Odkąd
Aidan odszedł minęło sporo czasu, i choć mówiono, że czas leczy rany,
Estlay wiedziała, że ta jedna nigdy się nie zabliźni. Wraz z nim
straciła część siebie, część, która była już nie do odzyskania. Ale sens
życia nie został jej całkowicie wyrwany — miała dwoje dorosłych dzieci,
które każdego dnia napawały ją dumą oraz rozkosznego wnuka, rodzynka
sfory.
Starszego
syna widywała stosunkowo rzadko, był poważnym samcem Gamma całkowicie
poświęconym swoim obowiązkom, wpadał czasem na rodzinne spotkania lub
odwiedzał starszą sukę, aby zasięgnąć jej rady. To z córką Estlay
dzieliła nieco więcej czasu i pomagała jej w wychowaniu Cyklamena.
Dzisiejsze
popołudnie spędzała jednak we własnym towarzystwie — Earl i Davonna
pracowali, a jej wnuk był pod opieką własnego ojca. Jako emerytowana już
Gamma nie miała zbyt wiele zajęć — czasem pomagała w szpitalu lub
służyła wiedzą mniej doświadczonym życiowo medykom, a poza tym zajmowała
się Cyklamenem, plotkowała z często napotykaną Nalą lub chodziła na
samotne spacery. Tym razem padło na ostatnią opcję, dlatego też snuła
się niespiesznie po terytorium Północnych Krańców, podczas gdy słońce
powoli chyliło się ku horyzontowi. Mroźne powietrze i gruba warstwa
śniegu po kilku latach spędzonych w Norwegii nie robiły już na niej
większego wrażenia, choć wciąż drażniły ją tworzące się na długiej
sierści kulki białego puchu.
Uchyliła
się, aby przemknąć pod jedną z niżej zawieszonych gałęzi, ale nagle
zatrzymała się w półkroku, węsząc intensywnie. Zmarszczyła nos i
podążyła za nieprzyjemną, obcą wonią, zboczywszy tym samym ze swojej
regularnej obchodowej trasy, która prowadziła nad fiordy. Kroczyła
dziewiczym, skrzypiącym śniegiem wśród drzew, aż przystanęła nad rowem,
gdzie zapach był najintensywniejszy. Zerknęła w dół i spostrzegła
kolorowe szczenię, które wpatrywało się w nią z nadzieją w ślepkach i
merdało ogonem, jakby właśnie spotkało je największe szczęście we
wszechświecie.
— Hej! Pomożesz mi stąd wyjść, proooszę? — zaskomlał z nadzieją młody samczyk.
Och. Więc brzdąc był w tarapatach? Jego widok łapał za serce — wychudzony i brudny, tkwiąc w zasypanej śniegiem dziurze, wyglądał marnie.
— Oczywiście! — oznajmiła bez namysłu.
Ale... w jaki sposób miała go wydostać? Wyprostowała
się i uniosła głowę, aby rozejrzeć się dookoła w celu poszukania
jakiegokolwiek pomysłu na wyciągnięcie młodzika, aż w końcu jej
spojrzenie utkwiło w dłuższej gałęzi wynurzającej się spod warstwy
śniegu. Zwróciła się w kierunku badyla, gdy z dołu dobiegło ją
rozpaczliwe wołanie:
— Hej, nie zostawiaj mnie! Proszę!
— Nie mam zamiaru! — odkrzyknęła i przedarła się przez zaspy białego puchu, aby wydostać spod niego gałąź.
Chwyciła
ją mocno w zęby, szarpnęła z całej siły i pociągnęła za sobą, wracając
do szczenięcia. Stanęła u krawędzi i sepleniąc ostrzegła samca, aby się
odsunął, po czym opuściła ostrożnie patyk w dół.
— Złap się mocno — poleciła, a przynajmniej spróbowała, mając nadzieję, że jej bełkot przez tkwiący w pysku badyl zostanie zrozumiany.
Został.
Szczeniak wgryzł się w drewno, a Estlay zacisnęła mocniej szczękę i
zaczęła powoli się cofać, podciągając młodzika w górę, aż po
kilkudziesięciu sekundach wczołgał się nad krawędź.
Suka wypuściła gałąź z zębów i podeszła do samczyka, stając nad nim.
— Wszystko w porządku? — Przekręciła głowę i spytała ze zmartwieniem pobrzmiewającym w jej lekko zachrypniętym głosie
— Tak, dziękuję! — szczeniak podniósł się i stanął na wszystkich czterech łapach, a następnie otrzepał. — Jestem tylko trochę głodny!
— Gdzie twoi rodzice, jeśli mogę spytać? Jak masz na imię?
Jest
tutaj sam? Nikt go nie szuka? A może właśnie jego rodziciele panikują,
nie mogąc go znaleźć? Nie czuć od niego psiej woni i to wydaje się
emerytowanej Gammie zastanawiające.
— Jestem Bazyl, a ty? — zamerdał ogonem, jakby żadne problemy tego świata go nie dotyczyły.
— Estlay. Chcesz poszukać wspólnie twoich rodziców? — Nie miała zamiaru odpuścić tego tematu, nie mogła go przecież po prostu zostawić.
— Och. — Podniósł tylną łapę i podrapał się za uchem. — Nie, nie trzeba. Chyba zostali w domu.
— W takim razie chodź, zaprowadzę cię do domu. Co ty na to? — uśmiechnęła się zachęcająco, patrząc na Bazyla z góry.
— Eee... — Zawahał się. — Nie pamiętam, gdzie jest.
Pewnie gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. Przynajmniej tak wyglądał.
Estlay
zmarszczyła brwi wyraźnie zaniepokojona, ale zanim "jak to?" wymknęło
jej się z pyska, uśmiechnęła się jeszcze szerzej i rzuciła:
— W porządku, pomyślimy o tym później. Chodź, ogrzejesz się i coś zjesz, okej?
Oczy
samczyka zabłysnęły, a on sam skinął ochoczo głową i zamerdał ogonem,
po czym ruszył wesoło u boku Estlay w kierunku jej domostwa.
Bazyl?