SZPIEG — DANTE

IMIĘ: Dante
SKRÓTY: Dane, Alighieri, Duch, Puszek… Za każdym z tych imion kryje się pewna historia, ale nie każdemu dane będzie ją poznać.
MOTTO: “My good opinion once lost is lost forever.”
PŁEĆ: Pies
WIEK: 4 lata
DATA URODZENIA: 28 grudnia, wyjątkowo zimny i ponury dzień, którego on sam nigdy specjalnie nie celebrował.
STANOWISKO: Szpieg
ODPOWIEDNIK: The Killers
CHARAKTER: Bardzo ciężko jest określić pewne rodzaje osobowości z jednego, bardzo prostego powodu. One same nie potrafią siebie wyrazić, jako tarczy używając kompletnie przeciwnego do swojej natury charakteru i tym samym nie pozwalając na odkrycie tego właściwego, dzięki któremu osoba stałaby się przewidywalna. Wpływ na to może mieć wiele czynników, jednak najczęściej to pewne wydarzenia z przeszłości, które nie dają o sobie zapomnieć, budzą potrzebę podzielenia tego co pokazujemy, a tego jacy jesteśmy naprawdę. Tak też jest w przypadku psa imieniem Dante, zakrywającego swoją wrażliwą duszę oraz nazbyt miękkie serce odziedziczone po ojcu za nieprzyjemnym, nawet surowym zachowaniem. Na czym polega owa rozbieżność pomiędzy tym jaki jest, a na jakiego się kreuje? 
    Trzeba by było zacząć od strony, którą okazuje wobec wszystkich wyższych od siebie stanowiskiem oraz obcych. Tutaj można by było go uznać za idealnie wychowanego, ponieważ od najmłodszych lat uczony był postępowania z osobami starszymi i silniejszymi od siebie, jak przystało na jego kulturę. Nie będzie się z nimi o nic wykłócał, przyznając praktycznie we wszystkim rację i zgadzając się na ich propozycje, nawet jeżeli w głębi duszy absolutnie nie ma na to ochoty. Nie mógłby jednak podjąć sprzeciwu, ponieważ zostałoby to uznane za zniewagę. Nauczył się być cicho, przytakiwać kiedy trzeba i nie drążyć niepotrzebnie tematu, mogącego doprowadzić jedynie do bólu. Od zawsze jednak lubił robić swoim rodzicielom na przekór, samemu sprowadzając na siebie nieszczęścia. Być może to miliony niepochlebnych słów skierowanych w jego stronę doprowadziły do stanu, w którym ktoś z powodzeniem mógłby uznać go za masochistę. Przeklina to, jak wielkim jest tchórzem, kiedy trzeba się postawić i nie pozwolić sobie wejść na głowę. Przeklina to, jak bardzo boi się wszelkich gwałtownych ruchów, ponieważ automatycznie uchyla się przed możliwym ciosem, który miałby nadejść, a nawet rzuconym w jego stronę przedmiotem. Nie znosi tego, kogo zrobiło z niego życie. Dlatego wyjątkowo rzadko spogląda w taflę jeziora by zobaczyć swoje odbicie, robiąc to z ogromną niechęcią oraz obrzydzeniem do samego siebie.
    W przypadku osób w jego wieku, lub tych które jakkolwiek zaszły mu za skórę, staje się osobą nieprzewidywalną. Okropnie złośliwą, zdolną do doprowadzenia człowieka do stanu, w którym nie będzie wiedział co odpowiedzieć. Słowa samca przesiąknięte tą specyficzną ironią oraz swoistym prześmiewczym akcentem, tak by wydawało się, że niczego w życiu nie bierze na poważnie. Nie obchodzi go to, co pomyślą sobie inni, a sam zakrywa się ciągle milczeniem, albo złośliwym komentarzem w kierunku oprawcy, wobec którego może sobie na takie rzeczy pozwolić. W stosunku do obcych osób jest oschły, małomówny i raczej niezbyt otwarty na poznawanie się, chociaż nienawidzi też kompletnej ciszy oraz pewnej niezręczności z tym związanej - w takim przypadku woli już mówić, nawet o sobie. Praktycznie nikomu od razu nie pozwala na bliższe poznanie jego charakteru, ciągle odtrącając daną jednostkę i dając wyraźnie do zrozumienia, jakoby nie był zainteresowany żadnym kontaktem. Jest to forma obrony przed poznaniem tego wnętrza, które jest tak łatwe do skrzywdzenia i niezwykle delikatne. Potrafi zaskoczyć jednak swoją wyjątkowo profesjonalną, elegancką postawą i niemalże doskonałą znajomością zasad dobrego wychowania. Ich mu nie brak, z całą pewnością. Pamięta o grzeczności wobec osób wyższym stanowiskiem, a także o wszystkich tych niuansach, o jakich większość z nas zapomina w wyniku natłoku przeróżnych myśli, czy obowiązków. Można uznać to za pewien atut wychowania tego psa, choć w ogóle sytuacji, nie powinno ono zawierać plusów przeważających nad negatywnym odbiorem. Głównym celem jego istnienia stało się przeżycie, a także pokazanie wszystkim, że wcale nie jest słaby. Ta ogromna ambicja każdego dnia pcha go do przodu, choćby i po trupach. Nie zrobi z siebie ofiary, nie pozwoli na to. Obserwuje wszystko oraz wszystkich z boku, pozostając niewidzialnym — do czasu.
    Jedyną słabością Dantego, czyli osobami ze specjalnym traktowaniem z jego strony, są dzieci. Nie potrafiłby im niczego odmówić, ani być wobec nich sarkastycznym. Wtedy wychodzi prawdziwa natura tego chłodnego i nieprzystępnego samca. Ta empatyczna oraz zdecydowanie bardziej przyjacielska strona, którą z jakiegoś powodu tak usilnie stara się ukryć. Bo tak naprawdę jest osobą troskliwą wobec wszystkich swoich najbliższych i szybko przywiązuje się do nowych osób, choć oczywiście nigdy by tego nie dał po sobie poznać. Jest to po prostu dla niego niemożliwe, bo okropnie boi się zostać zranionym przez kogoś, kogo zbyt szybko polubił. I często się uśmiecha. Prawdziwie, wcale nie prześmiewczo. A przynajmniej uśmiechał tak gdzieś do trzeciego roku życia, zanim wyciągnął tę swoją tarczę, mającą jakoś pomóc jego wrażliwemu oraz podatnemu na zranienia sercu. Wcześniej był może nieco zbyt naiwny w swej dziecinności, licząc na to, że ktoś kiedyś pomoże mu się wydostać z sytuacji jaka panuje w jego rodzinie. Pomógł. Nie tak jakby tego oczekiwał. Skomplikowany charakter, tak prosty do ocenienia już na samym początku, chociaż wcale nie powinno się tak dziać według wszystkiego czym w dzisiejszych czasach kierują się ludzie, nie znoszący oceniania, a jednak nieustannie to robiący. Przestało mu już jednak przeszkadzać ocenianie, przynajmniej nikt nie będzie drążył tego, jaki powinien być, a jakim być przestał. Co w sobie stłumił.
    Wyjątkowo lojalny w stosunku do tych, którym już udało się zburzyć jego mur pełen obojętności. Dla najprawdziwszych przyjaciół byłby w stanie zrobić wszystko, nie bacząc na ich zdrady. Może i nie potrafiłby wybaczyć, ale z całą pewnością poświęciłby własne życie dla nich, choć uciekłby też z każdego tonącego statku. Cóż, nie jest to ktoś komu można w stu procentach zaufać, a i on nikomu nigdy prawdziwie nie zaufa, doszukując się w każdej sytuacji podstępu. Niegdyś cichy, nieśmiały szczeniak przepadł gdzieś w odmętach trudów życia, w szczególności po śmierci najbardziej niewinnej osoby, której nawet nie było mu dane poznać. Której nawet nie było dane wziąć jednego oddechu. Po części stracił dziecięcą ciekawość, a także typową dla młodziaków ciekawość, której nigdy tak naprawdę w sobie nie kształtował, pozwalając jej odejść w spokoju. Nic jednak nie zmieniło tego, że uwielbia pozostawać w cieniu i obserwować. Obserwować, by wyciągnąć z tego dla siebie najwięcej korzyści oraz manipulować, gdy tylko zajdzie potrzeba.
RODZINA: 
  • Matka [Eloise *] - niezwykle zimna oraz niedostępna. Zdecydowanie okropny materiał na matkę, faworyzowała Freuda i nie chwaliła swoich dzieci za żadne osiągnięcia, jedynie ich krytykując. Nigdy nie okazała im choć cienia sympatii, wiecznie oceniając oraz wywracając oczami. Była idealną damą, zawsze niezwykle czystą, z niesamowitymi zdolnościami manipulacji innymi, przy czym także okropnie wyrachowana. Ponoć najpiękniejsza suczka, jaką jej partner kiedykolwiek widział. Prawdopodobnie dlatego tak szybko stracił dla niej głowę i zdecydował się porzucić swoje życie w stadzie, wyciągając ją także z życia przy ludziach.
  • Ojciec [Bjork] - według Dante absolutny pantofel, który zawsze był na każde zawołanie swojej partnerki. Zupełnie stracił głowę dla Eloise, nie zauważając żadnych jej wad aż do końca, a nawet po śmierci. Starał się nauczyć swoje dzieci wszystkiego, co sam potrafił, ponieważ wywodził się ze stada dzikich psów, które go uratowało. Nie był mieszańcem, a przynajmniej tak twierdziły psy, które znały jego rodziców. Odszedł od nich, od swojego stada, decydując się na życie z domową suczką, jednak po śmierci partnerki dołączył do nowej sfory wraz ze swoim drugim synem. Dante nigdy o nim nie mówi, udaje, że nie poznał swojego ojca.
  • Najstarszy brat [Aristotle] - wszystkowiedzący, złośliwy i przede wszystkim podstępny, zupełnie tak samo jak ich matka. Najstarszy syn, na którego zawsze spadał ciężar odpowiedzialności i zepsuł go całkowicie. Prawdopodobnie najsilniejszy z całej trójki, ale także najbardziej odpowiedzialny (wbrew wszelkim pozorom). Po śmierci rodzicielki zdecydował się na samotne życie, a słuch po nim zaginął. Dante nigdy nie życzył mu źle, aczkolwiek wolałby już nigdy w swoim życiu nie spotkać brata, ponieważ prawdopodobnie musiałby go zabić za zdradę. 
  • Starszy brat [Freud] - typowe środkowe dziecko. Nigdy nikt niczego od niego nie wymagał, nikt się nie czepiał. Uznawano go za idealnego psa, świetnego przywódcę oraz najlepszego kandydata na partnera. Postanowił pozostać w innej sforze, pierwszej, do której trafili zaraz po śmierci matki. Żywi ogromną urazę do Dante, zresztą ze wzajemnością, więc najprawdopodobniej gdyby tylko się spotkali, to od razu rzuciliby się sobie do gardeł. 
  • Nienarodzona siostra [Celia] - największa strata całej rodziny, pomijając rzecz jasna utratę matki. Zmarła będąc jeszcze w brzuchu, nigdy nie przychodząc na świat i pozostawiając po sobie ogromną pustkę, przynajmniej w sercu Dante.
PARTNERSTWO: Brak; nie uważa tego za priorytet w swoim życiu, dobrze mu jest samemu. Nie potrafiłby poświęcić swojego życia zaledwie jednej osobie.
POTOMSTWO: Brak i nie planuje. Byłby złym ojcem.
APARYCJA:
  • Rasa: Biały Owczarek Szwajcarski.
  • Umaszczenie: Śnieżnobiałe. 
  • Wysokość: 64 cm 
  • Masa: 37 kg 
  • Długość sierści: Długowłosa.
CIEKAWOSTKI: Brak.
HISTORIA: Najzwyklejszy, ponury, zimowy dzień. Akurat za oknem rozpętała się już kolejna w tym miesiącu śnieżyca, tak pospolita dla tamtejszych terenów, gdy zdarzył się jeden z cudów przypisanych jedynie naturze. W niewielkim norweskim miasteczku na świat przyszły trzy, rasowe, śnieżnobiałe szczeniaki. Szczęśliwi psi rodzice nazwali ich kolejno Aristotle, Freud i Dante, ponieważ odkąd tylko zostali związani węzłem miłosnym, marzyli o uzdolnionym potomstwie, a z takimi imionami nie mogłoby przecież być inaczej. Oboje rodziców było czystej krwi Owczarkami Szwajcarskimi, jednakże nie mieszkali od pewnego czasu pośród ludzi, w ciepłym, domowym zaciszu. Jedynie Eloise, matce szczeniaków dane było kiedykolwiek zaznać takiego sielankowego życia, jednakże zrezygnowała z niego po poznaniu swojej największej oraz jedynej miłości, Bjorka, zwykłego psa z lasu. Skrywali się przed nimi w lasach, usiłując żyć godnie “na własną łapę” i nie dać się złapać. Dzikie życie nie było więc obce trzem braciom, nieustannie walczącym między sobą o dominację, w każdej możliwej dziedzinie. Musieli nauczyć się polować, chodzić tak cicho, by nikt nie zdołał ich usłyszeć. Bez refleksu, bez zwinności nie mieli żadnych szans na przeżycie, dlatego rodzice nigdy nie dawali im nawet chwili odpoczynku, zmuszając do stymulacji każdy zmysł. Szkolili łowców, idealnych zabójców, psy które niegdyś leniwie przeleżałyby cały dzień na kanapie przed kominkiem teraz musiały znosić niedogodności życia pełnego niebezpieczeństw.
    Najmłodszym z całej rodzinki był Dante, żartobliwie zwany przez swoich braci Alighierim, co było rzecz jasna nazwiskiem poety. Od samego początku wydawał się stanowić najsłabsze ogniwo. Wiecznie siedział w samotności, przypatrując się zapasom swoich starszych braci i nie odzywając się za wiele. W zasadzie można by było go nazwać “milczkiem”, jego matka przez pierwszy rok nawet nie miała pewności, czy szczeniak w ogóle potrafił wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Szybko okazało się, że wszyscy byli w koszmarnym błędzie. Cicha woda brzegi rwie, to powiedzenie sprawdziło się całkowicie w przypadku młodego Dante, który bardzo powoli, aczkolwiek skutecznie zdołał pokazać swojej rodzinie, że potrafi zadbać sam o siebie. Był mniejszy, lecz szybszy. Słabszy, ale znacznie zwinniejszy od swoich braci. Przodował w tym, co według nich było absolutną stratą czasu. Potrafił sprytnie wtopić się w tło tak, aby druga osoba zorientowała się o jego obecności dopiero w momencie, w którym on sam tego chciał. Pozornie niepotrzebna umiejętność, zapewniająca owczarkowi znaczną przewagę w każdej możliwej sytuacji. Zawsze wolał używać rozumu, a nie siły, czego zaś jego bracia nie potrafili zaakceptować. Stanowił obiekt częstych drwin, które nauczył się puszczać mimo uszu, co nie zmieniało wcale faktu, że bardzo go bolały.
    Ta pięcioosobowa grupa często przemieszczała się z miejsca na miejsce, oddalając się coraz bardziej od dawnej sfory głowy rodziny. Pomimo ogólnej nienawiści pomiędzy braćmi, starali się pomagać sobie nawzajem, stwarzając pozory kochających krewnych. Nic nie zapowiadało ogromnej tragedii, jakiej mieli dopiero doświadczyć. Na początku drugiego roku życia, przygarnęła ich sfora złożona z dzikich psów, podobna do tej w której niegdyś znajdował się Bjork. Tak bardzo zatopili się w wygodnym życiu pośród podobnych sobie, że nawet nie zauważyli kiedy sytuacja pomiędzy Aristotlem oraz ich matką zaczęła stawać się coraz bardziej napięta. Jasne, zawsze się kłócili i nie mogli ścierpieć swojego towarzystwa, ale po burzy przychodziło słońce. Do czasu.
    Największym ciosem, jaki mógł zadać im pierwszy syn była zdrada całej rodziny. Oczywiście, że nienawidzili matki. Jak mogliby kochać kogoś, kto był bez serca? Jednak żaden z nich nigdy by nie pomyślał, aby zostawić ją na pastwę losu, samą oko w oko z ogromnym niedźwiedziem. Pewnego dnia poszli wraz z najstarszym synem na polowanie. On doskonale zapoznał się z tamtejszymi terenami, miał być ich przewodnikiem oraz niezastąpioną pomocą dla słabszej matki. Nie robili tego pierwszy raz, więc jak ktokolwiek mógłby podejrzewać Aristotle o podstęp? Okazało się, że dwa dni wcześniej znalazł legowisko niedźwiedzicy, która dopiero co urodziła. Była niezwykle agresywna, chciała bronić swoich młodych. A Aristotle skłamał matce, mówiąc, że w środku zastaną jedynie rodzinę królików. Niewielkich, łagodnych stworzeń, które przecież bez trudu mogłaby samotnie upolować. Zostawił ją, samą. I wiedział doskonale, jaki los ją czeka. Suka nie miała żadnych szans na przeżycie i chociaż naprawdę dzielnie broniła się aż do ostatniej chwili, przeciwnik był od niej znacznie większy. Aristotle jakby wyparował. Nikt nie potrafił go od tamtego czasu wytropić, nikt nie wiedział, gdzie on jest, chociaż wysłano za nim kilka pościgów.
    O planie starszego brata Dante dowiedział się dopiero po kilku miesiącach, gdy jeden z psów, który przypadkiem został świadkiem całego wydarzenia postanowił mu się zwierzyć. Właściwie, poczuł ulgę. Nie musiał pozbyć się matki samodzielnie. Ale z drugiej strony nie potrafił też wybaczyć bratu, który w jego oczach stał się po prostu zdrajcą, nie zasługującym na miano jego “brata”.
    Pies nie chciał zostać w sforze, na której terenach zginęła część jego rodziny. Ciężarna matka. Nie wiedzieli nawet o tym, że mogliby mieć siostrę, gdyby tylko Aristotle nie postąpił tak gwałtownie. Czuł jedynie pustkę. Musiał stamtąd uciec, dlatego pozostawił Freuda wraz z ojcem i wyruszył samotnie, tułając się przez wiele miesięcy.
    Wśród bezdomnych psów w jednym z niewielkich miasteczek w Norwegii dostał miano Ducha oraz Puszka. Pierwsze z powodu swojej niezwykłej umiejętności wtapiania się w tło i znikania. Drugie zaś… prawdopodobnie było wymysłem jednego z wredniejszych osobników, który w ten sposób próbował zironizować jakże przyjemne usposobienie białego samca. Z plotek dowiedział się o Północnych Krańcach, których tereny znajdowały się w pobliżu miasteczka i postanowił skończyć z życiem włóczęgi. Każdy czasami potrzebuje miejsca, które mógłby nazywać domem. Nawet Dante. 
AUTOR: Erin21 | salvanne19@gmail.com | erinrin#7768

Od Lokiego CD. Bazyliusza

    Loki leniwie podniósł się ze śniegu, po drodze otrzepując sierść z puchatych drobinek. Nie zrobiło to większej różnicy - nadal wtapiał się w tło. Obecnie lepiej dla niego. Późniejsze pory roku mogą mu sprawić nieco więcej trudności w kwestii kamuflażu, jednak norweskie zimy bywały długie, zaś on sam żywił nadzieję, że do tego czasu zdoła wystarczająco wyszlifować swoje umiejętności, by sierść czy pstrokate tło nie stanowiły problemu. Zrównał krok z nowo poznanym psiakiem.
     — Na co masz ochotę? — zagadnął. 
     Bazyl wzruszył ramionami. 
     — A bo ja wiem? Na to co się trafi. Dopiero uczę się zdobywać pożywienie, chyba nie powinienem wybrzydzać, nie?
     — I tu się mylisz — stwierdził rzeczowym tonem Loki. — Jeżeli wybrzydzasz już na etapie nauki, uczysz się zdobywać to, co chcesz. Od razu w czymś się specjalizujesz. Potem umiesz polować na wszystko, ale swoją ulubioną rzecz zdobywasz najłatwiej — tłumaczył głosem znawcy. 
     Prawda była taka, że żaden z niego myśliwy. Jeszcze. Nie szło mu najgorzej, fakt, ale do perfekcji, czy choćby zadowalającego poziomu, trochę brakowało. Pierwsze pół roku życia zamieszkiwał na leśnych terenach, jednak wówczas jedynie zakosztował wstępnej nauki polowań. Zaczął ćwiczyć gdy tylko zdołał utrzymać się na łapach, ale nie miał zbyt wiele okazji ku intensywnej praktyce. Później, gdy przeniósł się do miasta, sporo się zmieniło. W tym polowania. Tam odnalazł co prawda swoją wstępną specjalizację - podwędzanie aromatycznych kąsków ludzkim naiwniakom - lecz nie zdała się ona na wiele po ponownym powrocie do dziczy. Kiedy jednak przez te kilka miesięcy radził sobie sam pośród miejskich zaułków, polował na coś jeszcze. Szczury. Potrafił łapać małe gryzonie, a skoro tak...
     — Ja na przykład lubię lemingi — ciągnął dalej, bez zająknięcia wprowadzając w swój monolog element manipulacji. — Są małe, jest ich pełno, idealne na przekąskę, wyjątkowo smaczne jak na zamarznięte mięso... Znacznie lepsze niż takie króliki, łykowate i gorzkawe, czy chociażby ptaki, cholernie upierdliwe do złapania, a za to z małą ilością mięsa. 
     — Leming brzmi jak dobra opcja — przyznał z namysłem Bazyl, zaś Loki jedynie uśmiechnął się z zadowoleniem pod nosem. Wystarczył prosty dobór słów, by postawić na swoim, nie dając drugiemu nawet świadomości, że przystał na takową propozycję. 
     — Dobrze się składa — stwierdził, gestem łapy zatrzymując znajomego. — Bo właśnie znaleźliśmy trop. A właściwie już niemal posiłek. 
     Pośród śniegu dało się dostrzec malutki kopczyk, ledwie dostrzegalną nierówność w terenie. Biały samiec schylił pysk, by upewnić się co do zapachu. Idealnie. 
     — Ty tam podejdziesz i go wystraszysz — polecił półgłosem. — A ja złapię, kiedy wybiegnie. 
     Bazyl skinął z powagą pyskiem, najwyraźniej choć przez chwilę przywiązując wysoką wagę do zadania. Zakradł się do nory, obszedł ją dookoła, wyraźnie niepewny, jak właściwie powinien się za to zabrać. Ostatecznie pacnął łapą jej wyjście. Śnieg i garść ziemi wpadła do środka, zanim nagle, w mgnieniu oka, wyłoniła się z wnętrza sylwetka gryzonia. Leming czmychnął przez śnieg z zadziwiającą prędkością... Prosto w łapy Lokiego. Szczeniak natychmiast wbił zęby w kark gryzonia, uciszając jego krótki pisk. 
    — Łatwo poszło — stwierdził, po czym skinął w kierunku drugiego samca. — Nieźle — przyznał. Wskazał na zdobycz. — Jest twój. Ja nie jestem głodny. 
      Zamiast tego usiadł na miękkim śniegu i zaczął powoli, ze starannością czyścić łapy i pysk z krwi, aż na białej sierści nie pozostała ani jedna czerwona plamka. 
 
Bazyliusz?

Od Bazyliusza CD. Lokiego

  Z czasem Bazyl zaczynał się przyzwyczajać do nowego trybu życia, biorąc pod uwagę to, że praktycznie niczego innego dobrze nie zaznał. Estlay pomimo dość sędziwego wieku dalej uparcie go uczyła co i jak działa cały czas powtarzając przy tym: "Musisz umieć sobie radzić jak już odejdę". 
Nawet jeśli idea śmierci kogoś bliskiego niezbyt docierała do szczeniaka to słysząc dość poważny ton starszej suki zawsze się jej słuchał. 
- Bazyl, dziś sam pójdziesz w teren i załatwisz sobie coś do jedzenia. - Słysząc swoje imię szczeniak wlepił wzrok w sukę, na jej słowa kiwnął głową i wstał żeby od razu wykonać to o co prosi. - Pamiętaj, że musisz....
- Tak, tak wiem przecież muszę umieć sobie radzić. Wrócę do wieczora! - Rzucił promiennym uśmiechem w jej stronę i wybył z chatki. Wychodzenie gdziekolwiek to była ulubiona część dnia Bazyla, nigdy nie mógł się wystarczająco nacieszyć ilością drzew wokół, ani śniegiem ochładzającym jego łapy. Wszystko po prostu go zachwycało, przez co nietrudno wpadał w stan zadumy, przez który ignorował wszystko wokół. Także nie dziwne, że szybko zapomniał po co w ogóle tutaj jest. 
Nie przerywając wędrówki gapił się akurat na krajobraz rozciągający się przed nim. Jednak dość spokojna chwila nagle została przerwana, wszystko stało się tak szybko, że Bazyl nie zdążył zidentyfikować co lub kto jest napastnikiem przygniatającym go do ziemi, w dodatku czuł na tyle głowy łapy trzymające go tak żeby nie mógł wyciągnąć pyska ze śnieżnej zaspy. Zamarł. W sytuacji zagrożenia powinien zrobić cokolwiek żeby uciec, jednak strach go całkiem sparaliżował.
  — Nie ruszaj się, jeśli chcesz żyć - polecił nieznajomy, jego głos zabrzmiał dla Bazyla na tyle groźnie, że jeszcze bardziej się zestresował. Myślał tylko o tym, że zaraz będzie po nim i nikt z pewnością nie znajdzie jego ciała, a Estlay pewnie będzie się martwić , a później obwiniać się o to, że jej podopieczny jednak sobie nie poradził... Jednak ktokolwiek kto go tak urządził właśnie się odsunął, Bazyl wciąż oszołomiony, nawet nie zorientował się kiedy stał już na nogach i wpatrywał się w śnieżnobiałego szczeniaka, na oko trochę starszego. 
- Mam cię, musiałem na kimś poćwiczyć. - Nieznajomy usiadł przed nim i pochylił pysk. - Jestem Loki.
Fakt, że Bazyl poznał imię szczeniaka zdecydowanie go uspokoił. Przed powiedzeniem czegokolwiek otrzepał się ze śniegu i znów spojrzał na Lokiego. 
- Ja nazywam się Bazyliusz, no w skrócie Bazyl lepiej brzmi, no nie? - Podzielił się z nim swoim ciepłym uśmiechem. Jednak ku jego zaskoczeniu biały go nie odwzajemnił, właściwie to przeciwnie, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Bazyla w milczeniu żeby nagłe wybuchnąć śmiechem. 
- Ale cię rodzice skrzywdzili! - Loki zanosił się śmiechem, podczas gdy wyraz pyska Bazyla z uśmiechu szybko przerodził się w oburzenie. 
- No ej nie śmiej się! Twoje też nie jest jakieś genialne.
- Loki jest na pewno lepsze niż jakiś Bazyliusz 
Nie czekając na dalsze jego gadanie Bazyl naskoczył na niego z zamiarem odegrania się za wcześniej, plus zdenerwowało go upierdliwe wyśmiewanie własnego imienia. Podczas krótkiej chwili bycia w powietrzu wyobrażał sobie jak zaraz cudownie zatriumfuje nad nowopoznanym psem, jednak nim się zorientował sam znowu wylądował w śniegu, a Loki pochylał się nad nim z lekkim uśmieszkiem. 
- Ja jestem czujny w przeciwieństwie do ciebie, tak łatwo mnie nie zajdziesz.
Bazyl spojrzał na niego mrużąc oczy i ponownie podniósł się ze śniegu. Nie pozwoli sobie zepsuć nastroju przez kogoś z kim prawdopodobnie mógłby się dogadać, a przynajmniej miał taką nadzieję patrząc na to, że przez czas mieszkania tutaj z nikim się lepiej nie zapoznał nie licząc Estlay. 
- Chodź, pomożesz mi z załatwianiem czegoś do jedzenia skoro jesteś taki dobry w zachodzeniu innych od tyłu.
Mówił całkowicie szczerze, podziwiał go za taką umiejętność zwłaszcza, że on sam nie jest nawet na drodze do perfekcji w skradaniu się. Nie czekając na odpowiedź ruszył przed siebie swoim typowym radosnym krokiem. 

Loki?

Od Lokiego do Bazyliusza

     Loki przystanął na moment, wstrzymując oddech. Przywarł torsem do desek podłogi, bezgłośnie zaszurał pazurami o gładką posadzkę, by przybrać stabilną pozycję. Posunął się krok do przodu, potem jeszcze jeden...
     — Nadal źle — stwierdził Jeffrey. 
     Leżał na szerokiej kanapie przed kominkiem, zapatrzony w płomienie. Ktoś kto go nie znał, uznałby zapewne że śpi lub odpoczywa, relaksuje się. Pod jego sierścią jednak widniał zarys napiętych mięśni, jego oczy pozostawały ledwie półprzymknięte. Loki zastanawiał się, czy starszy samiec kiedykolwiek się rozluźnia czy w ogóle sypia. Teraz zaś nawet nie drgnął, wydając swój werdykt. Nie zastrzygł uszami, nie podniósł pyska, nie odwrócił ślepi. 
     Szczeniak prychnął z irytacją, podnosząc się na wyprostowane łapy. Mieszkał tu zaledwie kilka dni, jednak próby cichego nachodzenia opiekuna stały się już tradycją, swoistym wyzwaniem, celem, który zamierzał wreszcie osiągnąć. Póki co, wciąż nieskutecznie. Nie miał pojęcia, co zdradziło go tym razem. Zapach? Rozrzedzony dym z kominka i woń drewna powinna go choć częściowo zamaskować. Skrzypienie podłogi? Pilnował się, pilnował każdego kroku. Jego własny oddech? Skrzywił się. Wiele słyszał o Jeffreyu jeszcze zanim poznał go osobiście. Rebeliant od szczenięcia, zimny i nieugięty, gangster, który własnymi łapami i zębami wybudował swoje imperium w przestępczym świecie ogromnej metropolii, samotny wilk... Obecnie boss mafijny na emeryturze, zamieszkujący starą wioskę rybacką gdzieś na północnych krańcach Skandynawii. Prywatnie zaś, jego wujek. I opiekun. Zdawać by się mogło, że żaden z nich nie przyjął jeszcze w pełni tej informacji do wiadomości - ciężko się dziwić, pośród całego jej absurdu. 
     Loki wyprostował się i odchrząknął. Następnym razem się uda. Nie poddawał się łatwo i z pewnym zaskoczeniem dostrzegał, że starszy samiec zdawał się doceniać jego upór. 
     — Wychodzę — oznajmił szczeniak. 
     — Nie musisz mnie o tym informować — mruknął wilczur, nie podnosząc wzroku. 
     — Dobrze, wujku. — Młodzik ruszył w kierunku drzwi.
     — Jeffrey — poprawił go, krzywiąc się nieznacznie.
     — Dobrze — powtórzył Loki. Zatrzymał się w progu i obrzucił opiekuna przesłodzonym uśmiechem. — Wujku.
     Zniknął za drzwiami. Kolejną rozrywką w nowym domostwie stało się testowanie cierpliwości Jeffreya. Jak się okazało, miał jej zaskakująco duże pokłady. 
     Biały samiec ruszył przez śnieg. Stawiał kroki uważnie, z ostrożnością, stąpał lekko, niemal bezgłośnie. Szło mu coraz lepiej. Co więcej, pośród wszechobecnej bieli idealnie wtapiał się w tło - wymarzony kamuflaż do treningu. Zagłębiał się w las, skupiony na ruchu własnych łap i pogrążony w myślach. Jeffrey uważał to miejsce za obrzydliwie nudne. Nie zgadzał się z nim. Ta mroźna dziura miała swój potencjał - należało go jedynie odkryć.
     Przystanął nagle, gdy gdzieś pośród mroźnej ciszy dotarł do niego cichy szelest. Zastrzygł uszami, a następnie lekkim susem pokonał kilka kroków, by skryć się pośród zarośli. Wydeptaną ścieżką - tą, którą chwilę wcześniej Loki uparcie omijał, przedzierając się przez gęsty śnieg - kroczył szczeniak. Wydawał się być zupełnie pogrążony we własnych myślach, dreptał szybko i rytmicznie, jakby cieszył go spacer w miękkim śniegu. 
     Loki zmrużył oczy. Ofiara wprost żałosna, nic w porównaniu z jego dotychczasowym, stale przegrywanym wyzwaniem, jednak od czegoś trzeba zacząć, czyż nie? Jak miałby się nauczyć bez praktyki? Ruszył przed siebie. Skrzywił się, gdy śnieg zatrzeszczał pod naporem jego łap, jednak dźwięk najwyraźniej umknął obcemu szczeniakowi. Odetchnął. Przy Jeffreyu byłby już dawno spalony. Tu zaś wykorzystał swoją szansę. Lekko, bezszelestnie przemknął jeszcze kilka kroków, przyspieszył i... Skoczył. Raz i celnie. 
     Zgodnie z planem wylądował na grzbiecie szczeniaka, przewracając go. Przednimi łapami przytrzymał jego pysk w śniegu. 
     — Nie ruszaj się, jeśli chcesz żyć — polecił, starając się nadać własnym słowom moc sprawczą, jednak w ostateczności jedynie skrzywił się na ich wydźwięk. Zbyt łagodna barwa głosu, zbyt oczywisty i absurdalny rozkaz, nuta powstrzymywanego śmiechu wobec idiotycznej groźby jaką odruchowo wybrał...
     A jednak, ku jego zdumieniu, zadziałało. Nieznajomy szczeniak, choć cały w napięciu, znieruchomiał na moment na śniegu. Loki otworzył szerzej oczy, po czym wyszczerzył szeroko zęby. Po serii porażek pierwsze zwycięstwo - nawet tak małe, żałosne i nieczyste - działało niczym balsam na jego nadszarpniętą dumę. W znacznie lepszym humorze puścił kremowego samczyka i odsunął się o krok, jedną łapą pomagając mu wstać. 
     — Mam cię — oznajmił z cieniem złośliwego uśmiechu na ustach. — Musiałem na kimś poćwiczyć — dodał w ramach wyjaśnienia, stwierdzając, że ciekawiej będzie zapoznać się z obcym szczeniakiem, niż pozwolić, by ten uciekł gdzieś w swoją stronę, potencjalnie spłoszony dziwnym atakiem. Skorzystał z konsternacji drugiego, usiadł na śniegu i przechylił pysk w wyćwiczonym, przyjaznym geście. — Jestem Loki. 
 
Bazyliusz?

ADOPCJA — LOKI

Ria Putzker
dorosły
IMIĘ: Loki. Miano dobrane starannie, przypisane dopiero po kilku miesiącach życia i niezwykle trafne. Mimo to, gdzieś w międzyczasie przylgnęło do niego uciążliwe przezwisko - Loczek.
PŁEĆ: Samiec.
WIEK: Rok.
RASA: Jest to pełnokrwisty mieszaniec - w jego genach znajdziemy zarówno szlachetnych, wilczych przodków, rodowodowe kanapowce czy uliczne kundle.
DATA URODZENIA: 19 czerwca - tuż na progu lata.
CHARAKTER: Psotnik. Proste, urocze miano, jakie przylgnęło do niego już w pierwszych dniach życia. Słodkie, całkiem trafne, jednak stanowiące wprost absurdalne niedopowiedzenie. Loki to kłopoty. Mogłyby stanowić jego drugie imię, lecz prawda jest taka, że są w istocie jego wiernym towarzyszem. One szukają jego, on szuka ich - i tak oto wychodzą sobie na spotkanie. Jest to szczeniak obdarzony niezwykle bystrym umysłem i imponującymi pokładami sprytu. Obserwuje, słucha, uczy się. Prosty proces, który przychodzi mu z nadzwyczajną łatwością. Nie boi się błędów, popełnia je często i niekiedy na własne życzenie, jednak zawsze potrafi wyciągnąć z nich cenną lekcję. Kilka miesięcy życia spędził pośród miejskich ulic, znacząco różniących się od pozornie spokojnych, norweskich krańców, a przy tym cholernie niebezpiecznych dla bezpańskiego szczenięcia. Szybko więc nauczył się kombinować, myśleć nieszablonowo i dbać o czubek własnego ogona. Ma w sobie ogromne pokłady ciekawości, zaś wścibski nos wepchnie w każdą szczelinę, byleby wiedzieć. Co dokładnie? Ciężko stwierdzić. Lubi gromadzić informacje. Lubi też pakować się w tarapaty - właściwie niemal celowo. Nie toleruje nudy, toteż posunie się do wszystkiego, uwolnić się spod jej wpływu. Każda dawka adrenaliny napędza go do działania, powoli staje się narkotykiem. Nie ma problemu z łamaniem reguł czy nawet delikatnym nagięciem własnego kompasu moralnego - za każdym razem odrobinę dalej - dla świeżej porcji rozrywki. Nosi się z osobliwą dumą, tajemniczym uśmieszkiem na pysku i dziwnym, podstępnym błyskiem w oku, który żarzy się coraz jaśniej z każdym mijającym dniem. Jest zaskakująco wygadany jak na szczeniaka; każdego dnia szlifuje charyzmę i ostry język. Jego nastawienie do otoczenia nierzadko zależy od dość kapryśnego nastroju - na zmianę szuka towarzystwa lub konfliktu, ciężko stwierdzić. Odznacza się cichym rodzajem zuchwałej pewności siebie; scenę odstawia raz na jakiś czas, w innych przypadkach jedynie w milczeniu ocenia i delektuje się własną wyższością. Warto zauważyć jednak, że owe ego nie jest zawyżone. Poczucie własnej wartości buduje upartym samodoskonaleniem - niekoniecznie w najbardziej cnotliwych cechach, lecz z pewnością takich, które w przyszłości pozwolą mu się wyróżnić na tle innych.
RODZINA: Niestety, nasz młodzieniec jest ubogą sierotą. Choć tematy rodzinne zwykle zbywa poprzez machnięcie łapą lub nonszalanckie streszczenie smutnej historii, gdzieś w głębi duszy doskwiera mu utrata bliskich - w szczególności matki, Willow. Obecnie jego rodzinę stanowi wuj o imieniu Jeffrey, który przyjął młodzika pod swoje skrzydła.
AUTOR: Karmel3007 [howrse] | astralny.dyplomata@gmail.com | Karmel#4994 [Discord]

Od Jeffreya - adopcja

     Jeffrey nie oczekiwał zbyt wiele tego dnia. W istocie, odkąd zaszył się gdzieś w mroźnej dziurze na krańcach Norwegii, nie oczekiwał zbyt wiele żadnego dnia. Każdy był podobny do poprzedniego; przesycone do bólu rutyną, pozbawione smaku, zmatowiałe w śnieżnych szarościach... Powoli zaczynało działać mu to na nerwy. Nie przywykł do bezruchu. Całe życie spędził w biegu, w walce, w pracy. Uparcie stawiał sobie kolejne cele, igrał ze śmiercią i upajał się świadomością, że każdy jego dzień mógłby być ostatnim. Wówczas tego nie doceniał. Uważał strach za uciążliwy aspekt swojej działalności, słabość, która utrudniała funkcjonowanie. Obecnie żył bez strachu i odchodził od zmysłów, na skraju rozgoryczenia i uporczywego stresu, jaki towarzyszył mu każdego dnia. Owe uczucie na przestrzeni lat wszyło się pod skórę, odcisnęło piętnem w krwi i kościach tak mocno, że choć codzienna walka stała się cieniem przeszłości, ono pozostało. Chwilami rozważał odejście, jednak ciążyła mu bolesna świadomość, że nie miałby dokąd pójść. Nie pociągał go żywot włóczęgi.
     Być może powinien był zostać na zapyziałych ulicach metropolii i walczyć tak długo, aż opadnie z sił i zostanie wreszcie obalony. Co stało mu na przeszkodzie? Strach? Nigdy nie bał się śmierci; kroczyła za nim przez lata niczym cień, krok w krok, stała się osobliwym towarzyszem i tylko czekała, by zagarnąć go pod swe panowanie za sprawą jednego, nieostrożnego ruchu. Duma? Być może. W końcu legenda o kimś równie potężnym, który w końcu pozostawił za sobą swoje imperium i rozpłynął się w powietrzu brzmiała lepiej niż wersja historii, w której starzeje się, opada z sił i zostaje w końcu zagryziony przez przeciwników.
     Pozwalał myślom błądzić, gdy kroczył po miękkim, świeżym śniegu. Wokoło panowała cisza; łagodna, naznaczona skrzypieniem białego puchu pod łapami i szumem wiatru w nagich gałęziach drzew. A jednak coś pośród niej zdawało się nie być na swoim miejscu. Jeffrey zastrzygł nieznacznie uszami, lecz prócz tego krótkiego gestu w żaden sposób nie dał po sobie poznać wzmożonej czujności. Jego wilcze ślepia wodziły leniwie dookoła, choć dreszcz na karku, pierwotny instynkt informował go, że nie jest już sam. Obce spojrzenie wbijało się w jego postać. Nie stracił opanowania. Warto utrzymać potencjalnego przeciwnika w przekonaniu, że ma przewagę. 
      Coś poruszyło się w zaroślach, zaś obrońca przystanął gwałtownie. Zaklął w myślach na ową reakcję, jednak nie kontrolował jej. Nie, kiedy jego nozdrza uderzył zapach - tak obcy i tak znajomy jednocześnie, jakby ledwie wyczuwalny cień, echo czegoś, co niegdyś znał. Był jednak na tyle słaby, pomieszany z czymś innym, zupełnie nowym, że nie potrafił dopasować go do wspomnienia. Zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. 
     — Wyłaź — polecił krótko, kiedy wreszcie natrafił na intruza.
     Jak się okazało, był nim szczeniak. Biały jak śnieg - Jeffrey z pewną konsternacją stwierdził, że najpewniej już raz czy dwa powiódł wzrokiem przez miejsce w którym ukrywał się maluch, a jednak nie zauważył go. Wtapiał się w tło, przylgnął do ziemi w plątaninie gałęzi ogołoconego krzewu i czatował, wbijając spojrzenie bursztynowych ślepi w starszego samca. Gdy został odkryty, zamarł na sekundę, a następnie posłusznie wyszarpnął się z prowizorycznej kryjówki. Początkowo prześlizgnął się pomiędzy gałęziami z zaskakującą gracją, płynnie manewrując pośród ciernistego krzewu, jednak gdy tylna łapa zaplątała się w zarośla warknął coś pod nosem i szarpnął kończyną, pozwalając, by niezbyt ostre, krótkie kolce wczepiły się w jego sierść. Stanął przed obrońcą, który obserwował z uwagą jego poczynania.
     — Kim jesteś i co tu robisz? — zapytał ze znudzeniem. Powtarzał tę formułkę rzadko, stado nie miewało zbyt wielu nieproszonych gości, jednak i tak zdążyła mu zbrzydnąć. 
      — Nie wiesz kim jestem, ale ja wiem kim ty jesteś — oznajmił szczeniak, unosząc zaczepnie pysk. — Panie Jeffrey. 
      Wilczur zamrugał, zbyt późno decydując się na ukrycie konsternacji. Jego kamienne oblicze nie zdradziło wiele, lecz oczy powiedziały wystarczająco, aby młodzik uśmiechnął się z nutą dumy. 
     — To nie jest odpowiedź na moje pytanie — uciął rzeczowo obrońca. 
     — Nazywam się Loki — odparł wreszcie samczyk. — I szukałem ciebie. 
     — Mnie — powtórzył, raczej w formie twierdzenia niż pytania. — Dlaczego?
     — Bo... Potrzebuję pomocy... — Szczeniak zmieszał się nagle, stracił część energii i spojrzał na starszego samca z dołu, jakby próbował się nie skulić. — Wujku. 
      Jeffrey zamarł. Żart? Nadmiar poufałości? Podstęp w postaci szczenięcia? Nie mógł wykluczyć żadnej opcji. 
     — Willow to moja mama — kontynuował samczyk pod wpływem milczenia, zaś obrońca wsłuchiwał się w kolejne słowa w dalszym oniemieniu. — Opowiadała mi o tobie. Mówiła, że mieszkałeś w mieście, ale kiedyś odszedłeś, gdzieś daleko, na północ. Powiedziała, że jeśli kiedykolwiek będę miał kłopoty, mam cię znaleźć. — Przełknął z trudem ślinę i wyprostował się nieco, jakby chciał nadać swej wypowiedzi pewności, lżejszego tonu. — Nie mam kłopotów. Po prostu nie mam też gdzie pójść.
      Wilczur zwiesił pysk i wziął głęboki, lekko drżący oddech. Mroczny obraz zaczął powoli kształtować się w jego umyśle. 
     — Kiedy? — zapytał jedynie ochrypłym głosem, spoglądając malcowi w oczy. 
     Loki zrozumiał pytanie. Stracił nagle niezłomną postawę i zadrżał, kuląc po sobie uszy. Dopiero teraz Jeffrey zauważył, jak zmęczony był biały psiak. 
     — Kilka miesięcy temu. Trzy. Cztery. Może trochę dawniej. — Potrząsnął pyskiem. — Powiedziała że wróci. I wracała, tyle razy. Kiedyś nie było jej zbyt długo, wyszedłem by poszukać... I znalazłem ją. Ale... — Jego głos utknął mu w gardle. — Żyłem potem sam na ulicach. I dałbym sobie radę. Ja po prostu... Ja...
     Odchrząknął, wbił spojrzenie w gładki śnieg pod swoimi łapami i uparcie milczał. Zdawał się drżeć na całym ciele, jakby na siłę walczył, nie dopuszczał, usiłował sprawiać pozory... Pojedyncza łza skapnęła na biały puch. 
     Jeffrey powoli przymknął oczy. Poczuł ból, nagły i rozdzierający. Nie spodziewał się, że w jego kamiennej duszy jest miejsce na podobne uczucia. Willow. Stracili kontakt tak dawno temu, całe lata. Wciąż pamięta ją jako ledwie wyrośniętą ze szczenięcia siostrzyczkę. Jako wiecznie żywą duszę, którą ciągnęło do świata. Ale nie takiego, w jakim zatracał się jej brat. Rozstali się. A jednak raz na jakiś czas powracał do niej myślami. To dla niej jedynej zostawił informację, gdy odchodził z miasta, choć spodziewał się, że nigdy jej nie odnajdzie. Zwykłe kilka słów na tabliczce zostawionej pod wierzbą - miejscem jej narodzin, miejscem w które udawali się by wypocząć, miejscem ich rozstania. Kieruję się na Północ. Znajdź mnie, jeśli będziesz potrzebować. 
     Nigdy go nie znalazła. Nie ona. Willow nie żyła. Ale odnalazła go pewna cząstka niej. Coś, ktoś, kogo pozostawiła po sobie na tym świecie. Jeffrey nie wiedział, dlaczego śmierć siostry tak go zabolała. A przynajmniej wmawiał sobie, że nie wie. Że dawno już wymazał ją z pamięci, że nie przejmował się jej losem, że braterską miłość pozostawił w czasach naiwnego dzieciństwa... Spojrzał na białego samca z niewzruszonym, kamiennym wyrazem pyska, choć zaciskał zęby zdecydowanie za mocno. 
      — Idziemy — oznajmił beznamiętnym tonem.
      Samczyk uniósł raptownie pysk i zastrzygł uszami. Pokonał dzielącą ich odległość, dogonił wilczego psa. 
     — Dokąd? — zapytał. 
     Jeffrey odetchnął krótko i skrzywił się nieznacznie. 
     — Do domu.
 
1100 słów, + 15 j.

Od Jeffreya CD. Vanitasa

     Obrońca uniósł brwi, choć nie obdarzył towarzysza nawet krótkim spojrzeniem. 
     — Rodzice cię nie kochali, co? Nie poświęcali ci czasu? — mruknął pod nosem, formułując wypowiedź bardziej w formie stwierdzenia niż pytania. 
     — Co? — Vanitas przystanął w połowie kroku, zastrzygł uszami i natychmiast wyrównał tempo. 
     — Nic — uciął krótko Jeffrey. 
     Obecność tropiciela zakłócała jego spokój, jednak nie działała mu szczególnie na nerwy. Gdyby pozwalał się wyprowadzić z równowagi podobnymi, pomniejszymi pierdołami, dawno już popadłby w znerwicowanie i każdego ranka budziłby się z stanem przedzawałowym. Świat nosił w sobie nazbyt dużo irytujących czynników, by pozwalać każdemu z nich zaleźć sobie pod skórę i wywrzeć wpływ na funkcjonowanie. Co zaś ważniejsze, osobliwy towarzysz w czasie nocnej warty stanowił pewną odmianę, niezbyt dogodną, acz przynajmniej ocierającą się o skraj ciekawości. Zawsze jakiś drobny szczegół, marny detal, który wprowadzał odrobinę świeżości do tej samej, wydeptanej dziesiątki razy trasy. 
     Skupił się na ostatniej wypowiedzi samca i drgnął nieznacznie na słowo staruszek. Nie zaskoczyło go zanadto. Choć plasował się co najwyżej w średnim wieku, zaś wpływ eliksiru dodawał mu zaskakującej dawki niemal młodzieńczych sił witalnych, w istocie stąpał już pewien czas na tym świecie. Na pewno dłużej niż Vanitas, a i mentalnie zdawali się być na różnych poziomach. Jeffrey od zawsze, od wczesnej dorosłości, gdy tylko wyrósł z szczenięcej, gwałtownej i ruchliwej natury, posiadał starą duszę. Tropiciel, pomimo swojego wieku, zdawał się być przeciwieństwem podobnego zjawiska. 
     Obrońca skupił się na pytaniu. Mógł je zignorować, lecz równie dobrze mógł postrzępić trochę języka w nic nieznaczącej opowiastce. Co za różnica? Nie miał nic lepszego do roboty.
     — Złamałem łapę kiedyś podczas ucieczki, jeszcze jako ledwie wyrośnięty ze szczenięcia kundel. Poznałem taką jedną. Miała kłopoty i w całej swej naiwności postanowiłem jej pomóc. Okazało się, że cała scenka była urokliwą improwizacją, zaś dodatkowa banda wrogich pchlarzy czaiła się pośród uliczek, obierając sobie mnie za cel. Dużo by mówić, kontekst nie jest istotny. Ledwo uszedłem z życiem. Ratowałem się ucieczką do kanałów, gdzie zaszyłem się na parę dni, cóż, potencjalnie aby obstawiać czy przeżyję czy nie. Zacząłem nawet doceniać towarzystwo szczurów, choć spodziewałem się, że wkrótce zjedzą moje zwłoki. W ranę wdało się zakażenie, kość nie zrosła się prawidłowo i zostałem kaleką. Ale przeżyłem, wypełzłem na powierzchnię... — Wzruszył ramionami. Kilka miesięcy później wytropiłem sukę i w ramach podziękowania odgryzłem jej lewą, przednią łapę - dodał w myślach równie monotonnym tonem, którym ciągnął swój wywód. Urocze wspomnienie. — Prosty morał z tej bajki; nie ufaj nikomu, świat jest skurwiały. Zadowolony?
     — Nie obracałeś się w zbyt przyjaznym towarzystwie — zauważył Vanitas. 
     — Ty też nie. — Jeffrey obrzucił tropiciela krótkim, badawczym spojrzeniem. Mimowolnie zerknął na bliznę na barku samca. Znamię rodowe. Z pewnością. — Umiesz walczyć? Sądząc po twoich zabawach, najwyraźniej tak. Więc dlaczego tropiciel? Z twoimi umiejętnościami i znamienitym rodowodem? Zamiłowanie do polowań? — Uniósł pytająco brwi. 
 
Vanitas?

Od Vanitasa CD. Jeffreya

Trochę zawiódł się tym, że obrońca odmówił mu wspólnej zabawy na lodzie. Komicznie by to wyglądało, poza tym nie zawsze takie igraszki bywają bezpieczne, ale czy właściwie jest to jakimś przeciwwskazaniem? Przynajmniej była jakaś szansa na ciekawą akcję pełnej adrenaliny. Staruszek najwidoczniej chciał się pozbyć towarzystwa, czy po prostu wrócić do swojego patrolu, ale Vanitas tak łatwo nie odpuści. Uczepił się do niego jak rzep psiego ogona i zapytał nowego znajomego o jego pochodzenie. Dowiedział się tylko, że wilczur urodził się w jakimś mieście, nie w tym z drugiego brzegu, ale jeszcze jakiegoś innego. Nie usatysfakcjonowała go ta odpowiedź, ale nie zdążył zagadnąć o szczegóły, gdyż musiał zacząć opowiastkę o swoim rodowodzie. Gdy już skończył tę gadkę, zamilknął na moment i zwrócił wzrok na prawe ślepie towarzysza, a następnie na jego przednią kończynę tym razem po lewej stronie, na którą nieco utykał.
— Gdzie nabawiłeś się tej blizny na oku i zepsułeś sobie nogę?
— Nic wielkiego, dostało się raz pazurami, a noga to wynik kontuzji.
— Niezła jest ta profesja obrońcy, co? Masz łapy pełne roboty, czy raczej nie narzekacie tutaj na zagrożenia?
— Różnie bywa, ale na ogół to spokojna okolica — pstrokaty mruknął tylko potakująco pod nosem. Szedł przy starszym w milczeniu, biegając oczyma po okolicy, póki jego uwagi nie przykuła losowa sikorka, czy inne ptaszysko, czy raczej ptaszyna. Naprawdę, Vanitas dawno nie widział tak małego ptaka. Znaczy, widywał na pewno na co dzień, ale dopiero w tej chwili miał okazję bardziej po rozczulać się nad tymi latającymi stworzonkami i nad ich maleńkością. Podziwianie ptaków albo robaków bywało porywającym zajęciem, o niebo lepszym niż przyglądanie się innym psom. To drugie niekiedy wywoływało cierpkie odczucia i myśli. Choć to było też zależne od obserwowanego. Gdy było dane przyglądać się komuś, kogo naprawdę się lubi, to zupełnie co innego.
— Opowiedz mi coś ciekawego. Może jakąś historię z życia, taki staruszek jak ty pewnie przeżył wiele. Albo jakąś bajkę... — poprosił, by będąc ciekaw tego, jakie słowa, a może nawet cała historia wypłynie z ust wilczura. Choć zdążył już zauważyć, że nie znalazł sobie jakoś specjalnie rozmownego kompana i mógł spodziewać się odmowy, co bardzo by go zawiodło.

Jeffrey?

Od Maerose CD. Earla

Początkowo Maerose nie zamierzała pojawić się na pogrzebie emerytowanego samca Gamma Północnych Krańców. Nie wiedziała, czy czuła się na siłach. Każda myśl, którą poświęcała pogrążonym teraz w żałobie Estlay. Davonnie i Earlowi, prędzej czy później prowadziła ją ku śmierci jej własnego ojca. Znowu słyszała szloch matki. Znowu widziała zaciśnięty aż do bólu pysk Mojito. Znowu czuła tę pustkę. Pamiętała wszystkie te jego słowa o tym, jak bardzo nie chciał, by wyrosła właśnie na kogoś takiego, kim teraz była, jak bardzo się za to obwiniał, i go nienawidziła. Przypominała sobie, jak za jej szczenięcych lat próbował wpoić jej, jak być lepszym człowiekiem, i kochała go. Nie potrafiła poukładać swoich myśli, uczuć, pragnień. Czasami miała ochotę po prostu ukraść ze szpitala śmiertelną dawkę jakiegokolwiek leku i odciąć się od tego wszystkiego.
Wtedy jednak jej myśli zawsze wędrowały w jego kierunku. Jej ciało znowu było do niego przyciśnięte, ich pyski znowu były złączone w gorączkowym pocałunku. Znowu mijała go na szpitalnym korytarzu i, choć nie przemawiali do siebie ani słowem, wymienione przez nich spojrzenia miały jeszcze więcej znaczenia. Śniła o nim prawie co noc. Na początku były to tylko sny o władzy, którą mogłaby zdobyć, stając się jego partnerką. Po tym, jak pocałowali się po raz pierwszy, jej senne wizje przyjęły postać nieodpowiednią dla oczu szczeniąt, rozgrzewającą ją do czerwoności. Nagle jednak zaczęła śnić o czymś zupełnie innym. Spacerowali razem brzegiem morza. Wtulali się w siebie po ciężkim dniu w szpitalu, czerpiąc emocjonalne wsparcie z bliskości tej drugiej osoby. Wymieniali się żartami i słodkimi, delikatnymi pocałunkami. Wychowywali razem gromadkę szczeniąt, a najważniejsze nie było to, iż to ich następcy, lecz to, że to ich dzieci, owoc ich... 
Nie. Maerose nie była zakochana w Earlu. Wiedziała jednak, że nie może zostawić go samego w tak trudnych chwilach. W ciągu kilku ostatnich dni całkowicie przejęła odpowiedzialność za szpital, podczas gdy on spędzał czas ze swoją rodziną. Nie przeszkadzało jej to. Lubiła swoją pracę. Jej myśli jednak często uciekały do niego, snując rozważania na temat tego, jak się czuł, czy mimo przeżywanego zapewne bólu właściwie się odżywiał i nawadniał. Raz na jakiś czas przyłapywała się na chęci odwiedzenia go i po prostu przytulenia go. Nigdy jednak tego nie zrobiła. Nie miała w sobie dość odwagi.
Najwyraźniej to on był tym odważnym z ich dwójki. To on podszedł do niej po pogrzebie, to on zainicjował tę ważną rozmowę, którą przesuwali w czasie od tak dawna. To on wyznał, że chciałby, by była jego. To on zaproponował związek, póki co niezobowiązujący, lecz w czasie mogący przeobrazić się w partnerstwo. A ona, zamiast cieszyć się z tego, że jej plan nareszcie zaczyna przynosić efekty, poczuła przerażenie. Nie dlatego, że nie chciała z nim być. Chciała, bardzo chciała. I to właśnie było powodem jej lęku, bo, do jasnej cholery, skoro do jakiejkolwiek bliskości, kolejnych ważnych kroków w ich relacji prowadziła ich żałoba, to jak mieli sobie poradzić w dalszym życiu? Co, jeśli propozycja Earla stanowiła wyłącznie efekt przeżywanej przez niej żałoby i za jakiś czas miał on pożałować swojej propozycji? Co, jeśli ona, gdy również poczuje się lepiej psychicznie, postanowi, że nie chce tego życia, które wymarzyła sobie jako młoda, rozwydrzona samiczka? Już teraz żądza władzy odchodziła w cień, zastąpiona potrzebą bliskości. Co miało wydarzyć się później?
— Earl, ja... — zaczęła i już po chwili zamilkła, nie wiedząc, co tak właściwie chce mu odpowiedzieć. Boję się, że popełniamy błąd, więc, proszę, zapomnij o mnie? Oczywiście, że chcę z tobą być, ale proszę, proszę, proszę, nie bądź na mnie zły, jeśli nam nie wyjdzie? Nie jesteś tego wart? Ja nie jestem tego warta? — Kurwa — jęknęła cicho, czując, jak do oczu napływają jej łzy. Wbiła spojrzenie w ziemię, starając się to przed nim ukryć. — Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć — wyszeptała w końcu i, nie mogąc się powstrzymać, obdarowała go krótkim, lekkim jak motyl pocałunkiem w kącik pyska, nie dbając o to, czy ktokolwiek na nich patrzy. A potem uciekła, jak tchórz, którym była.

Nie wytrzymała długo. Pierwszego dnia, usłyszawszy, że Earl postanowił wrócić do szpitala, wzięła dzień wolny, całkiem nieźle udając przeziębienie. Leżąc jednak we własnym łóżku, kręciła się jak szalona, nie potrafiąc ani zasnąć, ani zebrać się do wykonywania jakiejkolwiek czynności. Raz po raz wracała myślami do monologu samca Gamma, odtwarzając go w pamięci jak nagranie z kasety magnetofonowej. Chciałbym mieć cię przy sobie... nie chcę chować się po kątach... nie mogę znieść myśli, że mogłabyś być z kimś innym... chciałbym, żebyś była moja... 
Pękła po niecałej godzinie. Zerwała się z łóżka tak, jakby ją parzyła i pełna determinacji, ale i złości na samą siebie, szybkim krokiem pokonała tę niewielką odległość, która dzieliła jej chatkę od szpitala. Tam zaś od razu, jedynie automatycznie reagując na powitania swych współpracowników, skierowała się ku gabinetowi Gammy. Nie zaprzątała sobie nawet głowy pukaniem. 
Zawahała się dopiero wtedy, gdy go ujrzała. Siedział przy biurku, pochylony nad jakimiś dokumentami, lecz szybko podniósł głowę, usłyszawszy skrzypienie drzwi, które ona szybko za sobą zamknęła.
— Mae... — wydusił z siebie pełnym emocji głosem, lecz już po chwili odchrząknął, by przybrać pełną profesjonalizmu maskę. — Myślałem, że jesteś przeziębiony — zauważył.
— Wyzdrowiałam — prychnęła i już po chwili stała u jego boku, nachylając się nad nim i całując go. Ku jej wyraźnej uldze, on nie zawahał się ani chwili przed odwzajemnieniem tego gestu.
— Czy to znaczy, że...? — zaczął, gdy nareszcie oderwali się od siebie.
— Nie wiem, co przyniesie los, ale chcę zaryzykować, Earl. Ja również nie chcę musieć nawet wyobrażać sobie ciebie u boku kogokolwiek innego. Nie chcę kryć się w naszych gabinetach, bojąc się, że ktoś nas znowu nakryje. — Przerwała na chwilę, wyraźnie się wahając. Postanowiła jednak wyłożyć wszystkie karty na stół, po raz pierwszy być z kimkolwiek całkowicie szczerą. Pokazać ojcu, że jest zdolna do bycia normalnym psem, a nie kalkulującą każdy swój ruch podstępną maszyną. — Earl, ja... Początkowo traktowałam cię jedynie jako sposób do osiągnięcia swoich głupich pragnień. Najpierw chciałam władzy, tytułu samicy Gamma, który mogło mi dać tylko partnerstwo z tobą. Potem potrzebowałam cię jedynie cieleśnie, twoich pocałunków, twojego dotyku. No cóż, tego nadal potrzebuję, a tytuł byłby miłym bonusem, gdyby nam się udało, ale... Już nie chcę być podstępną żmiją. Już nie chcę skupiać się wyłącznie na swoich ambicjach, na tym, co podpowiada mi głowa. Chcę podążać również za głosem serca. Chcę prawdziwie żyć. Najlepiej z tobą — zakończyła z delikatnym uśmiechem, wpatrując się w niego z nadzieją. — To znaczy... jeśli ty nadal również tego chcesz. Wiem, że to dużo do przyjęcia, ale obiecuję, że od teraz planuję być względem ciebie tylko i wyłącznie szczera — dodała, odsuwając się na kilka kroków, tracąc prawie całą swą pewność siebie. Bo dlaczego on miałby chcieć być z kimś, kto kiedyś planował go wykorzystać, by posiąść władzę?
 
Earl?
1102 słowa, + 15 j

Od Vanitasa do Anubisa

Pstrokaty, chcąc nie chcąc, zmuszony został do jakichś polowań, czyli jego obowiązków wobec profesji tropiciela. Nie narzekał ani trochę, koniec końców była to chociaż jakaś forma zajęcia. Poza tym, nie było to też szczególnie trudne. Naprawdę, taki tropiciel nie zdążyłby się nawet spocić w jeden dzień pracy. Ot, wystarczyło jedynie wywęszyć jakąś zwierzynę, a resztą zajmował się łowca. Też mi coś. Największym minusem było jednak towarzystwo w tej robocie. Był w parzę z jakąś rozgadaną i niziutką sunią. To dopiero utrapienie. Najgorsze było to, że ona była taka ze swojej natury. Przerażające. Vanitas z początku próbował płynąć z nią na jednej fali, ale szybko sobie odpuścił. Niekoniecznie przepadał za osobistościami tego typu. W końcu udało mu się jakoś odejść z dala od tamtej pierdoły i ruszył własną drogą. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że samotne zapuszczanie się w obce mu terytorium nie było koniecznie dobrym pomysłem. Z początku szedł hardym krokiem, ochłonąwszy już z całych nerwów, ale potem nieco spokorniał przed obliczami nieznanego terenu. Modlił się w duchu do losu, żeby tylko nie zesłał na niego jakiegoś nieszczęścia. Nie, żeby sam sobie nie poradził, po prostu po jego głowie znów zaczęły krążyć myśli o tych baśniowych potworach.
Pocieszył go fakt, że udało mu się złapać trop. Szczerze mówiąc, trudno mu było określić, od jakiego zwierzęcia może pochodzić taki zapach, to też zatrzymał się na moment, by lepiej przyjrzeć się, a raczej powąchać swoje znalezisko. Zając? Sarna? Rany kota, nie no, to na pewno jakieś ptaszysko! Albo i nie! Trzeba przyznać, że teraz to się nieco podenerwował się, swoją nieudaną zgaduj-zgadulą. Za dużo bodźców naraz. Nie starał się nawet o ochłonięcie, ruszył tylko śmiało przed siebie, z nadzieją, że potem uda mu się rozpoznać cel.
Nie minęło długo, aż znalazł ową zwierzynę, a raczej zwierzyna znalazła jego i to w dosyć spektakularny sposób. Jakiś kawał mięcha wpadł na niego, przewracając biednego Vanitasa na ziemię, a żeby tego było mało, przygniatał go całym swoim ciężarem. Był to zaledwie ułamek sekundy, to też pies nie zdążył się nawet zorientować, z której strony nadleciał ten gruby potwór. Wystraszył się nieźle, duszę miał na ramieniu, ale powstrzymał się od wrzasku. Pstrokaty chciał zweryfikować, na co takiego wpadł. Osobnik podniósł się z niego i spojrzał na niebieskookiego, uważnie go lustrując.
— FACET, NASTĘPNYM RAZEM TO TY UWAŻAJ CO ROBISZ! — Vanitas zerwał się na cztery łapy, stanął przed delikwentem i spojrzał mu prosto w oczy mrożącym wzrokiem, powarkując.
— Dobra, dobra, nie zesraj się. Kim ty w ogóle jesteś, co? Śmierdzisz jak jakiś włóczęga — nieznajomy odburknął i otrzepał się z błota na swoim futrze, odkrywając przy tym nieco swoją czarno-białą sierść.
— Ja ci dam włóczęga, delikwencie! Na każdego tak wpadasz, kupo futra?! Do diaska z tobą... — fuknął, przysiadł i pośpiesznie, jakby się paliło, zaczął wylizywać swoje futerko z tego całego brudu, którego nabrał się od obcego psa. — Gadaj, kim jesteś, ty cholerny bandyto.
— Może najpierw ty mi się przedstawisz, co? Jesteś w końcu tym włóczęgom, czy nie? Skąd tutaj przylazłeś?
— Mówię ci, że nie jestem jakimś nędznym włóczęgom, inteligencie! Jestem z pobliskiej sfory, moje imię to Vanitas, ale taki dewiant, jak ty pewnie nigdy o mnie nie słyszał — przybrał swoją rolę zaginionego dziedzica pradawnego rodu. Nawet podobał mu się ten cały teatrzyk. Mógł rzeczywiście poczuć się jak wielki i szlachetny książę. — Możesz mi co najwyżej łapy lizać, a patrząc na obecną sytuację, przydałoby się, żebyś to zrobił, wiesz? — uśmiechnął się zadziornie i powoli wyciągnął przednią łapę w stronę drugiego. 

Anubis?

Od Jeffreya CD. Vanitasa

     Gdy Jeffrey wylądował plecami na śniegu, niemal zareagował odruchowo. Niemal. Zbudził się w nim nie tyle instynkt, co wykreowany przez lata przestępczego życia odruch, nagłe wezwanie do walki. Napiął mięśnie, podkurczył tylne łapy i naparł nimi na brzuch przypierającego go do ziemi przeciwnika. Powstrzymał się w ostatniej chwili, jak zwykle zachowując zimną krew i racjonalną, trzeźwą ocenę sytuacji. Atak był zaskakująco szybki, wyważony i umiejętny jak na zaproszenie do zabawy, jednak nie odnalazł w owym ruchu agresji czy potencjalnego zagrożenia. Skrzywił się nieznacznie, unosząc brwi, jednak znieruchomiał na miękkim śniegu. Obrzucił młodszego samca zniesmaczonym spojrzeniem. 
     — Nie. Raczej nie — rzucił cierpko, dopuszczając do głosu nutę niecierpliwej irytacji.
     Płynnym ruchem wyrzucił tylne łapy w górę i zrzucił z siebie nowo poznanego psa. Niespiesznie zebrał się ze śniegu, leniwym ruchem otrzepał sierść z sypkiego, białego puchu. Zerknął na tropiciela z ukosa, jakby próbując upewnić się, że nie przyjdzie mu do głowy próbowanie innych "zabaw". Tam skąd Jeffrey pochodził w istocie drobne przepychanki uznawano niekiedy za rozrywkę; każdy jednak, niezależnie od relacji czy okoliczności, chciał wygrać. Bywało więc, że szczenięce pojedynki kończyły się połamanymi kośćmi czy poszarpaną skórą, a nierzadko i wrogością na długie lata. Toksyczna rywalizacja wszczepiała się w młode umysły, każda walka miała być zwycięstwem, pokazem umiejętności, wyższości i treningiem zarazem. Ciężko było odnaleźć w niej echo zabawy. I dobrze. Nie było tam czasu ani miejsca na beztroskę, a tym bardziej na słabość. Walka to walka. 
     — Sztywniak — podsumował Vanitas, przeciągając się przy tym niedbale. — No dobrze, w takim razie jak się tu bawicie, co? Jak spędzacie wolny czas?
     Obrońca skrzywił się. Cóż on się tak uczepił? Nie wyglądał na szczeniaka, raczej na w pełni dorosłego kundla, więc jego zachowanie zakrawało o absurd lub pozostałość po nieszczęśliwym dzieciństwie. Jedno z dwóch. Z drugiej strony, nie było co się dziwić. Na tutejszych terenach znalezienie ciekawego zajęcia dla kogoś z nadmiarem energii graniczyło z niemożliwością. Jeffrey sam zauważył, że choć nigdy dotąd nie znał słowa nuda, obecnie i jemu zaczęła doskwierać. Tłumaczył to sobie odpoczynkiem i swobodą życia, jednak jego zszargana nerwami i ciągłą pracą psychika niekoniecznie akceptowała podobny bezruch.
    Pstrokaty samiec wpatrywał się w niego uparcie, z wyczekiwaniem. 
    — Widzisz te zamarznięte wody przy brzegu? — Jeffrey wskazał pyskiem na skute cienkim lodem wody fiordu, obmywane przez napływające z dalsza fale. — Ponoć to idealna ślizgawka. Wejdź na nie. Poskacz sobie trochę. Gwarantuję ci, że nie będziesz się nudził — zapewnił spokojnym, rzeczowym tonem. 
    Vanitas zmarszczył nos i zmrużył z urazą ślepia. 
    — Przyłączysz się? — zaoferował słodko i zaczepnie zarazem. 
    — Oh, nie, wybacz mi proszę, ale jestem na służbie — odparł z przesadną grzecznością obrońca, jednocześnie ruszając przed siebie. — Miłej zabawy. 
    Wyminął samca i skierował się wzdłuż wybrzeża, kontynuując rutynowy obchód. Minęła sekunda, może dwie, zanim podążył jego śladem odgłos łap stawianych na skrzypiącym śniegu. Westchnął pod nosem. Zresztą, może dobrze się złożyło. Zgodnie z jego wcześniejszymi przypuszczeniami, tropiciel okazał się być nowym członkiem stada. Jego dołączenie gdzieś w międzyczasie obiło się Jeffreyowi o uszy, jednak dotychczas nie miał okazji by zainteresować się tematem. Niech i tak będzie - zawsze warto dowiedzieć się czegoś więcej. 
     — Długo już należysz do stada? Urodziłeś się tu? — zagadnął młodszy samiec, zrównując krok z wilczurem. 
     — Nie — odparł krótko, nie racząc towarzysza choćby przelotnym spojrzeniem. 
     — Więc skąd pochodzisz? 
     — Z miasta. 
     — Tego na drugim brzegu fiordu?
     — Nie. Innego — mruknął Jeffrey po raz kolejny, po czym skierował rozmowę na inne, bardziej korzystne dla siebie tory. — A ty? Skąd przybywasz?
     — To akurat bardzo ciekawe! Pochodzę bowiem z pewnego znamienitego rodu...
     — Doprawdy...?
     Jeffrey traktował jego wywód podobnie jak traktuje się biały szum w tle; niegdyś stanowił go uliczny zgiełk, teraz potok słów przypadkowego, nocnego spacerowicza. Chłonął informacje pobieżnie, pozwalał im zająć myśli, analizował w poszukiwaniu czegoś interesującego, wartego zapamiętania i wypuszczał je drugim uchem, pozwalając by spłynęły po nim jak topniejący śnieg. W istocie, zapewne zapamięta sporą część; lubił wiedzieć. Przez lata jednak nauczył się filtrować informacje na tyle skutecznie, by nie zaprzątać swoich myśli przypadkowymi faktami. Ukrywał je gdzieś na uboczu pamięci, ot, na wszelki wypadek - z rzadka zdarzało się, że bywały przydatne. 
 
Vanitas?

Od Ziny CD. Hebe

    Dostały się do szpitala późną nocą, pokryte brudem i zaschniętą krwią, ledwo żywe - nie przez urazy, lecz za sprawą naturalnego zmęczenia, emocji i opadającej adrenaliny. Uśmiechały się do siebie jak idiotki, kiedy jeden z wiecznie nieśpiących lekarzy przyjmował je na pusty oddział. Najpewniej sądziły, że są wyjątkowo subtelne w rzucanych do siebie znaczących spojrzeniach czy tłumionych chichotach po ziółkach na złagodzenie bólu, jednak sądząc po znużonej minie medyka... Nie były. Bawiły się za to przednio, pobudzone i przymulone lekkim narkotykiem zarazem. Często wspominały tę noc; właściwie, cały ten dzień. Walkę, ucieczkę, zachód słońca na plaży, włóczenie się na wpół przytomnie po skąpanym w neonach mieście i wesołą noc na pustym, zimnym oddziale. To dziwne, że właśnie tego typu wspomnienia najbardziej wpisują się w odmęty pamięci.
 
     Zasiedziała się. Stwierdziła to z pewnym zaskoczeniem, gdyż dla niej, dla istoty żyjącej w ciągłym biegu - w znaczeniu przenośnym i niemal dosłownym - regularna zmiana otoczenia była czymś naturalnym. Właściwie, zmiana paradoksalnie stanowiła normę, zaś jej brak zakrawał o jakąś osobliwą anomalię, coś nowego, niestandardowego. Przybyła w tę okolicę kilka miesięcy temu. Cóż, uściślając, przybyła może nie być najlepszym stwierdzeniem. Celowo zawędrowała jedynie na norweskie morza, które następnie zdecydowały się ją połknąć, przemielić, przetrawić i wypluć, ledwie żywą i nieprzytomną na pewien ponury brzeg o szarawym piasku i lodowatym wietrze wdzierającym się pod skórę. Nadal miała ciarki wspominając tamto wydarzenie, choć z jakiegoś powodu we własnych myślach powracała do niego zaskakująco często. Być może to odwieczne, wpisane głęboko w jej naturę zamiłowanie do adrenaliny, przygód, tańca ze śmiercią... A być może chodziło o coś innego. Być może chodziło o pewną księżniczkę, która niczym anioł wyłoniła się z mroku i wyłowiła tonącego rozbitka z głębin nadchodzącego kresu. Być może chodziło o moment, w którym zabrała ją do domu, ogrzała, nakarmiła, udzieliła schronienia. Być może chodziło o kolejne wieczory, kiedy gościła ją u siebie, kiedy we dwie raczyły się grzańcem i słodko-słonym smakiem opowieści. 
     Być może chodziło o pewne zrządzenie kapryśnego losu, pewne przypadkowe, dramatyczne spotkanie, które zupełnie nieoczekiwanie wzbudziło w duszy piratki nieznany, gorejący ogień. 
     Otrząsnęła się z zamyślenia, z pewnym zawstydzeniem uświadamiając sobie, iż jak zwykle kiedy jej myśli kierowały się na podobne tory zaczynała gestykulować - uśmiechała się jak ostatnia idiotka sama do siebie, strzygła uszami, kręciła zamaszyste kółka ogonem i przestępowała z łapy na łapę. Gesty czy mimika od zawsze stanowiły ważny element jej komunikacji czy w ogóle postaci - żywiołowej, ekspresyjnej i zmiennej, która bynajmniej nie kryła swoich emocji. Przynajmniej zazwyczaj. Opamiętała się, postawiła prosto uszy. Dawno już powinna pomyśleć o powrocie; nawet nie tyle pomyśleć, co szykować się do drogi. Nie wiązała przecież swojej przyszłości ze stadem, wiedziała, że prędzej czy później musiała wrócić na własną ścieżkę. To nie było jej miejsce. A jednak ilekroć zaczynała się nad tym zastanawiać, jej umysł zasnuwały ciemne, ponure chmury. 
     Tego ranka piratce bardziej niż kiedykolwiek doskwierała nuda. Dyskomfort narastał na przestrzeni ostatnich tygodni, wkradał się nerwowym mrowieniem pod skórę, mącił jej myśli i spokój. Siedziała w jednym miejscu, zamknięta gdzieś na krańcu świata, na odległym, lodowym pustkowiu - wyjątkowo urokliwym, owszem, pełnym ciekawych rozrywek, lecz na dłuższą metę niezmiennym i monotonnym - i to doprowadzało ją do szaleństwa. Łapy ją świerzbiły, by biec - nie brzegiem morza czy pośród lasów, lecz przed siebie. Byle dalej, byle podążyć za głosem serca, za tą słodką melodią, pradawnym zewem przygody który ciągnął ją ku sobie. Ale nie potrafiła. Choć raz po raz odrzucała od siebie tę myśl, choć uparcie odmawiała wskazania konkretnej przyczyny... Miała wrażenie, że kiedy odejdzie, pozostawi za sobą część własnej duszy. Rozerwie ją, trwale i boleśnie, będzie krwawić, cierpieć... Nie rozumiała tego. Nie chciała zrozumieć, choćby przez własną upartość. I przez strach - ten moment nadejdzie, prędzej czy później. A ona nie mogła zrobić nic, by temu zapobiec. 
     Jęknęła na głos, wypuszczając z siebie rosnącą frustrację i z impetem wbiła pysk w poduszkę, pragnąc w jakiś sposób wyładować nerwową energię. Nie podziałało. Miękki materiał stłumił uderzenie, lecz jej nos i tak boleśnie uderzył o powierzchnię pod puchową tarczą. Westchnęła. Ciężko i dramatycznie. 
      Ku zaskoczeniu piratki, wybawieniem okazało się pukanie do drzwi. Nie spodziewała się gości, zwłaszcza o tej godzinie. Pierwsze promienie słońca ledwie wysuwały się zza horyzontu, mogła być szósta czy siódma rano... Nieprzymuszona sypiała do dziewiątej, dziesiątej, niekiedy do południa jeśli zarwała noc. Tak wczesna pobudka była dla niej fenomenem i nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek o zdrowych zmysłach składał znajomym o takich porach standardowe wizyty. Podeszła do drzwi. 
     W progu ujrzała gościa bynajmniej niespodziewanego. Amaris, samica Delta, bardziej znana jej przesądnej i skorej do wiary we wszelakie plotki i legendy duszy jako nadworna wiedźma. Skinęła głową na powitanie. 
     — Mam pewną sprawę — oznajmiła na wejściu, z miejsca przechodząc do sedna. — Mogę wejść?
     Zina zamrugała na wpół śpiąco oczyma i odruchowo odsunęła się, robiąc miejsce. 
     — Oczywiście. 
     W pierwszym odruchu, gdy otrząsnęła się z zamroczenia, chciała zaoferować herbaty czy czegoś do jedzenia, jednak Amaris nie wyglądała na zainteresowaną. Przeciwnie. Sprawiała wrażenie dogłębnie pogrążonej we własnych myślach, nieco strapionej, przepełnionej osobliwą, tajemniczą powagą. Usiadła w salonie na skraju kanapy w taki sposób, jakby w każdej chwili miała zbierać się do wyjścia.
     — Przejdźmy do konkretów — zarządziła. — Mam wizje. Zdarzały się od zawsze, jednak teraz jest ich dużo, są bardziej wyraźne, choć niejasne, nie rozumiem ich. Zupełnie jakby ktoś lub coś próbowało się ze mną skontaktować. Próbowało mnie ostrzec. Coś wisi w powietrzu... — Potrząsnęła pyskiem. — Potrzebuję twojej pomocy. W lasach zachodniej Rosji, kawałek od nadbałtyckiego wybrzeża, znajduje się pewne stado. Mieszka tam znachorka, Zofiya. Posiada księgę, dziennik... Będzie wiedziała, o co chodzi. — Delta urwała na moment, by wziąć krótki, przerywany oddech. — Chcę, żebyś się tam udała i przyniosła mi ową księgę. 
     Zina otworzyła pysk i naraz go zamknęła. Zamrugała oczyma. Nie zauważyła nawet, że brakowało pytania. "Czy podejmujesz się tego zadania?" albo "Jesteś gotowa to zrobić?". To nie było pytanie, lecz nie był również rozkaz. Zdawało się, że Amaris zwyczajnie od początku znała odpowiedź. 
     — Ja... — Piratka odchrząknęła. — Jasne. Rozumiem. Znaczy, właściwie to nie, ale...
     — Świetnie — przerwała jej zielarka. — Kiedy ją znajdziecie, dajcie jej to. — Sięgnęła do torby i wyciągnęła niewielki, lśniący naszyjnik z szorstko ciosanego kamienia. Przy okazji podsunęła rozmówczyni nieco obszarpaną, pożółkłą kartkę. — Gdy dotrzecie na wybrzeże Rosji, podążajcie podług tej mapy. Gwiazdy wskażą wam drogę, zaś z tego co wiem, jesteś z nimi obeznana. Proszę o dużo, a całość nie będzie łatwa, ale to musicie być wy... Dwie gwiazdy... Ah, do cholery. — Amaris przyjrzała się z uwagą strażniczce i machnęła z frustracją łapą. — Nieistotne. Wiem, że dacie radę, ale strzeżcie się szeptów w ciemności...
     — Zaraz — wcięła się Zina. — Zacznijmy od tego... Jacy my?
     — Nie wyruszysz sama. Ktoś będzie ci towarzyszył. Wiem, że wiesz już kto. Pomyślałaś dokładnie o jednej, konkretnej osobie, prawda? — Delta wbiła w nią uważne, enigmatyczne spojrzenie. — Wybierz ją. Nikogo innego.
     Nie miała zamiaru polemizować z owym rozkazem. 
     Gdy tylko drzwi zamknęły się za zielarką kilka minut później, wypuściła wreszcie energię która narastała w niej przez całą rozmowę. Adrenalina pulsowała w jej żyłach, dreszczyk emocji mrowił pod skórą, łaskotał jej kości... Rzucała się po mieszkaniu, narzucając na grzbiet ukochaną, skórzaną torbę i pakując do niej najpotrzebniejsze przedmioty, wiernych kompanów podróży. Niezbyt wiele, ot, niezbędne minimum, a jednak ich obecność tak rozkosznie podnosiła ją na duchu... Wypadła z rybackiej chaty jak wystrzelona, pędem przedzierała się przez głęboki śnieg, nie zwracając już uwagi na wczesną porę ani panującą dokoła, zimową ciszę. Kiedy dopadła do upatrzonych drzwi, nie raczyła nawet zapukać. Otworzyła je z impetem.
   
— Hebe, pakuj się, ruszamy na przygodę! — wrzasnęła w progu, wpadając do mieszkania wraz ze śniegiem i maniakalną, szaleńczą energią. 
     Wyglądała, jakby postradała wszystkie zmysły, zdyszana, pokryta białym puchem, z wariackim uśmiechem na pysku i lśniącymi, szeroko otwartymi oczyma. Nie zwróciła na to większej uwagi.  

Hebe?
1266 słów, + 15 j.

Od Jeffreya - zadanie 1

     — Kpisz sobie, prawda? — Głos Jeffreya jak pocisk, gwałtownie i zdecydowanie, przerwał wywód wilczego samca. 
     Concorde obrzucił go ostrym spojrzeniem, które spłynęło po nim niczym każde inne słowo jego samozwańczego przełożonego. 
     — Jakieś obiekcje, którymi chciałbyś się podzielić, Jeffrey? — odezwał się chłodno, wyzywająco patrząc w oczy stojącego w linii żołnierzy samca. 
     — Owszem. — Obrońca nie wystąpił przed szereg ani nie podniósł tonu. Spoglądał na Betę wzrokiem równie znudzonym i beznamiętnym, jak poprzednio. Chciałbym wiedzieć, czemu konkretnie miałby służyć ten żałosny teatrzyk. 
     Concorde nasrożył się; wypiął dumnie pierś, zniżył lekko pysk i ukazał szereg kłów w gardłowym, ostrzegawczym warknięciu. Jeffrey stłumił chęć wywrócenia oczyma. Stosunkowo młody samiec Beta był personą specyficzną, choć zarazem wpisującą się w proste schematy. Miał wybuchowy temperament i krótki lont, ochoczo szczerzył zęby i nosił się jako przywódca, gotowy w każdej chwili przypomnieć swym rzekomym poddanym ich miejsce. Nigdy jednak tego nie uczynił. Prezentował się jako samiec potencjalnie niebezpieczny i waleczny; niestabilna energia łączyła się z nazbyt obfitą szczyptą agresji oraz podbudowywanym przez pozycję ego. Podobne zestawienie cech idealnie nadawało się do wojska, ale - w opinii wilczego obrońcy - nie na przywódcę. Żołnierze powinni czuć respekt wobec postaci w każdej odsłonie. Przywódca powinien być w stanie bez słowa podnieść łapę i sprawić, by umilkli, oczekując rozkazów. Concorde dużo szczekał. I dopiero w ten sposób zjednywał sobie szacunek i posłuszeństwo. 
     Nic dziwnego, że swoją pozycję zawdzięczał małżeństwu. Jeffrey każdorazowo miał ochotę roześmiać się z goryczą na tę myśl. To gorsze niż stanowisko dziedziczone po rodzicach. Istna loteria - jedną z najważniejszych osobistości w stadzie może zostać persona wybitnie sprytna, gotowa rozkochać w sobie księcia czy księżniczkę by dojść do władzy, lub zupełnie przypadkowa, obdarzona zerowymi kwalifikacjami i zgarnięta do hierarchii znikąd, w imię miłości. Cóż za absurd. 
      — To demonstracja siły i przegląd wojska zarazem. — Erato wysunęła się kilka kroków naprzód, rzucając uspokajające spojrzenie w kierunku partnera. — Musimy pokazać, że jako wojownicy jesteśmy gotowi służyć stadu w chwili ewentualnego zagrożenia. Taka perspektywa podbuduje morale pozostałych członków. 
      Obrońca uniósł nieznacznie brwi. Samica Beta sprawdzała się w swojej roli nie najgorzej, choć brakowało jej doświadczenia w praktyce. Można stwierdzić, że darzył ją pewną powściągliwą dawką szacunku, co już czyniło przebywanie w koszarach bardziej znośnym. Obrócił ostentacyjnie pysk w kierunku szeregu i powiódł powolnym wzrokiem po garstce zgromadzonych. Marna gromadka marnego stada, nic nazbyt żałosnego, ot, dostosowane do warunków. Do momentu, kiedy ktoś nie postanawia z takim zapleczem urządzić defilady, której idea sama w sobie zakrawała o absurd. Westchnął głęboko.
     — Obawiam się, że akurat w dniu defilady odezwie się stary uraz w łapie — stwierdził z udawaną goryczą. — Cóż za złośliwy zbieg okoliczności. To pewnie przez pogodę. 
     Obserwował, jak na pysku Concorde pojawia się zirytowany wyraz. 
     — Nie tolerujemy dezerterów. 
     — A ja nie dezerteruję. — Jeffrey ze znużeniem wzruszył ramionami. — Co poradzę, że kondycja zdrowotna nie pozwoli mi uczestniczyć w paradzie błaznów? 
     Samiec zacisnął zęby i warknął krótko. Erato zmarszczyła brwi. 
     — Sądzę, że powinieneś obrać dodatkową nocną wartę. Dzisiaj — oznajmiła. 
     Uśmiechnął się pod nosem. Cóż za kara. Tam, skąd pochodził, za podobną niesubordynację podwładny skończyłby z połamanymi żebrami. Tu zaś brakowało jedynie by dorzucili "i przemyśl swoje zachowanie". 
     Nie miał nic przeciwko nocnym wartom. Aura mroku i uśpionej apatii napawała go wewnętrznym spokojem. Choć na miejskich ulicach jego życie - w tym najbardziej wymagające i ryzykowne momenty - rozgrywało się zwykle właśnie po zmroku, tu owy czas przynosił ukojenie. Członkowie stada zaszywali się w drewnianych chatach, po północy w większości okien gasły światła. Śnieżna pokrywa tłumiła odległe odgłosy, z rzadka docierające na północne krańce echo ludzkiego zgiełku. Od strony fiordu niósł się jedynie harmonijny szum fal. Jeffrey zwykle rozpoczynał swój obchód od strony lasu, następnie zaś spacerował wybrzeżem. Rozgarniał powolnymi ruchami warstwę śniegu, stawiał pewne kroki na śliskich kamieniach i obserwował przeciwległy brzeg osobliwej zatoki. Mieściło się tam ludzkie miasto - niezbyt wielkie, żadna metropolia, acz posiadające swój własny urok. Odcinało się na tle białego puchu i nocnej ciemności, jego światła migotały ciepłem i tonęły rozmazanym odbiciem w przybrzeżnych wodach. 
     Cicha, spokojna noc. Nieco zbyt spokojna. 
     Nagły niepokój uderzył w niego chłodnym dreszczem przebiegającym wzdłuż kręgosłupa. Zwykłe przeczucie, nic więcej, jednak lekceważył swoje pierwotne instynkty wystarczająco długo, by nauczyć się na własnych błędach. Zszedł z głównej drogi i zniknął pośród zarośli. Znajdował się obecnie nieopodal mostu prowadzącego na wysepkę, zapełnioną prowizorycznym poligonem i kilkoma budynkami administracyjnymi. To właśnie od tej strony dało się wyruszyć wyboistą, częściowo górzystą trasą do ludzkiego miasta; wystarczyło przejść przez wioskę lub ominąć ją zalesioną częścią kamienistych terenów. Jeffrey postawił uszy i nasłuchiwał. Wyglądało na to, że tej nocy ktoś postanowił z owej drogi skorzystać. 
    Z ciemności wyłoniła się grupka psów; piątka, dla uściślenia. Różnej postury, maści, płci i rasy, choć niemal każdy z nich wyglądał na pospolitego mieszańca. Charakterystyczna "odmiana" zamieszkująca miejskie ulice. Kierowali się w stronę mostu, zaskakująco pewnie jak na bandę intruzów. Wyglądało na to, że kundlom znudziło się gmeranie po śmietnikach w poszukiwaniu pożywienia i postanowili zapolować na stadny spichlerz. Niezbyt rozsądnie. 
    Obrońca obserwował i czekał, chwilowo skryty w cieniu, niezauważony. Nie spieszył się. Cierpliwie obserwował, jak grupka rozgląda się dookoła i wstępuje na most. Dopiero wtedy wszczął alarm. Uniósł pysk ku ciemnemu niebu i zawył, donośnie i przeciągle, informując o zagrożeniu. System był prosty - drugi wartownik, o ile danej nocy takowy był na służbie, lub ktokolwiek kto usłyszał sygnał, powiadamiał Betę. Zbierali się wojskowi, gotowi do obrony. Przystępowali do akcji. Jeffrey nie był głupi. Mieli przewagę liczebną, wyglądali na wojowników lub przynajmniej mniej lub bardziej zaznajomionych z przemocą ulicznych pchlarzy; nie zamierzał pchać się do całościowej walki samodzielnie jak lekkomyślny szczeniak. Wezwał posiłki. Musiał jeszcze na nie poczekać. Z tym bez problemu da sobie radę.
     Zeskoczył z punktu obserwacyjnego z powrotem na główną drogę i stanął na początku mostu, zagradzając potencjalną szansę odwrotu. Grupa intruzów skupiła na nim całą swoją uwagę; był sam, celowo utykał na przednią łapę, zaś pomimo masywnej postury sprawiał wrażenie nieco przygarbionego, słabszego. I o to chodziło. Uśpienie czujności przeciwnika stanowiło podstawę, podbudowywało jego pewność siebie i zwiększało ryzyko popełnienia błędu. Takiego, jak chociażby zaatakowanie w pojedynkę; czarna samica rzuciła się do przodu. Przystąpiła do ataku nagle, bez słowa czy ostrzeżenia. Najwyraźniej nie należeli do zbyt wygadanych. Szkoda. Z takimi łatwiej sobie poradzić - skupiają się na kpinach, przechwałkach czy groźbach zamiast na walce. Ci zaś, pomimo drobnych niedociągnięć, zdawali się być sztywno nastawieni na osiągnięcie celu.
     Jeffrey wyprostował się raptownie, przyjmując odpowiednią pozycję. Przywarł łapami do ziemi, wyliczył właściwy moment, uchylił się i odskoczył. Zaraz potem naparł całym swoim ciężarem na przeciwniczkę, zatopił kły w jej barku i szarpnięciem posłał na ziemię. To by było na tyle, jeśli chodzi o pojedynek. Reszta intruzów ruszyła naprzód. Wilczur poczuł znajome mrowienie adrenaliny pod skórą - nieomal się uśmiechnął. Miał doświadczenie i siłę; w dawnym życiu nie zbudował przecież swojej pozycji na niczym. Skoczył przed siebie, pozwalając ślepym instynktom zamroczyć umysł, rzucić się w wir walki. Brakowało mu tego. Cóż za absurdalne stwierdzenie, jednak w istocie, nuda wrzynała się już w jego kości. Bezpieczny, swobodny żywot miał swoje zalety, lecz dla kogoś kto całą swą istotę zbudował na walce - o przetrwanie, o pozycję, o władzę - szybko tracił smak, mącony przez ciągły niepokój. Zupełnie jakby cała ta utopijna bańka mogła pęknąć w każdym momencie. Ot, słodki, monotonny sen, przepełniony mdłą pustką. 
     Zatracił się w walce. Ból przyjemnie stymulował jego zmysły, pobudzał do działania. W wirze kłów i pazurów rozkoszował się chorą determinacją, odrzucając na moment tak bliski mu rozsądek. Wylądował na plecach; tępy ból przetoczył się przez jego ciało, obce szpony wbiły się w jego klatkę piersiową. Podkurczył tylne łapy, z całą siłą naparł nimi na brzuch przeciwnika i wyrzucił je w górę. Brązowy kundel przeleciał ponad kamienną barierą mostu, lądując z pluskiem w lodowatej wodzie. Obrońca zerwał się z ziemi. Czyjeś kły wgryzły się w jego lewy bark, skupił się na nich, w międzyczasie ktoś naskoczył na niego od drugiej strony...
     Ciężar zelżał. Szarpnął się gwałtownie i powalił pierwszego przeciwnika. Zerknął za siebie. Należący do stada doberman odciągał właśnie burego samca od atakowanego obrońcy. W międzyczasie na moście zjawiła się para Beta. Concorde przyciskał do ziemi masywnego rottweilera, zaś Erato odparowywała cios czarnej suki, która zdążyła pozbierać się z kamiennej posadzki. 
     — No nareszcie — skomentował mrukliwie Jeffrey, na co Erato posłała mu jedynie krótkie spojrzenie; niemalże powitalne. 
     Siły zostały wyrównane; właściwie, w ocenie Jeffreya, przeważone - tak jak ich szala zwycięstwa. Część bandy wymknęła się z pułapki stadnych strażników, pognali w kierunku miasta. Ranna suka i niedoszły topielec mieli zostać zaprowadzeni przed oblicze Alfy. Znając życie sprawa rozejdzie się po kościach. Nikt nie chciał robić sobie wrogów pośród miejskich gangów, zaś wszelakie opcje "ukarania" winnych sprowadzały się do egzekucji, której w tych stronach nikt by się nie podjął. Przez chwilę zastanawiał się, jak to ostatecznie będzie wyglądać, niemal zapragnął to zobaczyć. "Bardzo proszę, nie wchodźcie więcej na nasze tereny, to nieładnie. A teraz możecie iść." Parsknął pod nosem. 
     — Nic ci nie jest? — zagadnęła Erato, podchodząc do obrońcy. 
     Ocenił pobieżnie swój stan. Kilka większych siniaków, parę zadrapań, ze dwie dotkliwsze rany. Nic z czym nie miałby do tej pory do czynienia. Skwitował pytanie krótkim wzruszeniem ramion. 
     — Wiadomo, czego chcieli? — padło kolejne pytanie. 
     — Najpewniej spichlerza. Nic nadzwyczajnego, choć wydawali się być wyszkoleni. Pewnie jakiś miejski gang — odparł rzeczowo. — Musieli nas obserwować przez jakiś czas, bo ominęli pierwszego wartownika. Nie spodziewali się najwyraźniej, że tej nocy będzie też drugi.
     Beta pokiwała z uwagą pyskiem. 
     — W każdym razie, dobrze że byłeś na służbie. Sądzę, że można wspomnieć o twoich zasługach w trakcie defilady — dodała. 
     Jeffrey westchnął żałośnie i uniósł pysk ku niebu. Zasługach. O wykonaniu absolutnego minimum, zwyczajnym spełnieniu przypisanych obowiązków. Tego tylko brakowało, by stał się głównym bohaterem parady klaunów.
     — Oh nie, spójrz tylko. Jestem ranny, co za pech. Nie dam rady uczestniczyć — stwierdził ironicznym tonem, nie kryjąc się nawet z własną bezczelnością. 
     Concorde zerknął na niego krzywo, jednak tym razem jedynie prychnął pod nosem. Obrońca posłał mu słodki uśmiech.
      Kilka dni później obserwował słynną defiladę z boku; nie tyle z tłumu gapiów, co z odległości. Musiał przyznać, całość nie wyglądała tak żałośnie, jak się spodziewał, nawet przy skromnej liczebności oddziału. Wieści o nocnym ataku tak czy inaczej rozeszły się po stadzie, więc członkowie tym chętniej zgromadzili się, by podziwiać "pokaz siły i umiejętności północnych wojowników". Jeffrey uśmiechnął się pod nosem z mieszanką politowania i podziwu. Nieźle. Niech urządzają sobie te urocze szopki. Byleby bez niego. 
 
ZADANIE ZALICZONE
(1697 słów)
Nagroda 50 j + 15 j  
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette