umysł, pulsowały... Odetchnęła z trudem. — Coś jest nie w porządku, Silent. Czuję to. Silent?
1125 słów, + 15 j.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz