Od Cosmosa CD. Asteriusa

Zapach zgnilizny wbijał się w nozdrza zielarza jeszcze długo po tym, jak oddalili się od martwego jelenia. Nietypowe zjawisko. Truchło zwierzęcia uważanego zazwyczaj za ofiarę dla drapieżników pozostawione całkowicie nienaruszone... Nawet zakładając, że zamieszkujące tutejsze tereny stada wilków - czy też innych mięsożernych stworzeń - nie zaliczają się do padlinożerców, zawsze znajdzie się chociażby jeden osobnik skory do skorzystania z tak prostej, kuszącej okazji. Cosmos nie wątpił, że gdyby znalazł owy fenomen odrobinę wcześniej, choćby na kilka dni przed tak zaawansowanym stanem rozkładu, sam pokusiłby się na skosztowanie zwierzyny.  
— Muszę przyznać — zagaił w pewnym momencie, wciąż myślami błądząc w okolicach osobliwego znaleziska. — Że zapach zgnilizny jest dla mnie w pewien sposób... Upajający. Nie sądzisz? Słodki, duszący, ostry... Odtrąca, ale jednocześnie nie jestem w stanie się od niego oderwać. Rozumiesz o czym mówię?
Asterius zerknął na niego kątem oka i mruknął coś pod nosem. Zielarz bez zastanowienia uznał to za wystarczającą zachętę do dalszego wywodu; kontynuował więc swoją debatę - właściwie z samym sobą - na temat zgnilizny, rozkładu i pytania, dlaczego właściwie tak fascynowała go śmierć cielesna i ten nieomal sakralny proces zjednoczenia się materii z naturą. Nie doszedł oczywiście do żadnych ciekawych wniosków - ponieważ nie miał nastroju ani towarzystwa na poważniejsze filozofowanie - jednak urozmaicił sam sobie podróż poprzez własne gadanie. 
W rzeczywistości jednak, pod całą tą paplaniną i wesołą otoczką, mimowolnie obserwował swojego tymczasowego towarzysza. Asterius zdradził niewiele informacji na swój temat, co po krótkiej obserwacji wydawało się wyjątkowo na miejscu. Samiec kroczył przed siebie równym tempem, w milczeniu, z nieodgadnionym wyrazem pyska. Samotnik, uznał od razu Cosmos. Z drugiej strony wciąż miał wrażenie, jakoby Asterius próbował zachować resztki kultury osobistej czy nawet uprzejmości - drobne skinięcia pyska, mrukliwe odpowiedzi czy krótkie, rzucane bokiem spojrzenia, jakby nie chciał zostawiać 'towarzysza' w zupełnej samotności. Samotnik z przymusu...? 
Rozważania Cosmosa na temat milczącego samca przerwał orzeźwiający, intensywny podmuch wiatru, niosący ze sobą specyficzną woń. Zielarz bezwiednie przyśpieszył kroku, manewrując pomiędzy drzewami i urokliwą obfitością runa leśnego. Było dokładnie tak, jak zakładał - roślinność przerzedziła się nieznacznie, przybrała inne kształty i kolory, drobna różnorodność pośród drzew zniknęła całkowicie, pozostawiając jedynie ścianę wysokich sosen i... Cosmos wybiegł spomiędzy ostatnich zarośli, nie zwracając uwagi na ostre gałęzie zahaczające boleśnie o jego skórę. 
Przed jego oczami rozciągał się ocean - bezkresna otchłań, ściągnięta w prostą linię na dalekim horyzoncie. Chłodna bryza wplątywała się w jego sierść, niosąc zimne, jodowane powietrze wgłąb lądu. Przymknął oczy, uśmiechając się szeroko. 
— No, to teraz w lewo — oznajmił wesoło, odwracając się gwałtownie to towarzysza. Machnął ogonem, ruszając przed siebie. — Widzisz? Mówiłem że znam się na roślinkach. 

Asterius?
 
ok i wrote this when i was drunk
like, really drunk
i hope it's good

Od Asteriusa CD. Cosmosa

Ciche westchnięcie mimowolnie wymknęło się z pyska Asteriusa, gdy usłyszał ostatnie słowa towarzyszącego mu samca. A konkretniej bardzo niewygodne dla niego pytanie. Zerknął na Cosmosa z frustracją, tym razem nawet niespecjalnie starając się ją ukryć. 
Płowy pies przesadnie usiłował pozbyć się niezręcznej ciszy, Asterius natomiast widocznie nie podzielał jego zapału i szczerze nie interesowała go opowieść życiowa nowo poznanego. Jej fragmenty wpuścił jednym uchem i wypuścił drugim. Jedynym aspektem dotyczącym Cosmosa, który dotąd jakkolwiek przyciągnął uwagę drugiego samca była jego wiedza w zakresie roślinności. Ach, i fakt, że miał przy sobie zioła. No i jeszcze jego krew. Ta cholerna krew i jej kuszący zapach. I choćby Asterius nie przyznał tego nawet przed samym sobą, zaintrygowała go także ta dziwaczna, przeżuta papka, którą pomógł Cosmosowi nałożyć na zranioną łapę. W jego rodzinnych stronach medycy stosowali podobne metody. Co prawda używali nieco innych, bardziej charakterystycznych w tamtych rejonach składników, ale wciąż było to coś, co w mgnieniu oka przypomniało Asteriusowi o jego dawnym domu. Może Cosmos był tutejszym medykiem? Nie, w końcu prosił o pomoc w znalezieniu jakiegoś. Może zielarzem?
Nauczyciel łowiectwa wyjątkowo poświęcił tej myśli kilka chwil, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że nie miało to żadnego znaczenia. To znaczy dla niego. Liczył się fakt, że Cosmos całkiem sprawnie prowadził ich naprzód. I że skutecznie zamaskował zapach swojej krwi, dzięki czemu Asterius mógł odzyskać kontrolę nad własnym umysłem i nieco się rozluźnić.
 
Ciemny mieszaniec ponownie skupił się na kłopotliwym pytaniu, które otrzymał, w międzyczasie pochylając głowę, aby przemknąć pod rozrośniętą gałęzią grożącą mu wydłubaniem oczu.
— Jak tu trafiłem? — odchrząknął, jakby właśnie pośród myśli wcale nie przemknęła mu pełna poirytowania wiązanka przekleństw. — Hm... — mruknął, ostrożnie zastanawiając się nad swoimi kolejnymi słowami. — Opuściłem rodzinne stado i nieco podróżowałem. Dopóki nie natknąłem się na Północne Krańce, które okazały się pierwszym miejscem wartym zatrzymania.
Och. Opuszczenie rodzinnego stada i podróżowanie to wiele powiedziane, ale w gruncie rzeczy Asterius nie skłamał. Tylko... nieco podkolorował rzeczywistość. 
Spojrzał przelotnie na Cosmosa. Zdawał sobie sprawę, że jego odpowiedź była całkiem... oszczędna i obawiał się, że jego towarzysz będzie na tyle nietaktowny, żeby wypytywać dalej, ale ostatecznie nie miał okazji się przekonać. 
Uwagę obu psów przykuł duszący, nieco słodki zapach. Myśli Asteriusa błądziły chaotycznie przez krótki moment, starając się odnaleźć odpowiednie skojarzenie w zakątkach swoich wspomnień. 
Rozkładające się zwłoki. To było to. Gnijące ciało. 
— Jeleń? — Głos Cosmosa zdradził nutę konsternacji, gdy jego wzrok wreszcie odnalazł źródło nieprzyjemnej woni. 
Asterius przystanął, a jego spojrzenie powędrowało w tym samym kierunku.
W zaroślach leżało spore, zepsute przez zaawansowany już proces rozkładu truchło. Wyglądało na nienaruszone przez drapieżniki, pozostało zbyt dużo mięsa. 
— Dziwne — rzucił sztywno nauczyciel łowiectwa i położył po sobie uszy.
I choć jego żołądek przekręcał się w ostrzegawczy sposób, rozdrażniony obrzydliwym zapachem zgnilizny, pies nie mógł odwrócić oczu od tego obrazu. Był on... nie tyle co niecodzienny, był aż niepokojący. Bo niby dlaczego żadne ze zwierząt nie skorzystałoby z tak obfitego posiłku?
— Pewnie chorował — zagaił Cosmos, jakby czytał mu w myślach. 
Było to bardzo sensowne wytłumaczenie. Asterius wiedział o tym, zwłaszcza jako doświadczony myśliwy. A mimo tego coś, razem z rozjuszoną intuicją i pulsującym bólem w skroni podpowiadało mu, że była to kwestia czegoś znacznie innego. Ostatecznie jednak skinął nieznacznie głową w odpowiedzi na słowa towarzysza.
— Chodźmy dalej — mruknął, w końcu oderwawszy wzrok od padliny. 
Zwrócił się bezgłośnie do swoich bogów, ale wyglądało na to, że uczucie niepokoju i tępa migrena nie zamierzały go opuszczać. Coraz częściej czuł się, jakby stopniowo tracił zmysły i nie dawało mu to spokoju.

Cosmos?

Od Cosmosa CD. Asteriusa

Cosmos podążał wzrokiem za ruchami mieszańca, starając się jasno dać mu do zrozumienia jak znaczące obiekcje żywił wobec tego pomysłu, jednak Asterius zdawał się nie zwracać na niego najmniejszej uwagi. Podszedł, naparł lekko łapami na bark samca, wyczuł odpowiednie miejsce i...
Cosmos zawył boleśnie, instynktownie wciskając pysk w ziemię, żeby stłumić własny głos. Świat na sekundę zawirował przed jego oczyma, powietrze uciekło z jego płuc. Ale, jak się zdawało, coś wskoczyło na swoje miejsce. Powoli odetchnął przez nos, otrzepując się z pyłu. Nie było tak źle. Poruszył ostrożnie barkiem - kolejna fala bólu, jednak tym razem nic już nie blokowało jego ruchów. 
— Huh... — mruknął, podnosząc się z ziemi i stopniowo próbując kłaść nacisk na ranną kończynę. — Chyba będę żyć. Wypadałoby jeszcze tylko zrobić coś z tym krwawieniem, ale...
Zmarszczył lekko nos, po czym cmoknął krótko, w wyrazie nagłego olśnienia. Zrzucił z pleców swoją torbę i wygrzebał z niej garść zmieszanych ziół, ostrożnie wybierając zębami poszczególne listki. Stworzył z nich maleńką kupkę, po czym bezceremonialnie wsadził je sobie do pyska i zaczął żuć. Zmieloną, ciemnozieloną papkę wypluł na własną łapę. 
— Marzanka wonna odkaża, a pokrzywa pomoże zahamować krwawienie i przyśpieszyć gojenie — wyjaśnił, podsuwając Asteriusowi mieszankę. — Pomóż mi posmarować, sam nie sięgnę. 
Samiec rzucił mu krótkie, nieodgadnione spojrzenie, jednak spełnił jego prośbę. Chłodna maź przykryła ranę, powoli spowalniając krwawienie i przykrywając metaliczną woń posoki ostrym zapachem ziół. Cosmos przez sekundę odniósł wrażenie, że jego towarzysz rozluźnił się nieznacznie, jednak nie przykładał do tego większej wagi. Wytarł łapę o ziemię i wyjrzał z jamy, rozglądając się dookoła.
— No... Teraz wypadałoby znaleźć drogę powrotną — mruknął. — Jakieś pomysły? 
Asterius stanął obok niego, marszcząc lekko brwi. 
— Możemy znaleźć ocean — stwierdził; jego głos jak zwykle pozbawiony był żadnego wyrazu. — Wioska znajduje się na wybrzeżu, więc będziemy mieć jakiś punkt odniesienia. Tak sądzę. Ale zdaje się, że jesteśmy daleko — uznał, węsząc w powietrzu i strzygąc uszami, jakby próbował wyłapać choćby odległy zapach jodowanej bryzy czy szum fal rozbijających się o fjordy. 
— Spróbujmy kierować się roślinnością — podsunął Cosmos. — Im bliżej wybrzeża, tym rzadsza i mniej okazała będzie. Pewnie trochę pobłądzimy, ale... Chyba i tak nie mamy lepszej alternatywy, no nie?
Mieszaniec skinął krótko głową. Ruszyli przez las. Tym razem prowadził Cosmoc; nie tylko nadawał tempo podróży ze względy na ranna łapę - chociaż ze sprawnym wykorzystaniem trzech pozostałych kończyn nie poruszał się raczej znacząco wolniej niż zazwyczaj - ale także uważnie przyglądał się otaczającej ich florze. Obserwował, gdzie runo leśne składa się z większej ilości paproci, a gdzie ustępuje miejsca mchom i pomniejszym roślinom. Chwilę kręcili się w kółko, czasami gdzieś nawracali, jednak nie miał wątpliwości że ostatecznie zmierzają we właściwym kierunku. 
— Z tego co widzę, nie jesteś zbyt rozmowny, więc ja zacznę — oznajmił nagle, kiedy absolutna cisza w której podróżowali w końcu stała się dla niego nie do wytrzymania. — Trafiłem na północ Norwegii po długich miesiącach wędrówki. Nigdy nie zatrzymywałem się nigdzie na dłużej, zdarzało mi się mieszkać w przypadkowych stadach albo na miejskich ulicach, ale takiego połączenia - psiej sfory w opuszczonej ludzkiej wiosce - jeszcze nie napotkałem. Więc mnie zainteresowało — stwierdził, zerkając z ukosa na mieszańca, wyraźnie z lekka wytrąconego z rytmu przez tę nagłą wypowiedź. — A ty? Jak właściwie tu trafiłeś?

Asterius?

Od Asteriusa CD. Cosmosa

Drażniący nos zapach i ogłuszający huk. Las rozmywający się w plamy zieleni.
Asteriusem pokierował instynkt. On sam niewiele musiał myśleć. Nie zdążył nawet wykrztusić z siebie jakiegokolwiek przekleństwa, a już mgnął przez zarośla. Adrenalina krążąca po jego żyłach początkowo przyćmiła jego świadomość i mieszaniec dopiero po paru chwilach zorientował się, że ma towarzystwo. Nie musiał oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, że to przypadkowo spotkany samiec za nim podążał. Czuł jego zapach, czuł zapach jego ciepłej krwi. Wyczuwał samą jego obecność. I nietrudno też było mu wywnioskować, że nieznajomy ma problemy z nadążeniem. 
Asterius przystanął i odetchnął z cichą frustracją, omal nie rzucając na głos soczystym kurwa, które właśnie przemknęło po jego umyśle. Spojrzał na towarzyszącego mu psa, przelotnie oceniając jego stan, po czym rozejrzał się dookoła. Zgubili się. Oczywiście, że się zgubili. Pierdoleni dwunożni.

Nauczyciel łowiectwa właśnie kończył się kręcić, szukawszy możliwie wygodnej pozycji w norze w której ukrycie się zaproponował, kiedy usłyszał szept zdradzającego mu swoje imię nieznajomego. Cosmos. 
Asterius sprzed kilkunastu miesięcy pewnie ochoczo wymówiłby to słowo cichym mruknięciem, chcąc skosztować je na własnym języku, podczas gdy na jego pysku gościłyby drobny uśmiech, ale nie był już tą osobą. Imiona obcych przestały mieć dla niego znaczenie. W większości nawet nie wysilał się na ich zapamiętywanie. 
Grzeczność wymagała, aby on także się przedstawił. Nie miał na to ochoty. Pomijając już sam fakt jego ogólnej nieprzychylności do towarzystwa, był rozdrażniony. Zarówno incydentem z ludźmi, jak i zapachem świeżej krwi leżącego obok samca. 
— Asterius — wyrzucił z siebie, z trudem rezygnując ze zmuszenia się do okazania nieco większej ilości kultury. 
Jego matka byłaby tak bardzo zawiedziona. I był tego boleśnie świadomy. 
Kątem oka widział, jak Cosmos powoli skinął głową. Zapadła niezręczna cisza. Irytowała go. Pozwalała jego umysłowi zanadto skupiać się na wręcz duszącym zapachu posoki. 
— To stanowiło idealny wręcz przykład dlaczego zamieszkiwanie terenów sąsiadujących dwunożnym jest co najmniej głupie — warknął i nie zdołał zamaskować złości wybrzmiewającej w jego głosie. Tak jakby osadowienie w tym miejscu całej sfory było co najmniej decyzją biednego zielarza. Zanim jednak Cosmos zdążył zrobić cokolwiek poza skonfundowanym zastrzyżeniem uszami, Asterius odezwał się ponownie. — Wygląda na to, że masz wybity bark i wypadałoby coś z tym zrobić. Zanim żałośnie zaczniemy szukać drogi powrotnej. — Jego ton był szorstki.
— Cóż... teraz medyk tym bardziej wydaje się być poza zasięgiem... — Cosmos skrzywił się nieznacznie. I albo miał być to nieudolny uśmiech albo grymas bólu. Asterius nie przykładał do tego żadnej wagi.
— Nastawię ci go. To znaczy twój bark — oznajmił, całkowicie bezceremonialnie, na co spotkał się ze zdziwionym spojrzeniem. Westchnął więc i wytłumaczył: — Uczyłem się podstaw medycyny i wielokrotnie obserwowałem profesjonalistów. Nie połamię cię. 
I choć Asterius starał się nie dać tego po sobie poznać, stopniowo tracił zmysły. Woń krwi mąciła w jego umyśle i obdzierała go z kontroli.
— Stary... jesteś pewien? Wolałbym jednak nie skończyć sparaliżowany na resztę życia... Mówiłem serio, że potrzebuję wszystkich czterech łap — Mimo że ton Cosmosa podszyty był żartem, jego wyraz pyska nie zdradzał rozbawienia. Przechylił lekko głowę i wpatrywał się w nauczyciela łowiectwa z nutą ciekawości. 
Kurwa. Cierpliwość Asteriusa powoli sięgała limitu. 
— Daj mi pomóc. Masz pewność, kiedy wrócimy? Bo ja niestety nie. Usprawnienie twojej łapy ułatwi nam sytuację.
Jaśniejszy samiec przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią, ale Asterius nie musiał na nią czekać, żeby wiedzieć, że go przekonał. I jakby bogowie wreszcie spostrzegli jego dzisiejsze batalie, argumentację wzbogacił rudawy lis, który ni stąd ni zowąd pojawił się u progu nory węsząc z nietrudnym do zauważenia zainteresowaniem. Krótkie warknięcie Asteriusa wystarczyło, aby odstraszyć nieproszonego gościa, samiec nie musiał nawet zawracać sobie głowy podnoszeniem się z ziemi. 
— Zapach twojej krwi zwabia zwierzęta. Cholera wie co jako kolejne postanowi nas odwiedzić.
Och, gdyby tylko Cosmos wiedział, że spośród wszystkich dzikich bestii to właśnie Asterius najchętniej skosztowałby jego krwi. Gdyby tylko wiedział, jak desperacko pragnie jej posmakować.
— Okej, okej! — rzucił pospiesznie ranny mieszaniec. — Tylko... weź zrób to jakoś tak... bezboleśnie...
Drugi z psów nic nie odpowiedział. Podniósł się tylko na łapy i stanął nad poszkodowanym.
— Która strona? — spytał krótko.
— Prawa?
— Leż tak jak teraz i się nie ruszaj.
 Oparł się przednimi łapami o kłąb Cosmosa i wyczuwszy obie ściągnięte łopatki, nakierował swój nacisk bliżej prawej strony. Po czym rozległ się chrupot. 

Cosmos?

Od Cosmosa CD. Asteriusa

 Cosmos zmarszczył pysk. 
— Nie należysz do zbyt uczynnych, co? — cmoknął, pochylając się w kierunku samca. 
Nieznajomy drgnął, jakby zamierzał cofnąć się o krok. "Dziwny typ" — stwierdził Cosmos. 
— Jak mówiłem, nie mogę ci pomóc — odparł sztywno mieszaniec, kładąc szczególny nacisk na wypowiadane słowa. — W części mieszkalnej ktoś na pewno wskaże ci drogę. 
Cosmos westchnął ciężko, ostentacyjnie mruknął coś pod nosem i pokuśtykał przed siebie. Przystanął jednak wpół kroku, prostując się. Zastrzygł uszami. 
— Słyszałeś to? — zagadnął, rozglądając się czujnie dookoła. 
Nieznajomy samiec także wydawał się zaalarmowany; wyprostował się i węszył w powietrzu. 
I wtedy ciszę pomiędzy nimi przeszył rozdzierający huk. 
Cosmos podskoczył w miejscu, odruchowo lądując na rannej łapie. Skrzywił się, jednak nie było czasu na tego typu rozterki — kiedy w powietrzu rozlewał się zapach prochu, z zarośli wyłoniły się dwie ludzkie sylwetki. 
— Chybiłeś! — rzucił jeden, trącając drugiego łokciem. Jego szorstki rechot wwiercał się w głowę Cosmosa. — Wisisz mi dychę!
— Mam jeszcze drugi strzał — mruknął drugi. — Zresztą, póki co sam się nie popisałeś. 
Mężczyźni podnieśli strzelby, ich lufy niebezpiecznie skierowane wprost na... 
— Cholera, rusz się! — ostre szczeknięcie nieznajomego mieszańca wytrąciło Cosmosa ze stanu otępienia. 
Uskoczył, o centymetry unikając pocisku. Nie czekał na kolejny strzał. Uważając na ranną łapę, ruszył biegiem przez gęste zarośla, starając się manewrować pośród labiryntu drzew na tyle umiejętnie, by obrać najtrudniejszą dla dwunożnych drogę. Wystające gałęzie zahaczały o jego skórę, kolczaste krzewy wplątywały się w sierść, a rana na łapie pulsowała coraz dotkliwszym bólem. Las rozmywał się przed jego oczyma, tworząc niewyraźną plamę brązu i zieleni. Jedynym punktem odniesienia była sylwetka psa biegnącego przed nim — Cosmos uczepił się go niczym drogowskazu, latarni prowadzącej go przez chaos. 
Gdzieś obok mieszańca świsnął kolejny pocisk, jednak głosy zdawały się coraz odleglejsze. Cosmos nie zamierzał się odwracać, aby upewnić się w tym przekonaniu. Parł naprzód, dopóki jego łapy nie ugięły się pod nim, odmawiając w końcu posłuszeństwa. Zaklął w duchu, podnosząc się raz jeszcze. Nie sądził, aby współcześni myśliwi byli na tyle bystrzy, by wytropić ich po znikomych śladach krwi wplątanych w leśną gęstwinę, jednak utrata takiej ilości posoki stanowiła problem sam w sobie. 
Nieznajomy mieszaniec zatrzymał się, zerkając do tyłu na Cosmosa. Zmarszczył lekko pysk i rozejrzał się dookoła. 
— Chyba ich zgubiliśmy — mruknął. — Ale dla bezpieczeństwa, lepiej chwilę poczekać — rzucił, wskazując ruchem pyska na niewielką norę, tuż pod skalną formacją.
Cosmos skinął krótko głową. Wiedział, że bezpieczniej byłoby biec dalej, a nieznajomy podejmował tę decyzję wyłącznie ze względu na niego. Żeby go nie zostawić. 
Eh, niech mu będzie, może jednak jest trochę uczynny. 
Wcisnęli się do jamy, bardziej przestronnej niż się wydawało, po czym położyli się nisko przy ziemi, nasłuchując. 
— Tak przy okazji — szepnął po chwili zielarz. — Jestem Cosmos. 

Asterius?

Od Asteriusa CD. Cosmosa

Asterius sam nie był pewien, dlaczego trafił akurat tutaj, tak daleko na południe od swoich rodzinnych stron, i dlaczego też to właśnie tutaj, po tylu miesiącach tułaczki, spośród wszystkich możliwych znanych bogom miejsc, coś uparcie nakazywało mu się zatrzymać. Nie rozumiał tego w najmniejszym stopniu, czuł niechęć do towarzystwa, czuł głęboką apatię, gdy do nosa wpadał mu intensywny, w jego opinii wręcz cuchnący zapach tak wielu psów. A jednak jakiś jego głęboki, pierwotny głos tak też zadecydował i Asterius nie potrafił mu się oprzeć.
Wszystko w Północnych Krańcach było zaskakujące. Obce i dziwne. Mieszaniec niewątpliwie zmierzył się z nieoczekiwanym szokiem kulturowym i rwącą tęsknotą za dawnym, tak bliskim jego sercu domem. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego stado żyło tak blisko ludzi (których nawiasem mówiąc, Asterius nigdy nie miał okazji spotkać, a co najwyżej zauważyć z oddali), kompletnie nie mógł połapać się też w systemie hierarchii i w bardzo modernistycznych formalnościach, jak chociażby wypełnianie księgi przez tutejszego przywódcę. Ale największy szok wywarły na nim ludzkie budynki, jakim tutejsze psy znalazły wiele osobliwych funkcji. 
Swojego pierwszego dnia na terenach Północnych Krańców Asterius został powitany przez Mojito, bo tak z tego co zapamiętał nazywał się tutejszy alfa, jak go określano. Po wspólnym, wręcz egzotycznym dla przybłędy spełnieniu procedur powitalnych, Mojito oprowadził go po centralnych, najbliższych terenach sfory i wskazał mu... drewnianą, będącą tworem dwunożnych chatkę?, w której Asterius mógłby zamieszkać. I choć młody pies nieczęsto daje po sobie poznać jakiekolwiek emocje, w tamtej chwili ledwo powstrzymał swoją żuchwę od przysłowiowego sięgnięcia podłogi. 
Nie, ostatecznie nie skorzystał z propozycji i nie zamieszkał w spróchniałym, wilgotnym domku. Zaszył się w najbliższym chociaż trochę przypominającym las miejscu i znalazłszy opuszczoną, prawdopodobnie borsuczą norę wykopaną pod jednym z drzew, pogłębił ją na swoje potrzeby. Obiecał sobie, że kiedyś doda do wnętrza skóry jakiejś zwierzyny, ale na tamten moment nie było to dla niego jakimkolwiek priorytetem. Był przyzwyczajony do surowych warunków. Chociaż nie było dnia, żeby nie tęsknił za dotkniętym matczyną łapą wystrojem.
 
A teraz, kilka dni później, stał naprzeciw płowo barwionego samca, gdzieś na bliżej nieokreślonych terenach Północnych Krańców. Sam nie do końca wiedząc co tu jeszcze robił i dlaczego nie odszedł.
— ... A tak się składa że potrzebuję wszystkich czterech kończyn. — Usłyszał.
Przyjrzał się obcemu i jeszcze zanim odnalazł wzrokiem przecięcie na jego ciele, poczuł zapach świeżej krwi. Zaklął soczyście w myślach, żałując zagajenia samca. Mógł udawać, że wcale go tam nie było i niczego nie widział. Kurwa.
Metaliczna, tak dobrze znana mu woń drażniła nos i wiła się po zakątkach jego umysłu, powoli przyćmiewając zdolność kontroli. Tak dawno nie pił świeżej krwi. Jego zmysły tak bardzo tego pragnęły.
Asterius wyprostował się i wypuścił gwałtownie powietrze z płuc. Unikał bezpośredniego patrzenia na ranę nieznajomego. 
— Niestety nie kojarzę — odchrząknął. — Mieszkam w okolicy od niedługiego czasu. 
Modlił się do wszystkich bogów, jakich kiedykolwiek poznał, aby umknąć z tej niewygodnej sytuacji możliwie jak najszybciej.
— Ach! — Jasny samiec uśmiechnął się krzywo. — To tak jak ja.
Asterius skinął powoli głową, podczas gdy myśli zatruwały jego umysł w szaleńczym tempie. Przekleństwa, modlitwy i nieodpowiednie do zastosowania w praktyce pomysły potencjalnej ucieczki przeplatały się wzajemnie. Ale przede wszystkim dominowały desperackie próby utrzymania kontroli i wypieranie się zapachu ciepłej, lepkiej posoki. I tego jak bardzo chciałby jej spróbować. 
— Słuchaj — odezwał się po krótkiej chwili nieznajomy. — Nie chciałbyś czasem pomóc biednemu poszkodowanemu? Poszukać razem jakiegoś medyka? Jak nowicjusz z nowicjuszem? 
Ciemny mieszaniec zamarł. Przy okazji starając się nie patrzeć na niższego od siebie psa wzrokiem wygłodniałego łowcy. 
— Wybacz, ale nie sądzę, żeby był to dobry pomysł — powiedział sztywno. Chociaż naprawdę starał się nie wyjść na nieuprzejmego, jego głos brzmiał całkowicie beznamiętnie. — Ale na twoim miejscu chyba szukałbym w tej centralnej części stada. W tej mieszkalnej.

Cosmos?

Od Cosmosa do Asteriusa

     Cosmos zwiedził już spory kawałek świata - a przynajmniej tego kontynentu - i widział wiele psich czy innych społeczności. Wychował się w rodzinnym stadzie, chwilę szwendał się po mieście z bandą bezpańskich kundli, od czasu do czasu zatrzymywał się na parę dni w napotkanych sforach... Ale opuszczona wioska rybacka zamieszkana przez czworonogów? To była nowość. 
    Kiedy przybył na te tereny, spodziewał się zastać teren opuszczony lub zamieszkały przez nielicznych, starszych rybaków. Zamiast tego powitała go banda psów i oferta dołączenia. Co jak co, ale gościnności nie można było im odmówić. Przyjął, bo dawno nie zagrzał nigdzie miejsca na dłużej, a miejsce samo w sobie wydawało się wyjątkowo interesujące. Przynajmniej na jakiś czas. Dostał w przydziale swoją własną chatkę - lekko zawilgotniałą, zbudowaną ze spróchniałego drewna, lecz wciąż przepełnioną osobliwym urokiem. No, w domu dwunożnych jeszcze nie mieszkał.  
    Gdy nad morskimi fjordami wschodziło słońce, Cosmos już dawno był na nogach. Wyszedł zwiedzać, to dość oczywiste - musiał zapoznać się z tutejszymi terenami, a także, co ważniejsze, z tutejszą florą. Z ogromną radością przyjął na siebie rolę zielarza, miał do tego nie tylko odpowiednią wiedzę, lecz także szczery zapał i pasję. A ziół takich jak tu jeszcze nie widział! Zapuszczając się tak daleko na północ, spodziewał się raczej jałowej ziemi, jodowanego powietrza i roślinności ograniczającej się do mchów czy niskiej trawy. Zamiast tego codziennie odkrywał coraz to nowsze gatunki. Oh, nie mógł się doczekać aż je wypróbuje! Obecnie wybrał się na poszukiwanie jaskrów - w szczególności polował na niesławny tojad. To fascynujące, jak pojedyncza roślina może być trucizną i lekarstwem zarazem. Cosmos uśmiechnął się pod nosem. Jakby się zastanowić, to całkiem poetyckie. 
     Przydałby się jeszcze ktoś, kto chciałby z nim wypróbować jego najnowsze zdobycze. Nie miał nic przeciwko osobistym testom, ale odczuwalne efekty zawsze okazywały się zabawniejsze w towarzystwie. Kończyło się walką, flirtem albo tępym wpatrywaniem się w ścianę z durnym uśmiechem na pyskach - możliwości były nieskończone!
    — Później zajmę się integracją — wymamrotał sam do siebie, zrywając kolejny kwiat. 
    Zbieranie trujących roślin za pomocą pyska mogło nie być najlepszym pomysłem, ale nie dowie się, dopóki nie spróbuje, prawda? Rozejrzał się dookoła, w poszukiwaniu kolejnych okazów i... Aż przystanął. Piękna, gęsta kępka soczyście bordowych kwiatów, tuż za niewielkim, kamienistym urwiskiem. Z tej odległości nie mógł ocenić, co to dokładnie. Tojad? O takim kolorze? Może jakaś inna odmiana?
    Niewiele myśląc, wziął krótki rozbieg i wybił się z tylnich łap. O źle wymierzonej odległości przekonał się dość szybko - i boleśnie - kiedy ledwo dosięgnął łapami drugiej strony, stracił równowagę i z impetem uderzył ramieniem o ostry kamień, powodując głębokie rozcięcie na ramieniu. Jęknął krótko, mamrocąc pod nosem przypadkowe przekleństwo. Podniósł się z ziemi, oceniając szkody. Nie mógł stać na prawej łapie; dość paskudne rozcięcie i opcjonalnie wybity bark. Cóż, nie był lekarzem żeby to ocenić. Skrzywił się. 
    — Nic ci nie jest? — Gdzieś za plecami Cosmosa rozległ się obcy głos. 
    Samiec odwrócił pysk, mierząc wzrokiem obcą sylwetkę. Cmoknął krótko.
    — Stary, dobrze że jesteś! — rzucił. — Kojarzysz może gdzie tu mają jakiegoś medyka? Zostałem zaatakowany — uniósł demonstracyjnie ranną łapę. — Przez kamień. A tak się składa że potrzebuję wszystkich czterech kończyn. 

Asterius?
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette