NAUCZYCIEL PRZEDSZKOLA — DANDELION

Ria Putzker
IMIĘ:
 Dandelion.
SKRÓTY: brak.
MOTTO: marzenia są ostatnią pociechą w najgorszych chwilach; zakwitają jak kwiat, dają nadzieję i siłę do walki.
PŁEĆ: samiec.
WIEK: trzy lata.
DATA URODZENIA: szósty sierpnia.
STANOWISKO: nauczyciel przedszkola.
ODPOWIEDNIK: Joey Batey
CHARAKTER: Dandelion jest psiakiem o niezwykle optymistycznym usposobieniu, pełnym wigoru i energii do życia młodzieńcem, który postanowił wrodzoną pogodę ducha zaszczepić w młodych umysłach Północnych Krańców. Choć młodzieńcze lata spędził w schronisku, każdego dnia walcząc o wysoką pozycję i respekt, już od samego początku patrzył na świat przez różowe okulary i wierzył w lepsze jutro. Nie wiadomo po kim odziedziczył tak pozytywne podejście do życia i jakim cudem się jeszcze nie poddał, biorąc pod uwagę ilość sytuacji, podczas których schroniskowi degeneraci uprzykrzali mu jego egzystencję, ale jedno jest pewne — nie ma zamiaru się zmieniać, bo... cóż, po pierwsze, nie musi, a po drugie, czy potraficie wyobrazić sobie Dandeliona zachowującego się inaczej niż zwykle? Ja niekoniecznie.
Ciekawość to drugie imię owczarka. Samiec wtyka swój nos gdziekolwiek się da, wszędzie go pełno, a jego zachwyt każdą napotkaną na swej drodze rzeczą jest zaprawdę niepomierny. Niektórzy twierdzą, że to wada, inni, że zaleta... Zdania są ździebko podzielone, jednak prawdziwą wadą, taką negatywną wręcz z definicji (chociaż niektórzy szemrani kmiotkowie mogliby ją uznać za coś pozytywnego), jest łatwowierność Dandeliona. Pies bowiem wielokrotnie wpakowywał się w tarapaty, nie potrafiąc do końca uwierzyć w to, że ktoś mógłby mieć wobec niego złe zamiary.
RODZINA: składała się z ojca i matki, psów, o których samiec już dawno zdążył zapomnieć, jako że w dzieciństwie nie spędził z nimi zbyt dużo czasu.
PARTNERSTWO: brak.
POTOMSTWO: brak.
APARYCJA:
  • Rasa: owczarek australijski.
  • Umaszczenie: brown tricolor.
  • Wysokość: pięćdziesiąt trzy centymetry w kłębie.
  • Masa: piętnaście kilogramów.
  • Długość sierści: długa.
CIEKAWOSTKI: brak.
HISTORIA: krótka, dosyć przewidywalna, bo przecież komu chciałoby się wymyślać coś oryginalnego przy tak męczącym punkcie? Dandelion był owocem chwilowego uniesienia dwóch psów, których właściciele uznali, że nie mają ani czasu, ani ochoty na użeranie się z nowo narodzonym berbeciem i uznali, że najlepszym wyjściem będzie oddanie malucha do schroniska. Tak więc Dandelion dorastał w zwierzęcej stanicy, codziennie rywalizując o dominujący nad innymi psami status, aż pewnego dnia, gdy nadarzyła się okazja, uciekł i, rozpocząwszy poniekąd nowe, wolne życie, dołączył do Północnych Krańców.
AUTOR: Ravenna#2323

Od Bazyliusza CD. Estlay

 Bazyl kiedyś coś słyszał, że w teorii nie powinno się ufać obcym, rozmawiać z nimi a tym bardziej iść za nimi do ich domu. Jednak w jego oczach Estlay była niczym anioł, nie dość, że taka miła dla niego to jeszcze chce go nakarmić i pozwolić mu się ogrzać. Więc na pewno nie było nic złego w tym, że z nią poszedł. 
Przez całą drogę Bazyl wpatrywał się w nią z zachwytem, była pierwszym psem innym niż jego rodzice, którego kiedykolwiek zobaczył. Dla każdego innego psa pewnie byłoby to niezręczne, jakiś śmierdzący szczeniak nie dość, że narobił problemów to jeszcze chce wyżreć twoje zapasy. Jednak czarna suka uśmiechała się cały czas co jeszcze bardziej ocieplało jej wizerunek.
- A dokąd idziemyyyyy? 
- Do miejsca w którym mieszkam, na pewno ci się spodoba. - Tymi słowami Estlay jeszcze bardziej rozbudziła ciekawość szczeniaka, który przyspieszył kroku zmuszając swoją starszą towarzyszkę do tego samego.
Dzięki takiemu tempu narzuconemu przez Bazyla szybko dotarli do wioski rybackiej. 
- Prowadzisz mnie do ludzi? - Po raz pierwszy od dłuższego czasu otworzył pyszczek i od razu zwrócił na siebie uwagę Estlay, jego rodzice tak szybko nigdy nie reagowali na jego zaczepki, więc czuł się teraz szczególnie zadowolony. 
Ku jego zaskoczeniu samica pokręciła głową. - Tu nie ma ludzi, dawno odeszli. Teraz mieszka tu tylko sfora. 
- Sfora? - Zapytał i przekrzywił łebek, tego słowa jeszcze nie słyszał. 
- Tak, sfora. Stado psów. Chyba musisz się jeszcze dużo nauczyć. 
Estlay oderwała się przednimi łapami od ziemi i nacisnęła na klamkę drewnianych drzwi. Bazyl szybko przemknął do środka, nawet nie zauważył że popozostawiał pełno śladów błota gdziekolwiek nie stanął. 
- Wow! Ale tu ładnie! 
Znowu jego ogon poszedł w ruch, patrzy się błagalnym wzrokiem na Estlay trochę wstydząc się powiedzieć czego chce. Jednak suka chyba zrozumiała go od razu.
- Zaraz przyniosę ci coś do jedzenia. - Oznajmiła i zniknęła na krótką chwilę w jakimś pomieszczeniu i wróciła do niego ciągnąc ze sobą nogę jakiegoś zwierzęcia. Bazyl był tak wygłodniały, że zapomniał o podziękowaniach. Zaczął jeść łapczywie jakby to miałby być jego ostatni posiłek w życiu.
- Powoli, jak będziesz jadł za szybko to możesz sobie zaszkodzić.
Głos suczki wytrącił go z bezmyślnego zapełniania sobie żołądka. Uniósł łebek i oblizał się.

Estlayyy?

Od Estlay CD. Bazyliusza

Odkąd Aidan odszedł minęło sporo czasu, i choć mówiono, że czas leczy rany, Estlay wiedziała, że ta jedna nigdy się nie zabliźni. Wraz z nim straciła część siebie, część, która była już nie do odzyskania. Ale sens życia nie został jej całkowicie wyrwany — miała dwoje dorosłych dzieci, które każdego dnia napawały ją dumą oraz rozkosznego wnuka, rodzynka sfory. 
Starszego syna widywała stosunkowo rzadko, był poważnym samcem Gamma całkowicie poświęconym swoim obowiązkom, wpadał czasem na rodzinne spotkania lub odwiedzał starszą sukę, aby zasięgnąć jej rady. To z córką Estlay dzieliła nieco więcej czasu i pomagała jej w wychowaniu Cyklamena. 
Dzisiejsze popołudnie spędzała jednak we własnym towarzystwie — Earl i Davonna pracowali, a jej wnuk był pod opieką własnego ojca. Jako emerytowana już Gamma nie miała zbyt wiele zajęć — czasem pomagała w szpitalu lub służyła wiedzą mniej doświadczonym życiowo medykom, a poza tym zajmowała się Cyklamenem, plotkowała z często napotykaną Nalą lub chodziła na samotne spacery. Tym razem padło na ostatnią opcję, dlatego też snuła się niespiesznie po terytorium Północnych Krańców, podczas gdy słońce powoli chyliło się ku horyzontowi. Mroźne powietrze i gruba warstwa śniegu po kilku latach spędzonych w Norwegii nie robiły już na niej większego wrażenia, choć wciąż drażniły ją tworzące się na długiej sierści kulki białego puchu.
Uchyliła się, aby przemknąć pod jedną z niżej zawieszonych gałęzi, ale nagle zatrzymała się w półkroku, węsząc intensywnie. Zmarszczyła nos i podążyła za nieprzyjemną, obcą wonią, zboczywszy tym samym ze swojej regularnej obchodowej trasy, która prowadziła nad fiordy. Kroczyła dziewiczym, skrzypiącym śniegiem wśród drzew, aż przystanęła nad rowem, gdzie zapach był najintensywniejszy. Zerknęła w dół i spostrzegła kolorowe szczenię, które wpatrywało się w nią z nadzieją w ślepkach i merdało ogonem, jakby właśnie spotkało je największe szczęście we wszechświecie.
— Hej! Pomożesz mi stąd wyjść, proooszę? — zaskomlał z nadzieją młody samczyk.
Och. Więc brzdąc był w tarapatach? Jego widok łapał za serce — wychudzony i brudny, tkwiąc w zasypanej śniegiem dziurze, wyglądał marnie.
— Oczywiście! — oznajmiła bez namysłu. 
Ale... w jaki sposób miała go wydostać? Wyprostowała się i uniosła głowę, aby rozejrzeć się dookoła w celu poszukania jakiegokolwiek pomysłu na wyciągnięcie młodzika, aż w końcu jej spojrzenie utkwiło w dłuższej gałęzi wynurzającej się spod warstwy śniegu. Zwróciła się w kierunku badyla, gdy z dołu dobiegło ją rozpaczliwe wołanie: 
— Hej, nie zostawiaj mnie! Proszę!
— Nie mam zamiaru! — odkrzyknęła i przedarła się przez zaspy białego puchu, aby wydostać spod niego gałąź. 
Chwyciła ją mocno w zęby, szarpnęła z całej siły i pociągnęła za sobą, wracając do szczenięcia. Stanęła u krawędzi i sepleniąc ostrzegła samca, aby się odsunął, po czym opuściła ostrożnie patyk w dół. 
— Złap się mocno — poleciła, a przynajmniej spróbowała, mając nadzieję, że jej bełkot przez tkwiący w pysku badyl zostanie zrozumiany.
Został. Szczeniak wgryzł się w drewno, a Estlay zacisnęła mocniej szczękę i zaczęła powoli się cofać, podciągając młodzika w górę, aż po kilkudziesięciu sekundach wczołgał się nad krawędź.
Suka wypuściła gałąź z zębów i podeszła do samczyka, stając nad nim.
— Wszystko w porządku? — Przekręciła głowę i spytała ze zmartwieniem pobrzmiewającym w jej lekko zachrypniętym głosie
— Tak, dziękuję! — szczeniak podniósł się i stanął na wszystkich czterech łapach, a następnie otrzepał. — Jestem tylko trochę głodny!
 — Gdzie twoi rodzice, jeśli mogę spytać? Jak masz na imię?  
Jest tutaj sam? Nikt go nie szuka? A może właśnie jego rodziciele panikują, nie mogąc go znaleźć? Nie czuć od niego psiej woni i to wydaje się emerytowanej Gammie zastanawiające.
— Jestem Bazyl, a ty? — zamerdał ogonem, jakby żadne problemy tego świata go nie dotyczyły.
— Estlay. Chcesz poszukać wspólnie twoich rodziców? — Nie miała zamiaru odpuścić tego tematu, nie mogła go przecież po prostu zostawić.
— Och. — Podniósł tylną łapę i podrapał się za uchem. — Nie, nie trzeba. Chyba zostali w domu. 
— W takim razie chodź, zaprowadzę cię do domu. Co ty na to? — uśmiechnęła się zachęcająco, patrząc na Bazyla z góry.
— Eee... — Zawahał się. — Nie pamiętam, gdzie jest. 
Pewnie gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. Przynajmniej tak wyglądał. 
Estlay zmarszczyła brwi wyraźnie zaniepokojona, ale zanim "jak to?" wymknęło jej się z pyska, uśmiechnęła się jeszcze szerzej i rzuciła:
— W porządku, pomyślimy o tym później. Chodź, ogrzejesz się i coś zjesz, okej? 
Oczy samczyka zabłysnęły, a on sam skinął ochoczo głową i zamerdał ogonem, po czym ruszył wesoło u boku Estlay w kierunku jej domostwa.

 Bazyl?

 

Od Bazyliusza do Estlay

  Dziś był ten dzień. Dzień w którym Bazyl odkąd się obudził to wiedział, że jest w stanie osiągnąć wszystko. Przed przejściem przez dziurę w płocie, której ich właściciele nie zauważyli, zerknął za siebie na podwórko, dotychczas będące jego domem. Nawet zbytnio nie przywiązał wagi do pożegnania się z czymkolwiek co tam było, ponieważ w planach miał wrócić jeszcze przed zmrokiem tego dnia. 
W ten sposób wyszedł za płot, czując się niczym nowonarodzony i wolny szczeniak ruszył biegiem przed siebie na oślep zachwycając się każdą drobnostką, która różniła się od do tej pory jedynego znanego mu miejsca. Zdążył przejść po zwalonym pniu, spróbować nieznanych mu owoców z krzaka i pogonić za ptakiem, każda aktywność zdawała mu się o wiele zabawniejsza niż w domu. Nim się zorientował słońce zaczęło zachodzić. 
- No to co, pora wracać! - Powiedział sam do siebie i z szerokim uśmiechem na pysku rozpoczął wędrówkę powrotną. Jednak z każdą godziną jego pozytywne nastawienie zdawało się blednąć, coś tu nie grało. Bazyl szybko zorientował się, że nie kojarzy żadnego miejsca, oczywiście po drodze starał się zapamiętywać wyróżniające się rzeczy, ale jednak po ciemku nie było z tego żadnej korzyści. W końcu zrezygnowany usiadł w środku lasu żeby przeczekać do rana. 
Tak zaczęła wyglądać jego rutyna przez kolejne dni, a dni z czasem przełożyły się na tygodnie. Bazyliusz coraz bardziej marniał, mało jadł przez co znacznie schudł, a gdy przechodził obok musiało strasznie od niego śmierdzieć przez.... Incydent z odchodami nieznanego mu zwierzęcia w które przypadkowo wpadł. Ogólnie dużo zdarzało mu się upadków, obolałe łapy odmawiały mu posłuszeństwa przez co co jakiś czas wywalał się na pysk. Nie inaczej było w momencie kiedy wpadł w dość głęboki z jego perspektywy rów. Gdy podniósł głowę do góry i zrozumiał swoją sytuację zdecydował się zacząć wołać o pomoc. W końcu nie było innego rozwiązania na tamten moment. Oj wołał. Wołał i wołał dopóki nad nim nie pojawiła się głowa widocznie starszej suki. Aż zabłyszczały mu oczy, było to dla niego jak zbawienie. Odetchnął z ulgą, sam z siebie machał ogonem na prawo i lewo, uważał się teraz za największego farciarza na całym świecie.
- Hej! Pomożesz mi stąd wyjść proosze? - Wlepił w nią swój błagalny wzrok. 

Estlay??

TROPICIEL — VANITAS

unsplash.com | DaYsO
inne
IMIĘ: Vanitas, zwany także cholerą, dupkiem, utrapieniem, pasożytem i ogółem całym złem tego świata. 
SKRÓTY: Żadne Vanie, czy inne zdrobnienia i skróty nie będą tolerowane, tylko spróbuj, a dostaniesz po mordzie. 
MOTTO: Vanitas vanitatum et omnia vanitas
PŁEĆ: pies
WIEK: 4 lata
DATA URODZENIA: 29 stycznia
STANOWISKO: Tropiciel
ODPOWIEDNIK: Breezeblocks
CHARAKTER:  W mieście zasłynął jako szczur i przydupas, który daje wrażenie niewychowanego debila. W rzeczywistości jednak to inteligentna osobistość, zdolna do wielu rzeczy. Często się wygłupia, rzuca dziwnymi żartami, umie być zimny i nieprzyjemny, buja się na swojej huśtawce emocjonalnej i niekiedy trudno z nim wytrzymać. Całkiem płytka otoczka, jakby próbował swoją upierdliwością jak najbardziej odepchnąć innych od siebie, nie przepada za większością innych osobników, choć w istocie rzeczy nie urodził się jako typ samotnika. Dziwne? Jak cały Vanitas, dziwny, ale nawet jego da się zrozumieć. Będzie próbował ci wmówić, że on przecież wie, jaki to on jest mądry i, że wcale nie jest jakimś bezmózgim śmieciem. Niezły z niego chwalipięta, choć, tak właściwie, to nigdy nie był pewny swojej wiedzy i zawsze starał się otaczać mądrzejszym od niego samego towarzystwem, by w swoich ważnych czynach nie zrobić żadnego błędu. Nie zrozum tego źle, on naprawdę jest geniuszem, ale nie zawsze dobrze o tym wie i zdarza mu się powątpiewać w swoją cenność.  Jest bardzo ambitny, a do celu dąży po trupach, jednak nie sądzi, żeby cel uświęcał środki. On nie ma świętych celi ani świętych środków. Nie gra według zasad, daleko mu do ideału szlachetnego wojownika. Nie oznacza to, że od razu jest brutalnym zbrodniarzem pozbawionym uczuć. Jest zupełnie świadom ciężaru swoich obowiązków i grzechów.  To naprawdę… emocjonalna dusza. Nie ma co ukrywać, na co dzień czuć od niego mrożący chłód, a jego język bywa ostry, jednak gdy tylko pojawi się jakiś bodziec, łatwo doprowadzić go do płaczu, czy innych silnych emocji. Stara się to wszystko dusić w sobie, okazywanie emocji to dla niego słabość, której pod żadnym pozorem nie może ukazać, ale nic się nie stanie, jeśli wybuchnie, ale tak przed samym sobą. Żeby nikt nie widział i nikt się nie dowiedział. 
RODZINA: Jakąś tam mateczkę ma na pewno, a przynajmniej miał, bo nie wie co się obecnie dzieje ze suczką, która wydała go na świat. Zapamiętał ją jako oschłą realistkę, której do końca pozostanie wdzięczny za to, że przynajmniej raczyła pokazać mu i doradzić, jak żyć na ulicy. Poza tym jednym wyjątkiem nikogo nie uznaje za swoją rodzinę, choć i by się znalazło kilka innych osobników, którzy go wychowali. Nigdy nie myślał o rodzinie, mimo tego nie uznaje tej rzeczy za coś głupiego i mało wartościowego. Może i sam chciałby mieć jakąś...
PARTNERSTWO: Brak
POTOMSTWO: Nie ma i nie będzie, oby. 
APARYCJA:  

  • Rasa: Kundel jakich nie mało, choć, po rasowym ojczulku w jego krwi płynie całkiem spora namiastka psów border collie. 
  • Umaszczenie: Slate merle
  • Wysokość: 54cm 
  • Masa: 19kg
  • Długość sierści: krótkowłosy

CIEKAWOSTKI:
Nieco pod sierścią tego psa, na barku, kryje się blizna w kształcie „X". Zyskał ją wraz z dołączeniem do gangu jako znak przynależności. 
Wbrew pozorom, to całkiem strachliwe stworzenie, choć i ów strach stara się ukrywać. Niekiedy gwałtowne grzmoty podczas burzy przyprawiają go o dreszcze, czy nawet głupie historyjki opowiadane szczeniakom dla przestrogi. 
Vanitas to pedant, szczególną obsesję ma na punkcie swojej sierści. Dzień w dzień starannie ją wylizuje i dba o jej stan. 
Je stosunkowo mało, jednak na tyle dużo by utrzymywać jako tako odpowiednią wagę. Od zawsze był przyzwyczajony do oszczędzania na pożywieniu, to też nawet jego żołądek nie przepada za dużymi porcjami jedzenia na raz. 
HISTORIA: Nic specjalnego, ot jakaś zwykła, może nawet nieco ładna sunia z ulicy puściła się z jeszcze ładniejszym pieskiem od ludzi. Nie wiadomo co właściwe krążyło po głowie tej suczki, że zdecydowała się na coś tak głupiego, jednak co się stało, to się nie dostanie. Odchowała młodego i najszybciej, jak tylko mogła, oddała synalka pod opiekę znanego na całe miasto psiego mafiozo, z którym to miała jakieś znajomości. Być może było to nawet spłacenie jakiegoś długu? Cholera to wie, w każdym razie w taki oto sposób Vanitas trafił pod skrzydła nowego towarzystwa, które go wychowało na szpiega idealnego, by wkraść się w szeregi naszej sfory i na stwarzać nieco problemów.
AUTOR: smrud#6090 [Discord] | arbuzowymnich@gmail.com


ADOPCJA — BAZYLIUSZ

flickr.com | Ria Putzker
IMIĘ: Bazyliusz, w teorii tak brzmi jego pełne imię, zdecydowanie nie można określić go jako wdzięczne miano, dlatego jego posiadacz przedstawia się jego skrótem, czyli Bazyl. Jednak różnie na niego wołają patrząc na to, że bardzo łatwo wymyślić przezwiska związane z jego imieniem. 
PŁEĆ: Pies i nie próbujcie powiedzieć, że jest inaczej. 
WIEK: Ma już całe pół roku. 
RASA: Mimo swojego wyglądu jest mieszańcem. 
DATA URODZENIA: 21 czerwca, data, która jest określeniem przesilenia letniego jest również dniem narodzin Bazyla. 
CHARAKTER: Zgodnie ze swoją datą urodzenia, która potocznie zwana jest pierwszym dniem lata Bazyl oddaje ciepłą energię gdziekolwiek się nie znajdzie. Poetycko mówiąc można by go nazwać słońcem, zawsze roześmiany, łatwo się ekscytuje nawet najmniejszymi pierdołami. Szczerze mówiąc przez jego charakter można go albo kochać, albo nienawidzić, jest dość upierdliwy i nie potrafi brać dużej ilości rzeczy na poważnie. Zdecydowanie nie jest w stanie pomóc w ważnych wyborach, ani innych tego typu sprawach, ale za to nadrabia swoim podejściem towarzyskim do innych psów, potrafi dobrze dostosować się do danego osobnika i ewentualnie przystopować ze swoimi głupimi żartami, które czasami opowiada w losowych momentach. Ogólnie jeśli chodzi o jego rówieśników to potrafi go strasznie ciągnąć do konkretnego szczeniaka, tak bardzo, że aż naprawdę ciężko go spławić. Uparcie potrafi się trzymać tego co on chce, jeśli tak ma być to tak będzie. Bazyl potrafi stwierdzić, że chce iść w konkretne miejsce to tam pójdzie nie patrząc na przeciwwskazania. Upartość u niego idzie w parze ze ślepą odwagą, skoro pójdzie wszędzie to czemu też miałby nie ryzykować zdrowiem próbując pokazać się z jak najlepszej strony przed innymi. Włażenie na wysokie miejsca, ściganie się i podobne to jego smykałka, lecz wiadomo, w jego oczach nie ma konsekwencji jego działań, kto wie kiedy nie stanie mu się jakaś krzywda.
RODZINA: Jest jedynakiem, a rodzice w jego życiu grali na tyle nieistotną rolę, że z każdym miesiącem jego życia wspomnienia o nich zacierają się coraz bardziej. Nie byli jednak okropnymi rodzicami, Bazyl sam od nich uciekł goniąc za swoją ciekawością do świata, jednak kiedy już chciał się do nich wrócić to było za późno, samczyk nie dość, że się zgubił to po kilku tygodniach dalszej wędrówki wkroczył na tereny obcego stada. Przez swoją nieuwagę wpadł w rów z którego wydobyła go Estlay, starsza suczka, która przedstawiła się jako emerytowana gamma i pozwoliła Bazylowi zostać u siebie.
AUTOR: Tooru | pixelek44@onet.pl

Od Anubisa CD. Adary

Anubis popatrzył na towarzyszkę, jakby ta co najmniej ogłupiała.
— Zwariowałaś? — wypalił, zanim zdążył ugryźć się w język.
Adara, jak sama przyznała, nigdy nie była w mieście, więc powinien był mieć to na uwadze. Zapewne wiele rzeczy, które dla niego, jako byłego kanapowca, nie były niczym nowym, ją przyprawiały o przerażenie. 
— A wyglądam, jakbym zwariowała? — zmarszczyła nos i prychnęła, najwidoczniej nieco urażona słowami samca. 
— Słuchaj — westchnął ciężko — mamy jedzenie podstawione niemalże pod nos i głupia ulica ma nas powstrzymać?  
— Powiedziałam ci już. Nie mam zamiaru zginąć dla jednego kawałka mięsa.
Anubis pokręcił z politowaniem głową, uśmiechając się pod nosem.
— Kto ci powiedział, że zginiesz? — uniósł łeb i wyprostował się, a zawadiacki wyraz wciąż zdobił jego pysk. — M'lady — zaczął, ale prędko urwał, napotkawszy gniewne spojrzenie suczki. Skulił nieznacznie uszy i odchrząknął. — Przed tobą stoi zaprawiony w boju zawodowiec. Wychowałem się w mieście i znam zasady, na jakich one działają, więc zwykła droga nie stanowi dla nas żadnej przeszkody. Bezpiecznie cię przez nią przeprowadzę.
Wiele psów wstydziło się bycia byłymi kanapowcami. A Anubis? Anubis potrafił puszyć się z tego powodu niczym najwytworniejszy paw, zwłaszcza jeśli w grę wchodziła możliwość popisania się nabytymi w trakcie miejskiego życia umiejętnościami.
Przechylił lekko głowę i utkwił spojrzenie w zmieszanym obliczu Adary, wyczekując jakiejkolwiek reakcji z jej strony. Intuicja podpowiadała mu, że samica walczy sama ze sobą, jak powinna postąpić, mimo to był niemalże pewien jej decyzji, a zarazem swojej wygranej. Jedni powiedzieliby, że był najprościej w świecie zbyt zadufany w sobie, inni natomiast że zna wartość i wpływy własnej perswazji. Niezależnie od opinii innych na temat jego podejścia, przypadkiem czy też rzeczywistym darem przekonywania innych, udało mu się nakłonić suczkę na przekroczenie jezdni u jego boku.
— Niech będzie — mruknęła jakby od niechcenia i machnęła nerwowo ogonem. Wzrok Anubisa posunął gładko za jego ruchem, po czym ponownie skupił się na ślepiach towarzyszki, a sam samiec uśmiechnął się z satysfakcją.
— Nic ci nie będzie — upewnił ją i trącił puszystym zadkiem w biodro. 
Adara popatrzyła na niego spode łba.
— Nie dotykaj mnie bez pozwolenia — warknęła, jednak niewzruszony samiec posłał jej tylko kolejny ze swoich pobłażliwych uśmiechów.
Skoncentrował się na ulicy, kończąc tym samym swoje igraszki ze strażniczką, i rozejrzał dookoła. Dwa auta na lewo, trzecie zza rogiem. Pusto po prawej. 
— Teraz się skup — mruknął pod nosem do stojącej obok suczki. Nie otrzymał odpowiedzi, ale był pewien, że zastosuje się ona do jego zaleceń; być może ten jeden jedyny raz nie postrzegała go jako błazna, który postanowił się do niej przylepić, a jako swojego przewodnika. Od którego zależało jej życie. 
Dla Anubisa nie była to sprawa wyższej wagi. Przekraczanie jezdni było dla niego na porządku dziennym.
Zerknął w lewo, dwa samochody przejechały tuż przed nimi, trzeci rysował się w oddali. Prawa dalej pusta, jak zauważył. Nie było sensu dłużej czekać. 
— Teraz! — rzucił szybko, po czym ruszył naprzód i przebiegłszy przez mokrą drogę, w której odbijały się światła samochodów, wskoczył na przeciwległy chodnik. 
Pojazd jaki obserwował, zbliżał się nieubłaganie, a sam samiec nerwowym spojrzeniem odszukał Adarę, która właśnie w tej samej sekundzie przykleiła się do jego boku, cała spięta. Chłodny podmuch porwanego przez przejeżdżającą za nimi maszynę powietrza otulił ich ciała.
— Żyjesz? — popatrzył na skuloną suczkę z góry i przechylił lekko głowę. 
Tym razem nie został obdarowany uszczypliwą odzywką; strażniczka w odpowiedzi jedynie potaknęła. Domyślił się, że było to spowodowane stresem.  
 — W porządku. Teraz wystarczy zdobyć jedzenie — oznajmił, choć sam wciąż zastanawiał się, jaką taktykę lepiej obrać. Zadowolić człowieka wyuczonymi sztuczkami i wygłupić się przed towarzyszką, czy może porwać trochę mięsa, ale zaryzykować pierwszym lepszym, być może nawet gorszym łupem? 
Westchnął bezgłośnie, po czym zerknął na Adarę i skinął zachęcającą głową, dając jej do zrozumienia, aby ruszyli w kierunku budki z jedzeniem. 
Szli brukowaną alejką, przewijając się między nogami zabieganych ludzi, aż w końcu, zmęczony tym ruchem samiec, poprowadził ich do biegnącego wzdłuż tłocznego traktu parku, gdzie było znacznie spokojniej. Gdzieś między krzewami przewijał się obraz niewielkiego, lecz intensywnie pachnącego mięsem i przyprawami straganu, do którego zmierzali. Nieliczni ludzie spacerowali ścieżkami, czy to samotnie, czy w towarzystwie dzieci lub psów. Raz czy dwa Anubis zerknął z tęsknotą na czworonogi biegnące za rzuconą im piłeczką lub szybujące w powietrzu za dyskiem, nie powiedział jednak nic na ten temat; po pierwsze sam uciekł, po drugie, jak przypuszczał, Adara nie była w stanie go zrozumieć. Nie każdy urodził się kanapowcem, tak jak ty.
Popatrzył na nią, nieco zamyślony, zarówno swoją przeszłością, jak i wyobrażeniami na temat jej dawnego życia, kiedy solidna kropla wody spadła mu na nos. Zmarszczył brwi i uniósł wzrok ku stalowoszarym obłokom.
— Sprężmy się, zaraz znowu zacznie padać. Będziemy musieli poszukać suchego miejsca, żeby zjeść, he? — zastrzygł uszami, kiedy spadły na niego kolejne krople deszczu. 
Bycie mokrym nigdy mu nie przeszkadzało, uwielbiał deszczowe dni, jednak zdarzało się, że w ich trakcie jego tylna łapa zaczynała nawalać i rwać. Przypominała o sobie, przypominała o ostrych kłach, które niegdyś się w niej zatopiły, przypominała także o możliwości całkowitej utraty sprawności na starość.
Choć Anubis nigdy nie zdawał się tym przejmować. 
 
Adara?

Od Amaris

      Wydawałoby się, że nigdy nie była zupełnie wolna.
      To dziwne. Przecież uciekła. Uciekła z więzienia, uciekła przed wyrokiem, uciekła przed śmiercią... Biegła, aż zabrakło jej tchu. Przemierzała lasy, kaleczyła poduszeczki wielotygodniową wędrówką, budziła się zlana potem i bez wytchnienia zmuszała organizm do dalszego wysiłku, do jeszcze jednego kroku, jeszcze jednego oddechu. Wreszcie zawędrowała aż na dalekie, północne wybrzeże Norwegii. Zaszyła się gdzieś na krańcu świata, pośród maleńkiej społeczności w której została zaakceptowana i - o ironio - tworzyła jeden z filarów jej struktury poprzez obejmowane stanowisko. Żyła w cieniu, wychylała się by zrobić co do niej należy, znikała ponownie w cieple własnej, drewnianej chatki. A jednak przeszłość ciągnęła się za nią jak ponury cień, grzechoczący łańcuch przykuty do łap, oddech na karku, muśnięcie leśnego echa... 
     Być może jeszcze dziwniejsze było to, że się jej nie bała. 
     Nigdy, od samego początku, nawet gdy za sprawą ucieczki walczyła o życie. Jej serce usiłowało wyskoczyć z piersi, gardło paliło ogniem, umysł plątał się w chaosie własnych myśli, lecz gdzieś w podświadomości czaił się spokój - przejmujący, dogłębny, właściwy. Zrobiła to, co należało.
     Przemierzała teraz samotnie wilgotną, wydeptaną ścieżkę. Znała tę drogę na pamięć, wykuła ją w swoim umyśle. Znała każdy wystający korzeń, każdą norę, każdą dziuplę na mijanych drzewach - podczas spacerów właśnie takim szczegółom poświęcała uwagę. Pozwalała sobie odpłynąć, rozkoszować się niczym niezmąconą ciszą otoczenia. Korony półnagich drzew chyliły się ponad jej pyskiem, falowały na tle ciemnego nieba. Ich kolory zdawały się być przyćmione; choć za dnia lśniły szczerym złotem i ognistą czerwienią, nocą kryły się w mroku. Niespokojny wiatr kołysał się w ich gęstwinie, strącał umierające liście, obnażał ponure, kanciaste gałęzie, rozczapierzające swe drewniane szpony niczym istoty z koszmarów. Pomiędzy nimi co jakiś czas mignęła samotna iskierka. Ciemne, postrzępione chmury sunęły po czarnym nieboskłonie, odkrywając przed światem ledwie garść rozrzuconych wśród ciemności gwiazd.
     Amaris brodziła w gęstej mgle zalegającej nisko nad leśnym poszyciem. Opadłe liście szeleściły pod naciskiem jej łap, mleczna zasłona zaciskała się wokół niej niczym chłodny oddech mroku. Gdzieś w oddali przemknął jakiś cień, coś zamruczało w zaroślach. Ona jednak szła pewnie, z pyskiem uniesionym ku górze i spojrzeniem bez strachu utkwionym w ciemności przed sobą. Księżyc z rzadka wychylał się zza chmur, jego srebrzysta poświata na moment spływała wśród mgieł i w ciszy lądowała na futrze zielarki. Uśmiechała się wówczas przelotnie, jej wzrok odnajdował lśniący sierp na niebie, po czym ruszała dalej, pogrążona we własnej zadumie. 
      Często spacerowała nocą, lecz tym razem miała określony cel. To nie zdarzało się często. Zwykle wychodziła, gdy ją wzywano, gdy cichy zew rozbrzmiewał w jej sercu, gdy odpowiadała na bezgłośne wołanie... Lub gdy zioła nasenne znów zawodziły jej uodporniony przez lata organizm. Teraz jednak zmierzała w konkretnym kierunku - skórzana torba przewieszona przez ramię kołysała się w rytm kroku, na jej ustach tańczyła stara, nucona przytłumionym głosem pieśń żałobna. Wyraz jej ciemnych oczu był pusty. 
     Wielu w tej sytuacji uznałoby ją za wiedźmę. I mieliby całkowitą rację.
     Niegdyś bała się tego słowa. Rzucano je w jej twarz jako obelgę, szyderstwo, kpinę, a z czasem - jako wyrok. Prześladowało ją, wraz z jej oprawcami, od szczenięcia. Dlaczego? Dlatego, że była pechowa? Dlatego, że tak kochała naturę i pragnęła zgłębiać jej tajniki? Dlatego, że napiętnowano ją już przy urodzeniu? To pytanie również zadawała sobie wielokrotnie, aż wreszcie nauczyła się zbywać je gorzkim śmiechem. Nie potrzebowali powodu. Kiedy tłum szuka ofiary lub winowajcy, znajdzie ją. Tak po prostu. Obiorą cel, skupią się na nim i rozpoczną swój monotonny, nudny proces dręczenia owego nieszczęśnika, który nierzadko zawinił jedynie swoim istnieniem. Łatwo uwierzyć w krzyk tłumu, jeszcze łatwiej się do niego przyłączyć. Czemu ktokolwiek miałby występować przeciwko niemu, skoro tak rozkosznie i prosto jest stać się jego częścią?
     A jednak ona wystąpiła.
     Nic dziwnego. Nikt nie ośmieliłby się choćby skinąć pyskiem wbrew jej woli, a co dopiero jawnie zakwestionować jakąkolwiek decyzję. Młoda księżniczka, pełna ambicji, życia, energii i ciekawości, która z charakterystyczną dla siebie zasadą o nieznoszeniu sprzeciwu wreszcie dobiła się do upartego serca równie młodej, udręczonej przez społeczeństwo wiedźmy. A potem została przez nią zabita.
     Amaris stanęła na brzegu jeziora. Panująca tu cisza zdawała się sięgać głębiej niż ziemskie zmysły. Pusta. Grobowa. Martwa. Usiadła i przez chwilę oddychała spokojnie, wystawiając pysk ku niebu. Jej łapy zanurzyły się w wilgotnej ziemi, usta poruszały się bezgłośnie, wciąż formułując słowa pieśni. Wreszcie sięgnęła do torby, wyciągnęła zeń garść popiołu i świeżych płatków białej dalii, po czym rzuciła je na powierzchnię nieruchomej wody. Zadrżała krótko, zaniepokojona nagłym ruchem; kilka kolistych fal leniwie przetoczyło się przez jezioro. To prosty rytuał, który zielarka kultywowała już od lat w okolicach sabatu Samhain, kiedy to również ludzie wspominali tych, którzy odeszli. Oni zapalali znicze, ona, prócz świecy w oknie, topiła w wodzie popiół i kwiaty. Myślała o swoich bliskich, których losu nie znała. Myślała o niej, bowiem jej los znała aż za dobrze.
     Nachyliła się nad lustrem wody, obserwowała jak łagodne krawędzie naruszonej cieczy wygładzają się i ponownie osiadają w miejscu. Nie ujrzała jednak własnego odbicia. I nie była zaskoczona. Z lśniącego zwierciadła zerkała na nią twarz, którą niosła w głowie przez całą drogę. Młoda suczka, o jasnej sierści i złotych oczach. Amaris mogłaby przysiąc, że poczuła zapach kwitnących w lecie bzów.
     Meredith. Księżniczka. Przyjaciółka. Ukochana. 
     Ta, która ją ocaliła. Ta, którą później zamordowała. 
      Straszna historia. Być może w istocie była czarnym charakterem - okrutną, przerażającą wiedźmą z bajek dla dzieci lub napiętnowanym potworem, za którego uważano ją od szczenięcia. Takie historie miały jednak to do siebie, że rzadko kiedy pokazywały obydwie strony medalu.
     Nikt nie mówił o tym, dla kogo przeznaczona była trucizna. Nikt nie mówił o despotycznym pragnieniu władzy, jakie truło serce młodej dziedziczki na długo przed nieszczęsnym specyfikiem. Nikt nie mówił o postawionym ultimatum, o desperacji, o zdradzie, o cierpieniu... Kto miał mówić? Tylko ona tam była. Jej nie słuchano.
     Prawdziwą opowieść nucił jedynie od czasu do czasu wiatr.
     Zielarka przymknęła oczy, wzięła głęboki, rozedrgany wdech. Tylko jeden. Pozwoliła sobie na jeden szloch, jedną łzę, jedno zakłócenie głębokiego spokoju. I to wszystko. Jej oblicze na powrót przybrało wyraz chłodnego spokoju - jedynie uważny obserwator dojrzałby nutę bólu skrywaną w oczach. 
      Nie żałowała. Nie mogła żałować. Po raz ostatni spojrzała beznamiętnym wzrokiem na srebrzyste lustro i obce odbicie.
     Dotknęła łapą powierzchni jeziora, mącąc martwy obraz. 
 
1022 słów, + 15 j.

Od Altaira CD. Ziny

— Szczerze mówiąc, jestem zmęczony — powiedział Altair.  
Zina nie protestowała, gdy kierowali się w drogę powrotną. Najemnik nie wierzył sobie samemu, że poznał nową przyjaciółkę poprzez sprzeczkę o jedzenie. W końcu kto by się spodziewał, że nieporozumienie może wyjść na dobre?
Chociaż te oto pozytywne myśli zaprzątały mu głowę, w sercu czuł dziwny niepokój. Kiedy po raz kolejny rozejrzał się dookoła, Zina zmarszczyła brwi. Za kolejnym razem spytała:
— Coś się stało?
— Nie, nie. Nic — zaprzeczył najemnik, zmuszając siebie samego, aby odwrócić wzrok. 
Zina prowadziła towarzysza przez ulice, którymi podążali również poprzednio; w mroku przypominały ciemne ściany wyłaniające się i prowadzące donikąd. Altair, chociaż miał dobry wzrok, nie mógł wyłonić nic szczególnego z ciemności. Obraz czerni zalewał go zewsząd, sprawiając, że psu jeżyła się sierść na karku.
— Spokojnie — kojącym głosem powiedziała Zina, widząc niepokój u Altaira. Jej jasne plamy sierści wyraźnie odznaczały się na reszcie, tworząc swoisty kierunkowskaz. — Przecież nikogo wrogiego tutaj nie ma, prawda?
Chociaż najemnik musiał przyznać jej rację, ciemność nie przestała być przytłaczająca. Sam pies czuł się z tym dziwnie, ponieważ noc od zawsze przywodziła mu na myśl tylko dobre wspomnienia. Co najmniej idiotyczne wydawało mu się, że teraz, w wieku dorosłym, na zacząć się jej obawiać. 
Delikatny wiatr powiał z północy, niosąc za sobą kurz. Śmieci pozostawione przez dwunożnych ruszały się w jego podmuchach, sprawiając wrażenie żywych organizmów. Sam Altair poskakiwał za każdym razem, kiedy kolejna puszka musnęła jego łapy. Zina wyglądała na lekko rozbawioną zachowaniem psa. Sama kroczyła odważnie, wiedząc, że nie ma czego się obawiać. Gdyby jej przyjaciel nie czuł się obserwowany, zapewne sam zawstydziłby się swojego tchórzostwa. 
Nagle do nosa Altaira dotarł dziwny, lecz znajomy zapach. Pies nerwowo przestąpił z łapy na łapę, przepraszająco patrząc na Zinę. W oka mgnieniu podjął decyzję.
— Muszę coś sprawdzić. Nie czekaj na mnie, dobrze? Wrócę niedługo. 
Zina zmierzyła go bacznym spojrzeniem.
— Coś ważnego? Może pomogę? — spytała z nieukrywaną ciekawością, ale Altair szybko pokręcił przecząco głową.
— To trochę... prywatna sprawa. Wiem, że nie powinniśmy się rozdzielać, ale to nie potrwa długo. Będę tuż za tobą.  
Piratka zrozumiała taką decyzję, chociaż samemu najemnikowi trudno było odgadnąć, co o tym myślała. Zina w każdym bądź razie pożegnała się z psem, mówiąc, że będzie niedaleko. Kiedy odchodziła, Altair, jak w transie, powtórzył:
— Nie czekaj na mnie, dobrze...? Będę niedaleko...
Suka jednak go nie usłyszała, i raz jeszcze oglądając się za siebie, zniknęła w ciemnościach.
Najemnik został sam.
Ruszył w kierunku zapachu, słysząc swój własny, cichy oddech. Jego łapy delikatnie muskały ziemie, niemal bezszelestnie posuwając się do przodu. Stanęły dopiero, gdy Altair zatrzymał się przed starą skrzynką, leżącą nieopodal, na pierwszy rzut oka będącą pustą. 
Pies, ignorując przytłaczający mrok, pochylił swój pysk do otworu pudła. Jego oczy rozszerzyły się, kiedy szybko wsunął się do środka, zanurzając się w ciemności. Najemnik nie został sam. 
— Altair?

Od Ziny CD. Hebe

     Kiedy przed tobą staje śmierć, zwykle patrzysz jej prosto w oczy. 
     Zina wątpiła jednak, by banda ulicznych kundli w istocie zwiastowała jej koniec. Co zaś ważniejsze, miała przed sobą ciekawszy widok - pewną wojowniczą księżniczkę, która bez zawahania, nie przebierając w słowach, stanęła naprzeciwko niebezpieczeństwa i rzuciła mu wyzwanie prosto w pysk. Z jej postaci bił autorytet i siła, niezłomna postawa wprost emanowała dumą oraz odwagą; czy raczej brawurą, biorąc pod uwagę różnicę rozmiarów pomiędzy młodą suczką i jej przeciwnikami. Piratka ze zdumieniem wyłapywała każdy szczegół; napięcie mięśni przy pozornym opanowaniu, oddech, który na moment zamarł w piersi łowczyni, jej płomieniste spojrzenie, gotowe do walki i gorejące energią zarazem. 
     Nigdy w życiu nie patrzyła na kogoś w ten sposób. 
     I nagle roześmiała się gromko, być może maniakalnie, wyzwalając każdą cząstkę swojego ciała. Czuła dreszcze, adrenalinę pulsującą w jej żyłach, nieposkromioną energię i rzucone przez wszechświat wyzwanie, które gotowa była przyjąć. Obudowana przez narastające napięcie chwila ciszy prysła nagle niczym bańka mydlana. Oblicze wilczura pociemniało od wściekłości. Hebe zerknęła na Zinę z początkowym zdumieniem, tylko po to, by w ułamku sekundy wyłapać jej wzrok i odpowiedzieć podobnym, zawadiackim uśmiechem. Zupełnie jakby dzieliły się tą nieistniejącą aurą, karmiły drżeniem w łapach wyczuwających niebezpieczeństwo; podejmowały idiotyczne decyzje, które być może przypłacą życiem, ale w tamtym momencie żadna z nich nie myślała trzeźwo.
     Porozumiewały się bez słów, kiedy szarawy wilczur rzucił się naprzód. To nie był pojedynek, który miały wygrać lub przegrać; krwawa masakra w środku miasta nie wchodziła raczej w grę, choć zapewne na nią właśnie liczyli ich przeciwnicy. Zina nie miała właściwie czasu zastanawiać się, co chcą z nimi zrobić. Poobijać czy może od razu zagryźć i zatopić ciała w przybrzeżnych wodach? Opcji było wiele, ale żadna z nich nie przypadła jej szczególnie do gustu. Musiały działać inaczej, z dozą sprytu i wyważenia, a co najważniejsze, przyjąć ulubioną strategię piratki, dzięki której wygrywała większość toczonych walk - uciekać. Oczywiście nie tak, jak możnaby się tego spodziewać. Zina nie należała do najodważniejszych; odznaczała się raczej zuchwałą brawurą, kiedy zaś sytuacja wymykała się spod kontroli, podejmowała taktyczny, acz pospieszny odwrót. 
     Była jednak zbyt dumna, by dać się przegonić z podkulonym ogonem, więc jej ucieczki prezentowały się zwykle spektakularnie; tak, by to przeciwnik czuł się przegranym, że nie zdołał jej dogonić. Teraz zaś z jakiegoś powodu czuła nieznaną potrzebę, by pokazać swoje walory i umiejętności od najlepszej strony. 
    Uniknęła pierwszego, wymierzonego w nią ciosu i odskoczyła zwinnie na bok. Była szybka, sprytna i uważna zarazem, prezentowała to w każdym pozornie chaotycznym ruchu. Wilczur wyhamował gwałtownie, z zamiarem ponowienia ataku, lecz od drugiej strony nagły ciężar powalił piratkę na plecy. Syknęła, kiedy ostre pazury jednego z psów przyszpiliły ją do ziemi. Typowy osiłek, nie prezentował sobą zbyt wielkiego kunsztu jeśli chodzi o walkę. Wywiązała się krótka szarpanina, jednak po chwili zwiotczała na moment pod jego ciężarem, wykorzystując różnicę w rozmiarach i z pomocą jednego pachnięcia przednią łapą w kierunku oka, odwróciła jego uwagę. Napięła mięśnie, by z całą siłą przerzucić go ponad sobą tylnymi łapami. Woda chlusnęła obficie, kiedy zaskoczony kundel przekoziołkował za krawędź pomostu. 
     Hebe poruszała się z gracją i precyzją jednocześnie. Była łowczynią, więc wykorzystywała w walce swoje instynkty; jej ruchy przypominały polowanie. Wbrew oczekiwaniom jednak, przyjęła nagle rolę ofiary, oczekiwała na atak. Gdy zaś ten nadszedł, skuliła się w sobie, przylgnęła na moment do ziemi i zacisnęła kły na przedniej łapie napastnika. Zawył donośnie, bolesnym szarpnięciem oswabadzając kończynę. Krótkim kłapnięciem pyska przytrzymał samicę, starli się ze sobą w bezpośredniej konfrontacji. Chwilę później jednak Hebe nagle odpuściła, wymknęła się z uścisku i odskoczyła kilka kroków, robiąc unik w odpowiednim momencie. Pozwoliła tym samym, by przeciwnik w amoku pognał za nią jak łowca za ranną zwierzyną, a w efekcie - wpadł prosto na stertę pustych skrzyń i zakopał się pod ich ciężarem. 
     Zina bezwiednie uśmiechnęła się pod nosem, kątem oka obserwując zmagania towarzyszki. W międzyczasie zaś szarpnęła pyskiem na bok, z marną skutecznością usiłując uniknąć kłów masywnego wilczura. Poczuła, jak wbijają się w jej bark, na co odpowiedziała krótkim syknięciem i kontratakiem. Wywinęła się zwinnie z pułapki. Był lepiej zbudowany od niej, na pewno silniejszy i potencjalnie o bardziej morderczych żądzach niż zakładały wstępne przypuszczenia piratki. 
     Wychwyciła spojrzenie łaciatej samicy - krótkie, acz wystarczające, by zrozumiała. Nie myślała zbyt długo o tym, czy dobrze odczytała sygnał. Po prostu odskoczyła, wyrwała się przed samca i opuściła nieco pysk. Oddychała ciężko, kulała na jedną łapę, traciła siły... Na to przynajmniej wyglądało. Wilczur zwolnił odrobinę, z pewną satysfakcją obserwując swoją ofiarę, oczami wyobraźni zapewne widząc już swój tryumf. Zina stała nieruchomo, poddała się. Samiec prychnął krótko, zwycięsko, po czym napiął mięśnie i wybił się w powietrze.
     Hebe uderzyła w niego od boku, zmieniając zupełnie trajektorię tego pięknego, zwycięskiego lotu. Słona woda po raz kolejny rozprysła dookoła, osiadając lśniącymi kropelkami na sierści obydwu samic. Zina przytrzymała towarzyszkę, by ta z siłą rozpędu sama nie zaliczyła kąpieli. Wymieniły krótkie, roziskrzone spojrzenie, po czym, bez słowa, rzuciły się przed siebie. Oto, co Zina miała na myśli jeśli chodzi o spektakularne ucieczki. 
    — Do zobaczenia! — szczeknęła krótko piratka, z kąśliwą wesołością w głosie. Oh, kiedyś zginie przez swój niewyparzony język, powtarzano jej to wiele razy. Ale cóż, najwyraźniej nie dziś. 
     Nie odwracały się za siebie. Adrenalina napędzała je do biegu, choć ciało strażniczki buntowało się przy każdym kroku, boleśnie przypominając o świeżych ranach i siniakach. To była trudna potyczka, ale, o dziwo, zakończona wyjątkowo owocnym sukcesem. W biegu ciężko było to ocenić, jednak obydwie miały wszystkie kończyny na miejscu i żadna jeszcze nie pluła krwią, co zwiastowało potencjalnie pomyślne oświadczenie lekarskie jeśli chodzi o odniesione urazy. Zina miała ochotę się śmiać lub wyć - jak zwykle, kiedy jak skończona idiotka umknęła przed kłopotami w które sama się wpakowała. Uśmiechała się szeroko, zaś kiedy spojrzała w bok dojrzała bliźniaczy wyraz na pysku towarzyszącej jej suni. 
     Zatrzymały się znacznie dalej, gdzieś przy innym, dalszym brzegu. Dla bezpieczeństwa zeszły niżej na plażę i zaszyły się w przytulnej przestrzeni pod wysokim molo. Oddychały ciężko, nie mogły złapać tchu, więc po chwili opadły po prostu na miękki piasek, ignorując drobne ziarenka lepiące się do zakrwawionej sierści. Zina powoli zbierała własne myśli i emocje, porządkowała obrazy i ostatnie wydarzenia. Wszystko działo się tak szybko... Ale choć cała ta przygoda mogła skończyć się tragicznie, miała wyjątkowo dobry humor. Po raz kolejny wbiła wzrok w postać łaciatej samicy.
    — Muszę przyznać księżniczko... Zaimponowałaś mi — odezwała się, obdarzając towarzyszkę czarującym uśmiechem. 

Hebe?
1053 słowa, + 15 j

Od Ziny CD. Altaira

      Zina niespiesznie przeżuła kolejny kęs zdobytego posiłku. Jakby nie patrzeć, w ten czy inny sposób upolowanego. Lubiła to słowo - brzmiało naturalnie i właściwie; była drapieżnikiem, więc polowała. Prawo natury. I idealne określenie, by usprawiedliwić kradzież. W świecie ludzi miałaby marne szanse na równie bezkarne spełnianie swoich marzeń o wolności i przyziemnych zachcianek. Tu zaś, na czterech łapach, nikt nie zwracał uwagi na to, skąd posiadała przedmiot czy posiłek, zaś odpowiedź "od ludzi" nigdy nie spotykała się z negatywną reakcją. Kto bowiem przejmowałby się drobną szkodą na rzecz dwunożnych, skoro posiadali już tyle dóbr? I równie wiele z nich marnowali.
       — Oh, nie do końca to miałam na myśli — odparła spokojnie, wzruszając ramionami i przełykając gdzieś pomiędzy słowami papkę z ryżu i owoców morza. Nieszczególnie dbała o kulturę osobistą, być może celowo, na przekór dawnemu wychowaniu. Nie wiem, kim dokładnie był ten typ, ale wiem za to, że w mieście, podobnie jak na dzikich terenach, tworzą się swoiste bandy. Przy czym w dziczy są to zwykle społeczności, dobrze funkcjonujące stada. Tu zaś można raczej natrafić na coś w rodzaju "gangów", jakkolwiek zabawnie to nie brzmi. Bezdomne czworonogi zbijają się w grupki i samowładnie zajmują sobie poszczególne tereny. To zdarza się w każdej ludzkiej siedzibie. Powinieneś zobaczyć włoskie bandy! Chyba naoglądali się za dużo ludzkich historii o mafii. — Pokręciła pyskiem na dawne wspomnienie, po czym ponownie skupiła się na opowieści. — Naszego kłapouchego kojarzyłam jedynie z widzenia, chyba jest jakimś przywódcą czy cholera wie...
     Altair skinął z powagą głową, zaś piratka z pewnym zainteresowaniem stwierdziła, że jest dość sztywny, acz wyraźnie otwarty na nowe doświadczenia. Być może za szybko próbowała wyczytać coś z tego osobliwego filozofa; sprawiał wrażenie odrobinę naiwnego, trochę nieogarniętego w świecie, ale za to całkiem sympatycznego i prostodusznego. I jakkolwiek zabawnie by to nie zabrzmiało, przypadła jej do gustu jego myślicielska natura, ta nieco niepewna ciekawość świata i wiecznie zadumany wyraz pyska, przeplatany co jakiś czas pogodnym uśmiechem. To dobry start. Prawdopodobnie miał do zaoferowania znacznie więcej; Zina natomiast chętnie odkryje, co dokładnie. 
     Rozciągnęła z zadowoleniem łapy, oblizując pysk po obfitym podwieczorku. Otuliło ją przyjemne poczucie sytości i błogiej senności zarazem. Naprawdę spodziewała się, że ten dzień skończy się na ponurym szwendaniu się pośród opustoszałych lasów; a jednak wszechświat jak zawsze potrafił ją zaskoczyć. 
     Wokół nich zapadał zmrok. Ostatnie promienie słońca tańczyły na zmarszczonej tafli wody, skrzyły się niczym płynny ogień, malowały niebo czerwienią i pomarańczem. Wyżej był fiolet; głęboki, gęsty, przechodzący w granat im dalej sięgał wgłąb rozpościerającego się nad nimi nieboskłonu. Gdzieś na zachodzie migotała pierwsza gwiazda; kiedy zaś Zina przyjrzała się jej bliżej, zauważyła kilka kolejnych. Wkrótce całe niebo rozbłyśnie garścią migoczących iskierek, jak posypana brokatem czarna kartka. W istocie, gwiazdy były dla niej formą kartki; konkretnie mapy. Malowały obraz świata na swój własny sposób. Kiedy doskwierała jej samotność, gdzieś tam pośród bezkresnego morza i ciemnych fal, spoglądała w niebo. I za każdym razem czuła się lepiej. Cały świat był jej domem, bowiem gdziekolwiek nie powiodłyby jej kapryśne wiatry, ponad głową zawsze wisiały konstelacje; różniące się w zależności od miejsca i pory roku, wytyczające pewne cykle i granice, ale zawsze znajome, zrozumiałe. 
      Myślałem, że piraci nie są filozofami. 
     — Zaraziłeś mnie filozofowaniem — zarzuciła nagle, układając się wygodnie na pomoście. 
     Czekoladowy samiec zastrzygł krótko uszami i uniósł pytająco brew. W odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami. To zdarzało się często - kiedy na moment zwalniała, brała oddech po intensywnych przeżyciach, pogrążała się w myślach. Nie lubiła tego. Ostatecznie schodziła bowiem na niepokojące tematu pokroju "sensu życia" i zaczynała się martwić; zaraz potem jednak stwierdzała, że to jedynie kolejna ekscytująca tajemnica którą z czasem odkryje lub nie, ale może do tego dążyć. I z takim właśnie mottem szła przez świat.
     — Myślałam o gwiazdach — przyznała. — Że są jak mapa i cudowni kompani zarazem. 
     Sam Altair nazwany był przecież po jednej z gwiazd, co uświadomiła sobie chwilę po tym, jak usłyszała jego imię. Nic dziwnego, że brzmiało tak znajomo. Najjaśniejsza gwiazda z konstelacji orła, która zresztą o tej porze roku powinna być jeszcze widoczna gdzieś na niebie... Bezwiednie uniosła pysk w jej poszukiwaniu, choć było zdecydowanie za wcześnie, aby ją dostrzec. 
     — No więc, co teraz? — zagadnęła. 
     Nie była pewna, jak komfortowo czuliby się w kompletnej ciszy, więc wolała nie ryzykować. Spędzili zresztą wystarczająco dużo czasu w jednym miejscu, zaś po całej dawce dzisiejszych przeżyć i adrenaliny, jej łapy wprost mrowiły od bezruchu. Energia zapewne opuści ją dopiero późno w nocy, a potem prześpi pół jutrzejszego dnia chociażby dla zasady, ale póki co.... 
     — Możemy się przespacerować, wybrać na nocne łowy, iść wykąpać w morzu, schlać do nieprzytomności jeśli masz ochotę, poszukać innego ciekawego zajęcia... — zawahała się. — Albo oczywiście wrócić po prostu do stada, jeśli jesteś zmęczony.  
     — Brak ci wrażeń? — samiec przechylił pysk. 
     — Zawsze — przyznała.
 
Altair? 

Od Cheopsa CD. Amaris

  Dlaczego los tak bardzo go nienawidził? Czym zawinił, by raz za razem szpony cierpienia rozdzierały jego wnętrze? Kiedy myślał, że wreszcie wszystko się ułoży, jak na zawołanie uderzyła w niego kolejna fala rozpaczy.
  Wkładał w swe otoczenie wszelkie starania, by naprawić błędy z przeszłości. Przygarniając Rayweylina, zyskał kogoś, dla kogo Cheops mógł poświęcić całe swoje życie, byleby zapewnić porzuconemu szczenięciu wszystko, co najlepsze. Zdążył traktować go jak swojego najukochańszego i biologicznego syna. Był jego dzieckiem.
  Nie był przygotowany na taki obrót spraw. Przez głowę Cheopsa nie przeszła nawet myśl, że tak szybko zmuszony będzie pożegnać swego jedynego potomka.
  Informacja o śmierci szczeniaka wywołała w obrońcy wiele, przeplatanych między sobą uczuć i emocji. Pierwszym odruchem było niedowierzanie, samiec zaprzeczał temu faktu, jakby to miało magicznie przywołać Raya do życia. Później łzy popłynęły z jego ślepi samoistnie, czuł się tak bezradnie, słabo i... samotnie. A na koniec przyszło nieznośne poczucie winy. Doberman był przekonany, że to przez swoje błędy utracił syna. Na pewno mógł coś zrobić, jakoś zapobiec tej tragedii. Jednak nie uczynił niczego i musiał trwać w żałobie, jak to miało kiedyś miejsce z jego matką, partnerką i ich nienarodzonymi dziećmi. Dlaczego to było tak cholernie trudne?
  Pustka wstąpiła do jego życia. Nie potrafił znieść tej miażdżącej ciszy, która jedynie bardziej pogłębiała jego uporczywe myśli. Tak bardzo potrzebował kogoś, przy kim dałby upust tym gorzkim emocjom, ale jednocześnie wolał przejść przez żałobę samotnie. Bo co jeśli znów znajdzie się przy kimś zbyt blisko i też tę osobę straci? Czy los naprawdę był gotów odbierać Cheopsowi każdego, na kim mu tylko zależało?
  Wpatrywał się w morskie fale, wkładając w tę czynność wiele nienawiści. To ten paskudny oraz niebezpieczny żywioł odebrał sens jego życia. W jego ciemnych oczach nie było tej iskierki oczarowania obecnym widokiem i raczej już nigdy w nich nie zagości. Nie po czymś takim.
  Jestem. To słowo siedzącej obok suczki dudniło w uszach obrońcy. Zatonął w tym jednym słowie, łudząc się, że zatamuje ono jego krwawiące serce. Dziwny dreszcz przeszył go od środka, lecz nie potrafił określić, jakie uczucie mu przy tym towarzyszyło. Nadzieja? Strach? Chciał na nią spojrzeć, lecz mimo to wciąż swój wzrok wbijał w horyzont. Pragnął się odezwać, jednak w gardle samca powstała gula, uniemożliwiająca mówienie. Siedział w bezruchu, tak, jakby życie już dawno go opuściło.
  Wiedział, że milczy zbyt długo. Zdawał sobie sprawę, że Amaris może odebrać jego zachowanie jako sygnał, że nie chce on niczyjego towarzystwa. Ale Cheops tak bardzo go potrzebował
  Odnalazł w sobie siły, by obdarzyć sukę pustym spojrzeniem. Próbował wydusić jakiekolwiek słowo, żeby pokazać, że nie jest w aż tak ogromnej rozsypce. Nie udało się. Każda próba kończyła się jedynie nabraniem przez niego oddechu i błagalnym wpatrywaniem w Deltę.
  W końcu nie wytrzymał. Ślepia obrońcy zaszkliły się, a następnie uwolnił depresyjny szloch. Niespodziewanie, niczym mały szczeniak, wtulił się w sierść samicy, licząc, że ten czyn pozwoli ukoić ból.
  — Tak bardzo za nim tęsknię — wybełkotał ledwie i niewyraźnie, żałośnie pociągając nosem. Nie oczekiwał od niej słów pociechy, bo chyba nic nie było w stanie sprawić, aby samiec poczuł się lepiej. Jego płacz i tak wszystko zagłuszał, więc milczenie mu wystarczało. Po prostu... chciał, by przy nim była.

Amaris?

Od Silent CD. Amaris

    A cisza wybrzmiewała w jej uszach i odbijała się echem o ściany niewielkiej chatki.
Wydawać by się mogło
, że zatracona w spokoju suczka nie słyszy tego, co dzieje się tak niedaleko od niej. Tuż za drzwiami. To niesymetryczne stukanie kropel deszczu o podłoże, syczenie ognia w kominku — właściwie nie wierzgał już tak agresywnie na suchych konarach, a chował się i delikatnie wysyłał swoje kosmyki na zwiady spod prywatnego, czarnego, zwęglonego mieszkanka — czy wywołane silnym wiatrem skrzypienie ciężkich drzwi frontowych.
Wydawać by się mogło
, że ta perfekcja, utopijna próżnia, w której się znalazła – pozwoli jej odejść od myśli, które w końcu od dłuższego czasu trzymały się kurczowo drobnej, psiej główki. Niestety i tym razem, gdy tylko zmrużyła ślepka, przeniosła się do krainy, której tak bardzo nie chciała odwiedzać.

    Sen, tak potrzebny i uwielbiony przez wszystkich – naturalny stan umożliwiający organizmowi odpoczynek, charakteryzujący się obniżeniem wrażliwości na bodźce, czasowym zaniku świadomości, a także spowolnienie funkcji fizjologicznych. Ale co, kiedy zanik świadomości nie następuje? Lub następuje w tak dziwny i spaczony sposób, który nie pozwala zaczerpnąć spokoju, wytchnienia?
Sen, który niegdyś kochała – bo spełniał swoje wszystkie senne kryteria nadające mu tenże właśnie sens bycia snem. Były to chwile bez natarczywych myśli, którym musiałaby się poddawać, czas bez walk z samą sobą. Ale ten sen zanikł, a w jego miejsce stanął bliźniaczy demon, którego bała się znacznie bardziej od dni zdominowanych przez overthinking. Codzienność skupiała się na prostych czynnościach, wykonywaniu zadań nałożonych z góry, przez kogoś ważniejszego komu zapewne była podporządkowana i spełnianiu potrzeb fizjologicznych, przed którymi to nie dało się ani uciec, ani się ich wyrzec. Bo tak jak z jedzenia czasami rezygnowała, tak z oddawania moczu nie było możliwości, a przynajmniej w jej wypadku pęcherz nie pozwalał na zbyt długie harcowanie. Od pewnego czasu sen stał się potrzebą, której zdaje się – chciała unikać – unikać jak największego, najgroźniejszego drapieżnika z tutejszych lasów. Gdy zasypiała, traciła kontrolę nad swoim ciałem, umiejętność chodzenia, czasami oddychania – a wyrównanie pracy górnych dróg oddechowych graniczyło z cudem – wraz z tymi mechanicznymi umiejętnościami i mózg zdawał się być zakłócony. Ciągły szum w uszach, głosy niedające spokoju, wytchnienia, którego potrzebowała. A każdy sen był gorszy od poprzedniego, każda noc bardziej nieznośna od poprzedniej. Wykazywały coraz bardziej abstrakcyjne miejsca, zdarzenia, sytuacje, których rozwiązania nie mogła znaleźć. Kiedy zagadki przestały jej przeszkadzać, pojawiła się presja czasu. Jeżeli nie udawało jej się zrobić zadania wystarczająco długo, zaczynały atakować ją mrówki lub inne malutkie żyjątka zjadające ją kawałeczek po kawałku, tak aby mogła doskonale poczuć pojedyncze ugryzienia. W związku z ciężkimi snami, z których budziła się zalana potem i znacznie bardziej zmęczona niż przed zaśnięcie,, zaczynała dokuczać suni bezsenność. Z dnia na dzień zasypiać jej było coraz trudniej, a kiedy w końcu po długim czasie męczącego wpatrywania się w róg pomieszczenia udawało jej się zasnąć – właściwie przysnąć – musiała przeżywać chwile, o których nie chciałaby nawet myśleć. Koszmary tak realistyczne rozwijały się w umyśle suczki, realizowały scenariusze, które mimo licznych prób za każdym razem skłaniały ją do poddania się, a klęski nikomu nie przychodzą łatwo. W chwili, gdy gra toczy się zbyt poważnie, a skutkiem przegranej może okazać się śmierć, adrenalina podchodzi na tyle wysoko, że wybudza ją z koszmaru – ale nie na długo. Następnej nocy ponownie będzie musiała zmierzyć się z lękami. I tak w kółko. Błędne koło napędzało pracoholizm, w który wpadła – po całym dniu ciężkiej pracy, kiedy ledwo utrzymywała się na chudziutkich, krzywych łapkach, nawet nie wiedziała, kiedy odpływała. Mdlała, nie myśląc o katuszach. Kiedy jej organizm był już skrajnie wycieńczony, nie miała sił walczyć, a wtedy i sny odpuszczały. Niebezpieczeństwo czyhające tuż nad łbem zdawało się zmieniać swoje położenie. Było coraz bliżej i niżej, i niżej, i niżej, i bliżej, i w pewnym momencie – nawet nie odnotowała tego tak dokładnie – musiała zacząć zginać nogi. Będąc bliżej podłoża niż zwykle, dostrzegała jednak zjawiska, których na wyprostowanych kończynach nie dałaby rady dostrzec. Szczegóły i drobiazgi zlewające się w dokładnie przemyślaną całość. Każdy fragment sam w sobie był perfekcyjny, a skrawki perfekcji mogły utworzyć tylko i wyłącznie równie perfekcyjną jedność.

    Ale tej nocy było inaczej. Owszem, koszmar otworzył przed nią swoje wrota, zachęcając do skorzystania z usług iście hotelowych, lecz wydawałoby się, że nie krył podstępu. Co za tym idzie – wcale nie był koszmarnym koszmarem. Przyzwyczajona do ciągłej ucieczki, gotowa do walki, rzucała się na najmniejsze przedmioty powodujące napady lęku. A, że lęk trzymał się jej kurczowo tak jak zresztą ona piaszczystego gruntu – wskakiwała, rozszarpywała i gładziła hulające krzaczki przydrożne. Wyczuwała poduszeczkami ziarenka piasku, drobne skałki, które rozpadały się po postawieniu silniejszego kroku. Piaskowce chyba zwykle mają to do siebie, że powstałe z prochu w proch się obracają. Krocząc swobodniej niż w pierwszej części snu, poczuła znajomą woń herbaty. To zioła, które parzyła Amaris. Rozpoznała je i gdyby ktoś zapytał, potrafiłaby z niezwykłym spokojem opisać niektóre z ich szczególnych właściwości. Im bliżej zapachu była, tym bezpieczniej się czuła, a spięte mięśnie – rozluźniały się z kolejnymi krokami. Czy to możliwe, aby dobrane w precyzyjny sposób liście czy gałązki mijane przez nią co dzień w drodze do pracy potrafiły wyleczyć ją z ciężkich koszmarów? Czy to tylko przypadek, w który chciała uwierzyć całym serduszkiem?

    Wraz z zapachem niósł się letni wiatr, otulał zmarznięte, rozdygotane od stresu ciało. Trawa kołysała się to w jedną, to w drugą stronę, a kwiaty? Kwiaty rozkwitały, wyglądając banalnie — a niebywale pięknie. Idealne. Maki i stokrotki, ale to na te czerwone zwróciła szczególną uwagę. Tak cienkie płatki, które zaraz po dotknięciu gniotły się i puszczały soki. Wyglądały wtedy bezbronnie, jakby czekały na zbawienie – na ponownie idealne, piękne życie – ale zostawały w tym samym opłakanym stanie. I takie też umierały. Dlatego Silent przywykła do niedotykania kwiatków, aby nie poczynić im krzywdy. Jednak maki, które ją otaczały w tej chwili, były znacznie większe i wydawać by się mogło – też znacznie silniejsze od polnych maczków z pospolitych łąk. Bijący blask wabił ją, a kiedy uległa pokusie zdała sobie sprawę, że owocnia po każdym zagięciu, wgnieceniu i ogólnie pojętym zniesławieniu wraca do pierwotnego stanu. Ten świat dawał ukojenie – wiatr utopijny spokój, zapach rozluźniał, a kwiaty nadawały namiastkę bezpieczeństwa, bo były czymś, co dobrze znała, a zarazem jedynym elementem, który pamiętała z czasów szczenięcych. Czy to możliwe, że jednak udało się wyrwać przytłaczające, nienawistne myśli błądzące po jej głowie, czy znowu to tylko przypadek, któremu chciała się oddać i ufać w ciemno? Czy Amaris rzeczywiście potrafiłaby odczarować ją ze specyficznej klątwy, która spoczywała na jej karku? Być może, ale żeby się przekonać musiałaby spędzić z suczką jeszcze więcej czasu – co nie byłoby problemem. Silent szukała rozwagi, a rozwaga sama ją znalazła. Tego dnia na górce, całkiem niedawno. I było jej bardzo dobrze w tej parze. Jeśli zielarka również czuła się w porządku – błędem byłoby poddać się presji i zrezygnować z więzi, która powolutku zaczynała zaplatać supełki na nici łączącej ich dwa nieszczególnie szczególne byty.

    Ciche stuknięcie zakłócające ciszę, jaka panowała we śnie, wyrwało ją ze świata, którego tym razem nie miała ochoty opuszczać. Przeciągnęła się ospale, a jej wzrok od razu powędrował w stronę Amaris, która prawdopodobnie nie spała już od jakiegoś czasu.
- Wybacz, nie chciałam Cię obudzić. Mam nadzieję, że dobrze spałaś – mówiła, a wypowiadając słowa kierowane w stronę Silent, przystanęła na moment, zaprzestając wykonywania innych czynności tak, aby wilcza sunia dokładnie mogła zrozumieć każdy wyraz.
A wtedy, aby dać znaczącą odpowiedź, suka wstała z prowizorycznego legowiska. Dopiero teraz dostrzegła unoszącą się parę i wnet poczuła zapach – ten sam co we śnie.

A jednak.

[Amaris?]
1230 słów, + 15 j

Od Hebe CD. Ziny

 Ruszyła swobodnie siecią miejskich uliczek, których pewne fragmenty znała niemalże na pamięć, i skierowała się do portu, jak zaproponowała borderka. Znaczną część swojego dotychczasowego życia spędziła w tej wiosce, ganiając za rozrywkami i sycąc swoją ciekawość świata, mimo tego ta wciąż ją zaskakiwała — czy to napotkanymi osobami, czy też swoim własnym układem. Hebe wciąż zdarzało się gubić, kiedy odkrywała coraz to nowsze zakamarki, o których wcześniej nie miała pojęcia. Może właśnie dlatego to miejsce nigdy nie miało okazji jej się znudzić? 
Starała się nie rozmyślać, czy słusznie postąpiła, mówiąc Zinie o swoich zaręczynach — ten temat sprawiał, że czuła się nieswojo, dlatego nikomu, poza, rzecz jasna, Erato i teraz Ziną, o tym nie wspomniała. A jednak mimowolnie zaatakowały ją niechciane myśli dotyczące Mojito, które zostały rozproszone dopiero wtedy, gdy prawie wpadła pod nogi jednego z ludzi — umknęła gwałtownie, tym samym wyrywając się z drapieżnych szponów zamyślenia. Wpadła na Zinę i po chwili posłała jej przepraszające spojrzenie, ale ta tylko się roześmiała, jakby zupełnie nic się nie stało. Hebe zapomniała o jej obecności. Zapomniała o całym świecie, gdy pożerały ją wątpliwości i zmartwienia, i dopiero teraz w pełni wróciła do rzeczywistości. 
Rozbieganym wzrokiem wybadała otoczenie, próbując zignorować otaczających je ludzi, i stwierdziła, że przed nimi maluje się port. Frustrujący tłum zanikał w przystani, sprawiając, że Hebe nie czuła się dłużej przytłoczona plątaniem pod nogami mieszkańców miasta i mogła wreszcie odetchnąć z ulgą, bez obaw, że zaraz zostanie podeptana.
— Hej, patrz — zagaiła Zina, a gdy łowczyni obdarzyła ją swoją uwagą, wskazała pyskiem na stoisko z rybami. 
Mieszana suczka przyglądała mu się chwilę; zdawało się, że obrócony tyłem sprzedawca był zajęty obrabianiem surowych ryb, co stanowiło dla niej i Ziny idealną okazję. Skinęła głową w kierunku towarzyszki i uśmiechnęła się konspiracyjnie.
— Mam nadzieję, że ty również masz ochotę na niewielką dawkę adrenaliny, bo nie widzi mi się żebranie o jedzenie — rzuciła wyzywająco i machnęła z rozbawieniem ogonem.
Była łowcą, zdobywcą, a nie gotowym odbyć pokaz sztuczek pupilkiem. 
— Czytasz mi w myślach. — Piratka puściła jej oczko i odwzajemniła uśmiech. — Zdaje się, że piraci mają złodziejstwo we krwi, więc z przyjemnością przystaję na twoją propozycję. — A więc misja dla nich obu nie miała być niczym trudnym — łowczyni i złodziejka, choć z pozoru naznaczone różnicami i innym nazewnictwem, obie były przyzwyczajone, wręcz stworzone do zdobywania. 
Była między nimi jednak jedna zasadnicza przepaść. Hebe, tak bardzo pragnąca wolności, polowała na nią przez całe swe życie, lecz ciężkie łańcuchy moralności skuwały jej łapy, sprawiając, że zawsze przegrywała. Natomiast Zina, jako złodziejka, wyzbyła się ich i skradła dla siebie niezależność; złapała ją za skrzydła i nie puściła. 
Popatrzyły po sobie znacząco i rzuciły się naprzód, gotowe do rabunku. Nie potrzebowały słów, między nimi, niczym wstęga na wietrze, tańczyła niewidzialna nić porozumienia. 
Gdy dopadły do niewielkiej budki, Hebe oparła się przednimi łapami o ścianę lady i zwinęła z niej pierwszą lepszą rybę, a następnie biorąc nogi za pas, pognała w losowym kierunku, aby umknąć przed złością sprzedawcy. Zerknęła za siebie, pełna nadziei, że nie zgubiła Ziny, i ku radości wypełniającej jej serce, zobaczyła ją pędzącą tuż za nią, z rozbawieniem zdobiącym oblicze i zdobyczą w pysku. 
Hebe przymknęła ślepia, podczas gdy ciepły podmuch wiatru mierzwił jej sierść i muskał ciało; to było jej złudne poczucie wolności, moment, w którym czuła, że naprawdę żyje. W takich chwilach była zupełnie gdzie indziej; była w świecie, gdzie nic ani nikt jej nie więził. Gdzie dryfowała po spokojnych wodach oceanu, gdzie prowadziły ją gwiazdy, gdzie przemierzała nieśmiertelne, skryte przed resztą uniwersum lasy, w których promienie słońca przebijały się przez korony drzew, a zwierzyna żyła w wiecznej harmonii. 
Ale koniec końców, rzeczywistość zawsze ją odnajdywała i ponownie zniewalała, zarzucając na nią swoje sieci. 
Uchyliła powieki, napotkawszy widok portu; brukowane alejki, jachty i łodzie harmonijnie kołyszące się na spokojnych wodach i liczne drewniane pomosty. To właśnie w kierunku jednego z nich, najbliżej leżącego skierowała swe kroki, świadoma, że Zina podąży za nią.
Wkrótce obie przykucnęły na krańcu stabilnej konstrukcji i wypuściły ukradzione ryby z pysków, aby te wylądowały przed ich łapami. 
— Dobry wybór — cudzoziemka pochwaliła miejsce, które Hebe wybrała.
Łowczyni wyszczerzyła z zadowoleniem kły, po czym oznajmiła:
— Smacznego! 
— Nawzajem. — Zina przekręciła lekko głowę i popatrzyła na towarzyszkę, a jej oblicze przyozdobił subtelny uśmiech. Chwilę przypatrywała się łaciatej samicy, aż w końcu opuściła łeb i wzięła się za konsumpcję, rozdzierając pokrytą łuskami skórę ryby, aby dobrać się do beżowego mięsa. 
Hebe zerknęła na swoją zdobycz, a potem przelotnie na piratkę i stwierdziła, że im obu udało się ukraść upieczone już sztuki; dobrze, miała ochotę na odskocznię od surowego mięsa, które tak często jadała. Trzeba było przyznać, że przyprawy ludzi i przygotowane przez nich posiłki były rajem dla jej kubek smakowych. 
Podobnie, jak jej osobliwa towarzyszka, wreszcie zabrała się za śniadanie.
Jadły w ciszy, raz po raz rzucając sobie krótkie spojrzenia, podczas gdy lekki, nadmorski wiaterek wkradał się między ich sierść, bawiąc się w niej, niczym niesforne szczenię. Pracujące bez przerwy pokłady poskrzypywały cicho bujane przez niewzburzoną zatokę, a błękitne, pokryte nielicznymi obłoczkami niebo królowało nad nimi, odbijając się w wodzie, zupełnie jakby chciało przejrzeć się w zwierciadle. 
Hebe popatrzyła na Zinę, przeżuwając jeden z ostatnich kęsów rybiego mięsa, lecz nie miała okazji na dłużej obdarzyć towarzyszki swą uwagą; usłyszała kroki i szybko odszukała ich właścicieli, którzy zmierzali pomostem w ich stronę. 
Zmrużyła ślepia i otaksowała trzech samców wzrokiem, w nadziei, że rozpozna któregoś z nich, jednak szybko stwierdziła, że żadnego nigdy nie widziała na oczy. Dziwne. Z początku miała nadzieję, że to Boris — nie lubiła go, ale był łatwy do spławienia, mogłaby mu też wiele wyrzucić. 
— Znowu ty? — do jej uszu dobiegł szorstki głos Ziny. Gdy Hebe była zajęta obserwowaniem obcych, zdążyła się podnieść, i stała teraz na sztywnych łapach, cała spięta. 
— Miałem właśnie zapytać cię o to samo. — Odezwał się samiec stojący na przodzie. — Widzę, że tym razem jesteś w innym towarzystwie. — Złociste, pełne żywiołu ślepia skupiły się na Hebe.  
Czuła, że coś tutaj nie gra. Zmarszczyła brwi i popatrzyła na Zinę, jakby bezsłownie chciała zapytać "znasz go?", ale gdy Zina posłała jej w odpowiedzi tylko krótkie spojrzenie, ponownie skupiła się na nieznajomym. 
Wyglądał jakby w jego żyłach krążyła kapka wilczej krwi, jednak nie obdarzyła go ona swoistym wzrostem. Matowy, brzydki połysk zdobił jego ciemnoszarą, gęstą sierść, przy czym wyłaniało się z niej parę blizn. Ale to ta na uchu, która sprawiła, że oklapło, była najbardziej widoczna; przypominała bolesną pamiątkę po ostrych kłach. 
— Cieszę się, że znowu się spotykamy. Może wreszcie uda nam się wyrównać porachunki, co? — podjął, zanim którakolwiek z suczek zdążyła się odezwać i obdarzył je jadowitym uśmiechem.
— Może innym razem, musimy się zbierać — wtrąciła uprzejmie Hebe, ale wiedziała, że nie da rady opuścić pomostu, dopóki obcy nie ustąpią jej drogi.
— Tak szybko? — Na pysku, jak podejrzewała, lidera grupy odmalował się teatralny smutek. — Musimy omówić z twoją koleżanką parę spraw, a twoim towarzystwem nie pogardzimy. O ile nie okażesz się tak zadziorna, jak ona. 
Miała ochotę powołać się na Mojito, powiedzieć, że jej narzeczony jest Alfą i powinni grzecznie je puścić, w innym przypadku dorobią się kłopotów, ale szybko zorientowała się, że bliski jej samiec nie miał żadnych wpływów w mieście. To nie on był tutaj przywódcą. Ponadto w głębi jej duszy tliło się pragnienie bycia niezależną; nie potrzebowała partnera, aby przetrwać. Sama, bez pomocy innych zawsze spadała na cztery łapy i tak powinno pozostać.
— Ona nie ma z tym nic wspólnego — warknęła Zina. 
— W porządku, Zina — szepnęła łowczyni, po czym ściągnęła łopatki, uniosła wojowniczo podbródek i zwróciła się do wilczura: — Słuchaj, nie wiem kim jesteś i skąd się wziąłeś, ale nie będziesz niczego załatwiał z moją koleżanką, a ja nie będę dotrzymywać towarzystwa takim brudnym kundlom jak wy. Mam nadzieję, że się rozumiemy i nie będę musiała tego powtarzać.
Wyraźnie widziała, jak na pysku psa odmalowuje się dzika furia, a jego oczy płoną żywym ogniem. Ale nie bała się, miała wręcz jeszcze większą ochotę, aby znowu odszczekać się grupie nieznajomych. Adrenalina, która pulsowała w jej żyłach, była bezcennym doznaniem, pragnęła więcej. 
Stała wyprostowana i świdrowała wzrokiem przeciwnika, jednocześnie czując na sobie palące spojrzenia wszystkich wokół, w tym Ziny. 
Obie powinny stać się łowcami, zanim los mimowolnie nada im miano ofiar. To była odwieczna zasada lasu.
 
Zina?
1387 słów, + 15 j
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette