Od Ezechiela

     W młodości Ezechiel często zastanawiał się, jak będzie wyglądać jego życie. Dzieciństwo nie zapowiadało szczęścia - przyszłość malowała się w ponurych, krwawych barwach. Wychowywał się pod skrzydłami mordercy i tyrana, oczekiwano, że stanie się taki jak on. Dorastał w towarzystwie strachu. Bał się tego co nadejdzie, bał się każdego kolejnego dnia. Poniekąd słusznie. Naznaczony piętnem zdrajcy, skazany i zniszczony. Stracił matkę. Stracił ją, gdy poświęciła siebie, by ocalić ukochanego syna. Oddała życie, nie za niego, lecz jemu w najcenniejszym darze, jaki kiedykolwiek otrzymał. I wówczas zadecydował, że go nie zmarnuje. 
     Często zastanawiał się, czy wypełnił tę obietnicę. Wyruszył w świat, jako niedoświadczony, przerażony młodziak. Podróżował, uczył się, dorastał... Aż wreszcie los pomógł mu odnaleźć dom. Osiadł w Północnych Krańcach, gdzie objął urząd lekarza. Starał się jak mógł przyczynić dla społeczności. Ratował życia, zajmował się urazami, a w wolnych chwilach kształcił młodsze pokolenie. Kochał to miejsce i jego mieszkańców, kochał czyste, norweskie powietrze i zimne wody fiordu. Patrzył jak się rozwija, rozrasta. I choć nigdy się nie wychylał, wiedział, że znajdował się tam, gdzie powinien.
     Siedział na krawędzi klifu, pogrążony w zadumie. Spoglądał na wschodzące słońce, obserwował, jak złociste promienie wynurzały się ponad linią horyzontu, witając uśpiony świat. Sam nie spał już od wielu godzin. Wraz z wiekiem coraz ciężej było mu funkcjonować. Obecnie częściej przebywał w szpitalu jako pacjent, niż jako lekarz. Jego ciało stopniowo odmawiało posłuszeństwa, marniało, starzało się. Stało się dziwnym brzemieniem, które całe życie nosiło jego duszę, stanowiło idealne narzędzie pracy, zaś teraz powodowało jedynie ból, dyskomfort i zmęczenie. Wiedział, że niedługo nadejdzie czas, by się od niego uwolnił. Nie bał się tej chwili. Śmierć od zawsze była dla niego czymś naturalnym, prostą koleją rzeczy. Dożył sędziwego wieku, przeżył wspaniałe życie i nie zamierzał opierać się starej przyjaciółce każdej istoty. Czuł jej nadejście w kościach. Zamiast strachu w jego umyśle częściej rodziło się szczenięce zaciekawienie. Co będzie potem? Wielokrotnie zadawał sobie to pytanie i nigdy nie zdołał znaleźć na nie odpowiedzi; nikt na tym świecie nie zdołał. Uśmiechnął się lekko na tę myśl. Już niebawem.
     Odszedł kilka dni później, we własnym domostwie. Nie miał rodziny, żegnał się ze światem w samotności, choć samotny nigdy się nie czuł. Był częścią czegoś większego, społeczności, która stanowiła dla niego skarb większy, niż bliskie więzy krwi. Kiedy zamykał oczy po raz ostatni, wiedział. Czuł to. Pożegnał się ze światem, odchodząc, nagle odmłodzony, w stronę swego nowego życia.
 
Ezechiel umiera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette