— Kpisz sobie ze mnie.
To nie było pytanie czy przypuszczenie, lecz najoczywistsze
stwierdzenie faktu. Jeffrey wpatrywał się w samca Beta ze spokojem,
wyćwiczonym, kamiennym wyrazem pyska; cień maskowanej irytacji tańczył
jedynie w kącikach jego oczu, w ledwie zauważalnym przymrużeniu powiek, w
napięciu szczęki.
Concorde wyprostował się, stłumił uśmiech, choć zadowolenie wprost biło z jego postaci.
— Ależ skąd. Powołuję cię jedynie do wykonania prostego rozkazu. Czy
masz wobec tego jakieś obiekcje? — zapytał prowokacyjnym tonem.
Jeffrey westchnął. Obecna kłótnia z jego rzekomym przełożonym stanowiła
osobliwą kontynuację powstałego na początku zimy konfliktu. To właśnie
wtedy przywództwo wpadło na wspaniały pomysł zorganizowania absurdalnej
szopki - którą mieli tupet nazwać defiladą - zaś obrońca w zwięzłych
słowach wyraził swoją opinię na owy temat. Żałosny cyrk. Wywinął
się, a jakże. Jeszcze tego samego dnia otrzymał nocną wartę, w czasie
której zapobiegł atakowi na należący do stada spichlerz. Odniesione w
walce rany i oczywiste zasługi wystarczyły, by nikt nie śmiał zarzucić
mu niesubordynacji z powodu nieuczestniczenia w defiladzie.
Concorde jednak nie zapomniał o ich zgrzycie, a jako samiec uparty i
chętny do konfliktu, z wyjątkową pasją usiłował postawić na swoim. W
czasie zbliżającej się kolejnej defilady obecność Jeffreya miała
być obowiązkowa. Ten zaś nie wątpił, że dowódca robił to tylko i
wyłącznie z małostkowej potrzeby zwycięstwa i popisania się swoją
pozycją.
— Całe mnóstwo —
przyznał Jeff. Pośród pozostałych zgromadzonych rosło napięcie, kiedy
dwójka wilczych samców mierzyła się wzrokiem. — Ale przecież doskonale o
tym wiesz.
— Podważasz mój autorytet — oznajmił ostrzegawczo samiec Beta.
— Owszem — odparł beznamiętnym tonem obrońca, wbijając spojrzenie
żółtych oczu w ślepia "przeciwnika". — Ciężko darzyć autorytetem kogoś,
kto swoją pozycję zdobył dzięki przeleceniu dziedziczki tego
stanowiska.
Wystarczyło.
Ledwie ostatnie słowo opuściło jego pysk, Concorde wybił się z wyskoku
naprzód, rzucając na starszego samca. Jeffrey zaś był gotowy - czym
innym mogłaby skończyć się prowokacja równie temperamentnego idioty?
Nudziło mu się bez konfliktów, ten tutaj natomiast sam się o niego
prosił. Obrońca przyjął cios zamiast się uchylić, poczuł rozdzieranie
skóry na ramieniu i znajomy zastrzyk adrenaliny. Brakowało mu tego. Wbił
zęby w bark dowódcy, szarpnął go na śnieg.
— Wystarczy! — Głos trzasnął w powietrzu jak bicz.
Concorde znieruchomiał, odskoczyli od siebie. Erato stanęła przed nimi,
samiec Beta zajął miejsce po jej stronie - nie on przecież miał zostać
pouczony, choć ostrzegawcze spojrzenie jego partnerki sugerowało zgoła
coś innego. Jeffrey wyprostował się, prychnął kpiąco i zlizał krew
kapiącą z jego pyska.
— Twoja
obecność na jutrzejszej defiladzie jest wymagana — oznajmiła samica. —
Jej brak uznany zostanie za dezercję, zaś ty, Jeffreyu, będziesz
pociągnięty do odpowiedzialności.
Obrońca uniósł brwi, stłumił cierpki uśmiech, lecz nic nie powiedział.
Miał ochotę wytknąć swemu niedoszłemu przeciwnikowi jak to został
ocalony za sprawą swojej damy. Miał ochotę zignorować zupełnie "rozkaz" i
zgodnie z własnymi przekonaniami nie uczestniczyć w całym tym
teatrzyku. Miał ochotę i zrobiłby tak jeszcze kilka tygodni wcześniej.
Obecnie jednak coś go blokowało. Nie był tu sam. Miał pod opieką swojego
siostrzeńca, więc gdyby wyrzucono go ze stada, musiałby zabrać malca ze
sobą. Nie miał nic przeciwko tułaczce - te słynne "kilka tygodni temu"
może i nawet z uśmiechem przyjąłby wyrwanie się spod tej absurdalnej,
niczym niezasłużonej hierarchii na rzecz czegoś ciekawszego - jednak
biorąc pod uwagę bezpieczeństwo Lokiego, warunki do dorastania... Skrzywił się. Z wiekiem robił
się coraz bardziej wygodny.
Następnego dnia stawił się więc na defiladzie. Stanął blisko końca, jak zwykle nie próbował nawet ukryć swojego utykania na lewą łapę. Obok niego maszerował pies którego nawet nie kojarzył - z tego co zdążył wypytać, powrócił do
stada ledwie dzień wcześniej. Wydawał się być całkiem młody, wyraźnie
zafascynowany całym wydarzeniem i pochłonięty przez powszechną
ekscytację. Na tyle pochłonięty, by potknąć się o własne łapy. Jeffrey
zareagował odruchowo, chroniąc go przed upadkiem i zaburzeniem szyku.
Szkoda. Być może zrobiłoby się przynajmniej ciekawiej. Albo zostałby
oskarżony o sabotaż - tak również mogło być. Jego konflikt z Concorde się zaostrzał, więc domyślał się, że "wypadek" na defiladzie - której był tak zawziętym przeciwnikiem - w dodatku tuż obok niego, zostałby odczytany jako jawny sygnał i bez zastanowienia dopisany do listy rzekomych przewinień obrońcy. Zupełnie jakby nie robił tak wiele dla tej całej "społeczności".
Przyjął podziękowania brązowego samca krótkim skinieniem pyska.
Defilada trwała zaś w najlepsze. Przemaszerowali przez wioskę, wiedzeni
rozkazami kukiełkowych przywódców i prowadzeni przez rytmiczne
skrzypienie łap na śniegu. Co ciekawe, wokoło członkowie stada zdawali
się naprawdę dobrze bawić. Szczenięta gromadziły się tuż przy drodze,
pozostałe psy z podziwem i uśmiechami obserwowali poczynania skromnego
wojska. Iskierki lśniły w ich oczach, oddechy parowały na mrozie, a jednak każdy przyglądał się z uwagą przemarszowi. Najwyraźniej w takiej dziurze, pośród powszechnej pustki i nudy, nie potrzeba wiele aby zabawić tłumy. Loki pewnie też tam był. Niewidoczny, wtopiony w śnieg. Znając
życie, nie da wujkowi żyć gdy tylko skończy się cały ten cyrk.
Wreszcie wszyscy się zatrzymali. Mojito, główny przywódca wybrany przez
loterię genetyczną, stanął na przedzie przed kolumną wojska. A potem
zawył. Długo i donośnie. Jeffrey przez chwilę jedynie przypatrywał się
jego poczynaniom, zastanawiając się, czemu miałyby służyć, jednak zaraz
otrzymał swoją odpowiedź. W powietrze poniosły się głosy. Początkowo
równe, rozpoczęte w tym samym momencie. Psy kolejno unosiły pyski ku
niebu, wzbijały kłęby pary, wyły donośnie w jednym tonie. Z czasem
rozjechały się pośród powszechnej kakofonii, a jednak jakimś cudem ich
głos wciąż splatał się w jedną całość.
Jeffrey nie przyłączył się do nich. Poczuł lekki dreszcz na karku,
muśnięcie czegoś interesującego, jednak główna część jego umysłu jedynie
skrzywiła się, obserwując osobliwą ceremonię tutejszej społeczności.
Wył, często. Ale samotnie. Jak ten "samotny wilk", którym nadal był
pomimo całej otoczki. Nie należał do stada. Nie według serca, o ile jakiekolwiek posiadał.
Stojący obok niego samiec natomiast najwyraźniej czuł wyjątkową więź z otoczeniem. Zawodził długo, głośno i z pasją.
Wreszcie głosy zaczęły opadać, członkowie stada łapali oddech.
— Idiotyzm — mruknął pod nosem Jeffrey.
— Dlaczego tak sądzisz? — zagadnął brązowy samiec.
Obrońca obrzucił go znużonym spojrzeniem.
— Karmią się pustym poczuciem wspólnoty. Ostatecznie każdy z nich zostanie sam — odparł, wzruszając ramionami.
— Nie sądzę — stwierdził jego rozmówca. — Sam przecież tu przynależysz. Nie czujesz się częścią stada?
— A ty niby tak? — Jeffrey zerknął na niego kątem oka. — Z tego co mi wiadomo, już kiedyś tu byłeś. A potem odszedłeś. Mam rację?
Altair?
1003 słowa, + 15 j.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz