— Idź. Do. Domu.
Nikolai podniósł pysk znad nieoznakowanego słoiczka z ziołowym
wywarem, by napotkać tuż przed sobą bursztynowe ślepia ordynatorki.
Przełożona wpatrywała się w niego uważnie. Nie dosłyszał nawet jej
nadejścia - zanadto pochłonęło go jego poprzednie zajęcie. Cóż, oprócz
tego zaś - co musiał przyznać z wyraźną niechęcią - zmęczenie powoli
dawało się we znaki, przytępiając działanie zmysłów. Wyglądało na to, że
właśnie w tej sprawie Maerose zaszczyciła go wizytą.
— Muszę tylko... — zaczął samiec, jednak brązowa łapa spoczęła na trzymanym naczyniu.
— To nie jest konieczne — stwierdziła suka. — Przemęczasz się. Znowu. Idź do domu.
Lekarz skrzywił się nieznacznie.
— Wiesz, że w domu zdarza mi się przyjmować nawet więcej pacjentów? Nie
każdy wybiera się od razu do szpitala, wielu w pierwszej kolejności
szuka medyka w jego domostwie.
— Wyślę cię na przymusowy urlop — ostrzegła.
Westchnął ciężko i odsunął się wreszcie od swojego stanowiska. Odstawił
słoiczek na szafkę opatrzoną właściwym oznaczeniem. Przedłużał swoją
czynność, jakby spodziewał się, że Maerose odejdzie po upływie minuty, a
on zyska dodatkowy czas. Ordynatorka stała jednak uparcie na środku
pomieszczenia, wyraźnie oczekując, aż medyk zastosuje się do jej
poleceń. Skrzywił się nieznacznie, omiótł po raz ostatni wzrokiem swój
gabinet, po czym przekroczył próg. Najpierw pracowni, potem szpitala.
Jego łapy odciskały się na świeżym śniegu, gdy przechodził przez most, a
następnie kierował się okrężną drogą do starej, rybackiej chatki którą
zamieszkiwał.
Wieczorne spacery stały się tradycją. Kończył pracę, nawet jeżeli
danego dnia pełnił dyżur w domu, a następnie wychodził, by wykonać
standardowy obchód wokół wioski. Gdyby ktokolwiek próbował go śledzić,
po zapachu i stale zasypywanych śladach łap wyznaczyłby pewnie szeroką
pętlę, rozpoczynającą się w okolicach mostu, ciągnącą brzegiem, potem
przez las, aż po klify i z powrotem. Zazwyczaj kiedy wracał, stado
pogrążone było we śnie. Czuł się jak duch przemierzając opustoszałe
uliczki, przechodząc pośród kontrastowej, czarno-białej scenerii,
zupełnie cichej i osamotnionej. Wsuwał się do własnego domu, wlókł do
pomieszczenia służącego za sypialnię - lub zatrzymywał się na kanapie w
salonie, jeżeli taki miał kaprys - i modlił się, by jego zmęczenie
wystarczyło.
Do czego miało wystarczyć? Do uciszenia umysłu. Myśli. Wspomnień.
Nawiedzały go co noc - cieniste widma przeszłości, zniekształcone mary,
przybierające kształt sennych koszmarów. Dym drażnił jego nozdrza, żar
muskał skórę, światło paliło oczy, krzyk zdzierał gardło... Aż wreszcie
budził się, zdyszany, ledwie przywrócony do rzeczywistości i powoli
pojmował, że znajduje się pośród ciemności, chłodu i rześkiego,
norweskiego powietrza.
Nie potrafił zliczyć bezsennych nocy, nagłych pobudek, powtarzających
się wizji w jego snach... W razie konieczności, przyjmował leczniczy
napar od lokalnej zielarki, którą prywatnie uznawano raczej za wiedźmę.
Nawet się z tym nie kryła. Nie miał wątpliwości co do szczerości jej
intencji, jednak otrzymane zioła działały dwojako - jedne, które
przyjmował wcześniej, okazały się za słabe. Nowy dobór natomiast usypiał
go nawet na kilkanaście godzin, zdecydowanie za długo, jak na standardy
ślepo oddanego pracy lekarza. Kiedy więc tej nocy kładł się spać,
zrezygnował ze specyfiku. Zmęczenie po kilku zarwanych dobach i mroźnym
spacerze musiało wystarczyć, by odciąć jego umysł od twórczych zapędów.
Kiedy obudził się następnego ranka stwierdził, że bywało gorzej. Zerwał
się co prawda, nawet dwukrotnie, jednak co zaskakujące, z czasem zdołał
ponownie zapaść w sen. Gdy zwlekał się z łóżka pierwsze promienie
zimowego słońca powoli wychylały się zza horyzontu. Mleczna zorza
muskała oszronione szyby, wlewała się do pomieszczenia, otulając je
łagodnym, a zarazem lśniącym niczym lód blaskiem. Nikolai lubił poranki.
Cechowały się osobliwą ciszą, spokojnym bezruchem, kiedy to słońce
wspinało się już nieśmiało po niebie, lecz świat nie zbudził się jeszcze
z nocnego letargu.
Tego dnia miał zostać w domu. Więc został. Skupił się na porządkowaniu
mieszkania, starannym układaniu ziół i medycznych przyrządów. Oddał się
tej czynności zupełnie naturalnie - brak zajęcia zacznie mu doskwierać
najpewniej dopiero po południu.
Tak zresztą było. Kiedy jednak słońce znajdowało się w połowie drogi od
szczytu do horyzontu, rozległo się pukanie. Gwałtowne i niezbyt mocne,
tuż zanim drzwi samoistnie otworzyły się pod naporem niespodziewanego
gościa. Najwyraźniej gospodarz nie zamknął ich uprzednio zbyt dobrze.
Nieznajomy samiec wszedł - czy raczej wpadł - do środka, ledwo utrzymując się na łapach. Jego biała sierść ociekała krwią.
— Przepraszam? Czy... Czy jest tu może... Medyk? — wykrztusił z siebie.
Nikolai przez sekundę stał w kompletnym bezruchu, wpatrując się w
zdumieniu w obcą postać. Z jakiegoś powodu w jego umyśle pojawiła się
prosta, sarkastyczna odpowiedź na pytanie - "nie, nie ma" - jednak na
szczęście lekarski instynkt zareagował szybciej, niż język, który
zresztą i tak potrafił trzymać za zębami. Dopadł do psa i pomógł mu się
podeprzeć na swoim boku.
— Ułóż się, tutaj — polecił, wskazując na legowisko, w którym często przyjmował niespodziewanych pacjentów.
W międzyczasie działał. Pobiegł po czysty kawałek materiału, sięgnął po
ziołowy specyfik do odkażania... Przyjrzał się urazowi. Długie,
podłużne rany, poszarpane brzegi rozdartej skóry. Zmarszczył brwi.
— Niedźwiedź? — zapytał krótko.
Biały samiec skinął pyskiem.
— Miałeś pecha — mruknął medyk, jednocześnie zabierając się do pracy. —
I szczęście zarazem. To mogło się skończyć znacznie gorzej. Przegryź to
— dodał, podając nieznajomemu zasuszony pąk kwiatu. — Złagodzi ból, ale
zacznie działać dopiero za jakiś czas. Póki co... Zaciśnij zęby —
polecił.
Przyłożył nasączoną odkażającym, ziołowym specyfikiem szmatkę do rany.
Proces nie był przyjemny, ale uraz wymagał natychmiastowego opatrzenia.
Posoka plamiła jego łapy, poszkodowany tracił jej dużo w krótkim
czasie... Miał szczęście, że pazury nie wbiły się głębiej i nie
uszkodziły narządów. Nikolai skupiał się na ruchach własnych łap, w
milczeniu monitorował stan pacjenta, zawiązywał bandaż... Aż wreszcie odsunął się.
— Gotowe — stwierdził. Wyglądało na to, że obydwoje byli wymęczeni
procesem. — Nie wstawaj — zwrócił się ponownie do samca, w międzyczasie
wycierając łapy w czystą szmatkę i sprzątając swoje przyrządy. —
Będziesz musiał tu chwilę posiedzieć. W ogóle nie powinieneś się za
bardzo poruszać przez kilka godzin...
Odstawił zioła i medykamenty gdzieś na bok, po czym odetchnął. Czasami miał wrażenie, że przez cały proces zajmowania się rannym wstrzymywał oddech. Nie powinien oczywiście cieszyć się z cudzego nieszczęścia, a jednak nie
potrafił odsunąć od siebie przyjemnego odrętwienia, jakie zapewniał mu
nadmiar pracy. Odcięcie się od wszystkiego wokół. Dopiero teraz dopuścił do siebie metaliczną woń krwi i ziołowy aromat, powrócił do rzeczywistości. Ogień trzaskał w kominku. Nieznajomy leżał na przygotowanym posłaniu, płytko oddychając. Lekarz podszedł bliżej.
— Jestem Nikolai —
przedstawił się, uznając, że będzie to dobry wstęp do dalszych pytań.
Odhaczył informacje, które mógłby być winien białemu samcowi. — Nie kojarzę cię. Jak się w ogóle w to wpakowałeś?
Dante?
1027 słów, + 15 j
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz