Od Jeffreya CD. Altaira

     — Kpisz sobie ze mnie. 
     To nie było pytanie czy przypuszczenie, lecz najoczywistsze stwierdzenie faktu. Jeffrey wpatrywał się w samca Beta ze spokojem, wyćwiczonym, kamiennym wyrazem pyska; cień maskowanej irytacji tańczył jedynie w kącikach jego oczu, w ledwie zauważalnym przymrużeniu powiek, w napięciu szczęki. 
     Concorde wyprostował się, stłumił uśmiech, choć zadowolenie wprost biło z jego postaci. 
     — Ależ skąd. Powołuję cię jedynie do wykonania prostego rozkazu. Czy masz wobec tego jakieś obiekcje? — zapytał prowokacyjnym tonem.
     Jeffrey westchnął. Obecna kłótnia z jego rzekomym przełożonym stanowiła osobliwą kontynuację powstałego na początku zimy konfliktu. To właśnie wtedy przywództwo wpadło na wspaniały pomysł zorganizowania absurdalnej szopki - którą mieli tupet nazwać defiladą - zaś obrońca w zwięzłych słowach wyraził swoją opinię na owy temat. Żałosny cyrk. Wywinął się, a jakże. Jeszcze tego samego dnia otrzymał nocną wartę, w czasie której zapobiegł atakowi na należący do stada spichlerz. Odniesione w walce rany i oczywiste zasługi wystarczyły, by nikt nie śmiał zarzucić mu niesubordynacji z powodu nieuczestniczenia w defiladzie. 
     Concorde jednak nie zapomniał o ich zgrzycie, a jako samiec uparty i chętny do konfliktu, z wyjątkową pasją usiłował postawić na swoim. W czasie zbliżającej się kolejnej defilady obecność Jeffreya miała być obowiązkowa. Ten zaś nie wątpił, że dowódca robił to tylko i wyłącznie z małostkowej potrzeby zwycięstwa i popisania się swoją pozycją. 
     — Całe mnóstwo — przyznał Jeff. Pośród pozostałych zgromadzonych rosło napięcie, kiedy dwójka wilczych samców mierzyła się wzrokiem. — Ale przecież doskonale o tym wiesz. 
     — Podważasz mój autorytet — oznajmił ostrzegawczo samiec Beta. 
     — Owszem — odparł beznamiętnym tonem obrońca, wbijając spojrzenie żółtych oczu w ślepia "przeciwnika". — Ciężko darzyć autorytetem kogoś, kto swoją pozycję zdobył dzięki przeleceniu dziedziczki tego stanowiska. 
     Wystarczyło. Ledwie ostatnie słowo opuściło jego pysk, Concorde wybił się z wyskoku naprzód, rzucając na starszego samca. Jeffrey zaś był gotowy - czym innym mogłaby skończyć się prowokacja równie temperamentnego idioty? Nudziło mu się bez konfliktów, ten tutaj natomiast sam się o niego prosił. Obrońca przyjął cios zamiast się uchylić, poczuł rozdzieranie skóry na ramieniu i znajomy zastrzyk adrenaliny. Brakowało mu tego. Wbił zęby w bark dowódcy, szarpnął go na śnieg. 
    — Wystarczy! — Głos trzasnął w powietrzu jak bicz. 
    Concorde znieruchomiał, odskoczyli od siebie. Erato stanęła przed nimi, samiec Beta zajął miejsce po jej stronie - nie on przecież miał zostać pouczony, choć ostrzegawcze spojrzenie jego partnerki sugerowało zgoła coś innego. Jeffrey wyprostował się, prychnął kpiąco i zlizał krew kapiącą z jego pyska. 
    — Twoja obecność na jutrzejszej defiladzie jest wymagana — oznajmiła samica. — Jej brak uznany zostanie za dezercję, zaś ty, Jeffreyu, będziesz pociągnięty do odpowiedzialności. 
    Obrońca uniósł brwi, stłumił cierpki uśmiech, lecz nic nie powiedział. Miał ochotę wytknąć swemu niedoszłemu przeciwnikowi jak to został ocalony za sprawą swojej damy. Miał ochotę zignorować zupełnie "rozkaz" i zgodnie z własnymi przekonaniami nie uczestniczyć w całym tym teatrzyku. Miał ochotę i zrobiłby tak jeszcze kilka tygodni wcześniej. Obecnie jednak coś go blokowało. Nie był tu sam. Miał pod opieką swojego siostrzeńca, więc gdyby wyrzucono go ze stada, musiałby zabrać malca ze sobą. Nie miał nic przeciwko tułaczce - te słynne "kilka tygodni temu" może i nawet z uśmiechem przyjąłby wyrwanie się spod tej absurdalnej, niczym niezasłużonej hierarchii na rzecz czegoś ciekawszego - jednak biorąc pod uwagę bezpieczeństwo Lokiego, warunki do dorastania... Skrzywił się. Z wiekiem robił się coraz bardziej wygodny.
     Następnego dnia stawił się więc na defiladzie. Stanął blisko końca, jak zwykle nie próbował nawet ukryć swojego utykania na lewą łapę. Obok niego maszerował pies którego nawet nie kojarzył - z tego co zdążył wypytać, powrócił do stada ledwie dzień wcześniej. Wydawał się być całkiem młody, wyraźnie zafascynowany całym wydarzeniem i pochłonięty przez powszechną ekscytację. Na tyle pochłonięty, by potknąć się o własne łapy. Jeffrey zareagował odruchowo, chroniąc go przed upadkiem i zaburzeniem szyku. Szkoda. Być może zrobiłoby się przynajmniej ciekawiej. Albo zostałby oskarżony o sabotaż - tak również mogło być. Jego konflikt z Concorde się zaostrzał, więc domyślał się, że "wypadek" na defiladzie - której był tak zawziętym przeciwnikiem - w dodatku tuż obok niego, zostałby odczytany jako jawny sygnał i bez zastanowienia dopisany do listy rzekomych przewinień obrońcy. Zupełnie jakby nie robił tak wiele dla tej całej "społeczności".
    Przyjął podziękowania brązowego samca krótkim skinieniem pyska. Defilada trwała zaś w najlepsze. Przemaszerowali przez wioskę, wiedzeni rozkazami kukiełkowych przywódców i prowadzeni przez rytmiczne skrzypienie łap na śniegu. Co ciekawe, wokoło członkowie stada zdawali się naprawdę dobrze bawić. Szczenięta gromadziły się tuż przy drodze, pozostałe psy z podziwem i uśmiechami obserwowali poczynania skromnego wojska. Iskierki lśniły w ich oczach, oddechy parowały na mrozie, a jednak każdy przyglądał się z uwagą przemarszowi. Najwyraźniej w takiej dziurze, pośród powszechnej pustki i nudy, nie potrzeba wiele aby zabawić tłumy. Loki pewnie też tam był. Niewidoczny, wtopiony w śnieg. Znając życie, nie da wujkowi żyć gdy tylko skończy się cały ten cyrk.
     Wreszcie wszyscy się zatrzymali. Mojito, główny przywódca wybrany przez loterię genetyczną, stanął na przedzie przed kolumną wojska. A potem zawył. Długo i donośnie. Jeffrey przez chwilę jedynie przypatrywał się jego poczynaniom, zastanawiając się, czemu miałyby służyć, jednak zaraz otrzymał swoją odpowiedź. W powietrze poniosły się głosy. Początkowo równe, rozpoczęte w tym samym momencie. Psy kolejno unosiły pyski ku niebu, wzbijały kłęby pary, wyły donośnie w jednym tonie. Z czasem rozjechały się pośród powszechnej kakofonii, a jednak jakimś cudem ich głos wciąż splatał się w jedną całość. 
     Jeffrey nie przyłączył się do nich. Poczuł lekki dreszcz na karku, muśnięcie czegoś interesującego, jednak główna część jego umysłu jedynie skrzywiła się, obserwując osobliwą ceremonię tutejszej społeczności. Wył, często. Ale samotnie. Jak ten "samotny wilk", którym nadal był pomimo całej otoczki. Nie należał do stada. Nie według serca, o ile jakiekolwiek posiadał. 
     Stojący obok niego samiec natomiast najwyraźniej czuł wyjątkową więź z otoczeniem. Zawodził długo, głośno i z pasją. 
     Wreszcie głosy zaczęły opadać, członkowie stada łapali oddech. 
     — Idiotyzm — mruknął pod nosem Jeffrey. 
     — Dlaczego tak sądzisz? — zagadnął brązowy samiec. 
     Obrońca obrzucił go znużonym spojrzeniem. 
     — Karmią się pustym poczuciem wspólnoty. Ostatecznie każdy z nich zostanie sam — odparł, wzruszając ramionami. 
     — Nie sądzę — stwierdził jego rozmówca. — Sam przecież tu przynależysz. Nie czujesz się częścią stada? 
     — A ty niby tak? — Jeffrey zerknął na niego kątem oka. — Z tego co mi wiadomo, już kiedyś tu byłeś. A potem odszedłeś. Mam rację?
 
Altair?
1003 słowa, + 15 j. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette