Od Davonny CD. Mojito

  Westchnęła z ulgą. Obawiała się, że przyszły Alfa może nie przyjąć przeprosin, ale najwidoczniej za bardzo się przejmowała. Uśmiechnęła się do niego delikatnie, co po części należało do wyrażenia wdzięczności, jak i uprzejmości. W końcu jeśli ktoś wyżej w hierarchii posyła do kogoś uśmiech, należy go odwzajemnić, czyż nie? Przynajmniej tak uważała Davonna.
  Jednak biały samczyk wydał jej się dość... Obojętny, jeżeli tak to można nazwać. Patrząc na jego gesty, słowa, Mojito odbiegał od jej wyobrażeń idealnego księcia, który w przyszłości godnie będzie pełnić stanowisko odziedziczone po rodzicach.
  Zdając sobie sprawę z tego, że zbyt mocno się zmyśliła, potrząsnęła delikatnie głową, co dla przyglądającego się jej szczenięcia mogło być dość dziwnym odruchem. Skarciła siebie w myślach, że w ogóle mogła tak oceniać co dopiero nowo poznane szczenię.
- Zwiedzasz szpital z tatą? - Zapytała, przenosząc wzrok na samca Alfa i jej rodziców, którzy z nim rozmawiali.
- Tak - rzucił niedbale i nieco przeciągle, wzruszając przy tym ramionami. Zauważyła, że najpewniej był znudzony, czego młoda nie mogła do końca zrozumieć. Przecież zwiedzanie szpitala u boku rodzica jest takie ekscytujące! Davonna jeszcze nie rozumiała, że nie dla każdego medycyna jest czymś świetnym, cudownym. W tamtym momencie miała okazję się tego nauczyć.
- Ja też - odparła nagle, delikatnie machając ogonem. W odpowiedzi otrzymała jedynie uśmiech, jakby wymuszony.
  Chociaż suczka chciała jakoś dalej popchnąć tę rozmowę, kompletnie nie wiedziała, o czym mogłaby dyskutować z białym samcem. Nie sądziła, aby Mojito interesowały sprawy związane ze szpitalem, medycyną, dlatego też milczała, mimo to wciąż w umyśle szukając jakichś ciekawszych tematów, dzięki którym przerwie ciszę, przez którą młoda czuła się niezręcznie. Jednak nie przynosiło to żadnych skutków i mimo iż liczyła, że Mojito może pierwszy się odezwie, nic jednak nie wskazywało, aby miało to nastąpić.
  Zamyślenie ponownie opanowało jej osobę. Nim jednak zdała sobie z tego sprawę, Mojito wraz z rodzicielem już nie było. Opuścili szpital. Sunia mogła już jedynie pokręcić głową z bezsilności. Powróciła tylko do rozmowy z rodzicami oraz bratem, powoli wyrzucając z umysłu spotkanie z białym szczeniakiem.
  Jednak wspomnienie z ów spotkania wróciło do Davonny już po kilku dniach, na jednym z jej samotnych przechadzek (co było rzadkością, gdyż młoda zdecydowanie wolała spacerować w towarzystwie rodziców). Kroczyła wzdłuż fiordu, jak zwykle wiecznie zamyślona. Z tego transu wyrwał ją widok szczeniaka, które siedziało i wpatrywało się w taflę czystej wody. Kiedy była nieco bliżej, w białym szczenięciu rozpoznała Mojito.

Mojito?

Od Mojito C.D. Davonny

Białe szczenię szybko zapomniało o incydencie, gdy tylko znalazło się w bazie wojskowej stada. Obserwacje walczących psów sprawiły mu niebywałą radość. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że ojciec się gdzieś oddalił z samcem, którego mieli przyjemność gościć jakiś czas temu we własnym domu, oraz z jakąś samicą. Mojito nie do końca się tym przejął. Widząc, że ojciec wraz z tą dwójką przechadza się i jest zajęty rozmową, próbował niezdarnie naśladować walczące psy. Nie mając jednak przeciwnika znudził się tym tak szybko, jak zaczął próbować.
Minęła około godzina, aż w końcu rodziciel białego szczenięcia wrócił do niego. Uśmiechnął się do swojego syna, po czym pożegnał z betą i towarzyszącą mu suką. Oboje wyszli z budynku. 
— I jak? — spytał czarny seter, nie patrząc nawet na swojego potomka. Mojito wzruszył tylko ramionami, nic mu nie odpowiadając. Rodzice białego szczenięcia dobrze wiedzieli, jak trudny charakter posiada. Nie był skory do okazywania jakichkolwiek uczuć, nie umiał ich też nazywać. 
Psy dotarły do szpitala, który w drugiej kolejności mieli odwiedzić. Białe szczenię nie ukrywało swojego znudzenia. Chciał już wrócić do domu. Miał ochotę posiedzieć nad fiordem i wpatrywać się w miasto, które odbijało się w jego tafli. Nie chciał jednak zrobić przykrości swojemu ojcu, stąd zdecydował się udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Rozglądał się więc po szpitalu, w którym aktualnie znajdował się ze swoim rodzicielem. Nie było tu jakiegoś tłoku, dało się mimo to słyszeć jakieś rozmowy. 
— Cześć. — usłyszał nagle cichy głosik. Odwrócił się w stronę, z którego ten dobiegał. Ujrzał młodą, czarną suczkę. — Jestem Davonna i chciałam jeszcze raz przeprosić... — kontynuowała. Szczeniak uniósł głowę by spojrzeć na czarnego setera. Samiec jednak zajął się rozmową z innymi psami, które musiały nagle do niego podejść. Spojrzał więc ponownie na czarnego szczeniaka.
— Przeprosić? Za co? — spytał, przekrzywiając głowę lekko na lewo.
— Jak to? Nie pamiętasz? Wpadłam na ciebie przez przypadek jakiś czas temu. — wyjaśniła. Mojito wszystko sobie przypomniał. Faktycznie taki incydent miał dzisiaj miejsce, zanim wraz z ojcem dotarł do bazy wojskowej na trening. Był tak zajęty fascynacją walczącymi psami, że zapomniał przy tym o wszystkim innym.
— Fakt. — rzucił. — Zdarzyło się coś takiego. — odparł. Suczka wpatrywała się w niego. Dobrze wiedział, że oczekuje przyjęcia przeprosin. On chciał jednak potrzymać ją trochę w niepewności. Przeciągnął się więc i ziewnął. — Co w związku z tym? — spytał, siadając na zimnej posadzce i drapiąc się tylną łapą za prawym uchem.
— Wybaczysz mi to? — zapytała, a białe szczenię jeszcze raz ziewnęło.
— No dobra. — odpowiedział, uśmiechając się przy tym do niej zadziornie, kątem oka przypatrując się swojemu ojcu.

< Davonna? >

Od Mojito C.D. Hebe

Obolały biały samczyk ruszył w kierunku swojej brązowo-białej towarzyszki. Wciąż tylko udawał, że nic mu nie jest. Odkąd ruszyli w podróż do miasta, odczuwał niemiłosierne skutki swojego upadku z drzewa. Szczenię nie chciało jednak dać poznać po sobie, że coś go boli i po prostu jak gdyby nigdy nic dołączył do córki bet. Samiczka uśmiechnęła się do niego i po chwili udali się w kierunku coraz to gęstszych zabudowań.
Miasto nie należało do największych. Można by je spokojnie nazwać najzwyklejszym miasteczkiem, pełniącym jakoby funkcję stolicy gminy, do której należała zamieszkiwana przez psy wieś. Mimo wszystko, miasto zrobiło na młodym białym szczenięciu niebywałe wrażenie. Odkąd pierwszy raz ujrzał je z daleka, oświetlone w nocy, odbijające się w wodzie pobliskiego fiordu nad którym to Mojito spędzał całe dnie, marzył by się w końcu do niego udać. Początkowo chciał zrobić to sam, jednak gdy teraz o tym wszystkim pomyślał, z jednej strony cieszył się, że jest tutaj z kimś. Może nie pałał radością z powodu, że była to córka bet. Wciąż jednak wolał być tutaj z kimś znajomym niż samemu.
Mojito i Hebe szybko zrozumieli zasady poruszania się po ruchliwej miejscowości. Po środku jeździły jakieś niezidentyfikowane puszki, w których zamknięci byli ludzie, a po wąskich ścieżkach z czegoś twardego, czego białe szczenię nie było w stanie nazwać, bo po prostu tej nazwy nie pamiętał, chodzili ludzie i psy. Ludzie, nie do końca owłosione istoty, które budziły zachwyt u przyszłego przywódcy. Poruszali się na tylnych łapach, przednimi chwytali różnego rodzaju przedmioty. Przeważnie ludzie mieli jasną skórę i równie jasne włosy, które Mojito zwykł nazywać najzwyczajniej w świecie sierścią tylko na głowie. Uwagę przykuwali ci, którzy odbiegali od tego wzorca. Były to pojedyncze jednostki. Różnił ich kolor włosów, który czasami bywał rudy a innym razem brązowy lub czarny. Mojito zatrzymał się jednak na dłużej przy jednym z budynków, koło którego stał mały człowiek, którego zarówno skóra jak i włosy były koloru brązowego. Po chwili jednak i on, i Hebe ruszyli dalej, gdy do ludzkiego szczenięcia podszedł większy osobnik rodzaju męskiego, zdecydowanie ciemniejszy niż młody. Psy, które mijały szczenięta różniły się od tych, które znają. Tylko nieliczni w stadzie wyglądali podobnie. Miejskie osobniki były przeważnie dwukolorowe, czarno-białe. Zdarzały się jednak osobniki szaro-białe lub rudo-białe oraz z całkowicie białą sierścią. Ich uszy były stojące, a ogony lekko podkręcone. 
Mojito czuł, że miejsce, w którym obecnie się znajduje ze swoją towarzyszką jest o wiele lepsze niż wioska, w której psy mieszkają. Nie podobało mu się to, że w miejscu jego zamieszkania nie ma ludzi oraz innych psów, nie tylko tych ze sfory. 
Swój upadek zaczął odczuwać coraz bardziej. Nie chciał jednak przerywać wyprawy, pragnął mimo to odpocząć gdzieś chociaż chwilę. W oczy rzuciła mu się drewniana ławka tuż nad brzegiem fiordu. Uśmiechnął się sam do siebie i delikatnie, coraz bardziej zmieniał kierunek ich zwiedzania, by ostatecznie znaleźli się obok obranego przez szczenię celu.
— Chwila odpoczynku nikomu nigdy nie zaszkodziła. — posłał jej zadziorny uśmieszek, po czym niezdarnie wskoczył na drewnianą ławkę. Położył się, bo w takiej pozycji nie odczuwał takiego bólu. — Wskakuj. — rzucił do niej. — Jest jeszcze miejsce dla ciebie. — dodał, po czym odwrócił od niej wzrok, wpatrując się teraz w wodę fiordu. Na drugim brzegu dostrzegł czerwone chatki, które zamieszkiwali członkowie stada, w którym się urodził.

< Hebe? >

Od Beatrice CD. Vesper

   Te obrazy były jak wciąż kłębiąca się gdzieś wokół niej mgła. Zazwyczaj pozostawała ona gdzieś na poziomie jej łap, czasem wywołując wrażenie utrudnionego poruszania się, lecz nie sprawiając większych kłopotów. Gdy miała gorszy dzień, mgła nabierała śmiałości, podnosząc się coraz wyżej, by sięgnąć aż do klatki piersiowej Bice, ściskając jej serce, utrudniając zaczerpnięcie oddechu. Lecz tego, co się teraz wydarzyło za sprawą jednego prostego i pozornie błahego pytania, nie mogła się spodziewać. Mgła bolesnych wspomnień jednym silnym porywem podniosła się tak wysoko, że suczka nie widziała już nic oprócz niej. Tonęła. Znów była w zaułku sąsiadującym niezwykle tego dnia ruchliwej moskiewskiej ulicy, czekając na powrót Tatiany do ich  wspólnego legowiska, nie wiedząc jeszcze, że miała ona już nigdy nie powrócić. Po raz kolejny w jej życiu do jej uszu dotarły te przeraźliwe dźwięki, wręcz wwiercając się w jej czaszkę, sprawiając, że zapewne skuliła się nieco, gdy jej ciało wciąż stało przed Vesper, choć jej myśli były tak daleko - pisk opon metalowej bestii zwanej przez ludzi samochodem dostawczym, uderzenie ciała o metal maski potwora i skowyt, który zdawał się nie wydobywać z pyska psa, a z paszczy nieznanej Beatrice makabrycznej istoty. Ponownie biegła w tamtym kierunku, nie zważając na to, że i ona przynajmniej raz podczas tej przeprawy jedynie za sprawą jakiegoś cudu nie zginęła pod kołami straszliwego pojazdu dwunożnych. A potem już tylko po raz ostatni z daleka spojrzała na swą konającą lub wręcz już martwą ukochaną, by zacząć biec przed siebie, uciekać. To właśnie przywiało ją do Norwegii...
   - Beatrice! - Nieco zniecierpliwiony już ton rudej suczki podpowiadał jej szarawej towarzyszce, że nie był to pierwszy raz w ciągu ostatnich kilku chwil kiedy szpieg wypowiedziała jej imię, próbując przywrócić ją do rzeczywistości.
   - Przepraszam. - Mruknęła zawstydzona, po czym odchrząknęła, czując, jak sucho od emocji zrobiło się jej w gardle. - Do Norwegii przywiało mnie to, że nie widziałam sensu zostawać tam, gdzie wcześniej żyła. - Odpowiedziała w końcu na pytanie rannej suki, zdradzając jej najmniej, jak była w stanie. - A co ciebie sprowadziło w te strony? - Uprzejmie odbiła piłeczkę, mając nadzieję, że odwróci tym uwagę Vesper od swej chwili zawieszenia.
   - Przypadek. - Odparła tollerka, niedbale przekrzywiając łeb, co miało zapewne imitować to, jak ludzie wzruszają ramionami. - Wskoczyłam na pokład statku, który okazał się kierować właśnie do Norwegii no i... jestem. - Podobnie do Bei nie miała najwyraźniej ochoty bardziej rozbudowywać swej wypowiedzi, co zresztą zdawało się być w tej sytuacji zrozumiałe i sprawiedliwe.
   - Tak, statek to musiało być znacznie lepsze wyjście niż pokonanie tysięcy kilometrów na piechotę. - Parsknęła cicho, uświadamiając sobie, o jak wiele gorszą opcję wybrała pokonując całą swoją trasę drogą lądową.
   - Skąd konkretnie tu przywędrowałaś? - Zainteresowała się Ves.
   - Z Rosji. Z Moskwy, mówiąc konkretniej.
   - Czyli pokonałaś kawał Rosji i Finlandii? - Bice nie była pewna, czy w głosie swej rozmówczyni słyszy zaniepokojenie czy podziw, lecz miała pewność, że ten fakt w jakikolwiek sposób ją poruszył.
   - Trochę Szwecji też, na pewno przechodziłam jeszcze przez jej granice. - Dodała do tego jednak dość krótkiego spisu państw kolejne, uśmiechając się nieco niepewnie.
   - W takim razie skąd ten drugi akcent? - Padło kolejne pytanie. Zdawało się ono opuścić pysk pochodzącej z Środkowej Europy samicy przez przypadek, mimowolnie. Mogło to być jednak również jedynie chybione odczucie Beatrice, ponieważ nie zauważyła ona po tym żadnej oznaki zakłopotania swej towarzyszki.
   - Nazywasz tę sztuczną naleciałość akcentem? - Prychnęła szorstkowłosa suka. Nie przepadała za tym całym podkreślanym przez jej bliskich związkiem ich rodu z Włochami, głównie przez to, jak naciągany już był przez mijające lata i przemierzone kilometry. Swego włoskiego pseudo akcentu nabytego w już w samym dzieciństwie próbowała się zresztą wyzbyć, lecz poddała się po kilku nieudanych podejściach. - Moja rodzina pochodzi z Włoch, ale teraz to już taka bardziej siódma woda po kisielu. Ale tradycja z włoskimi imionami i sztuczny akcent pozostały. - Wywróciła oczami. - A ty? Znaczy... Vesper to chyba dość nietypowe miano. Znasz może jego znaczenie lub chociaż pochodzenie? - Tym razem nie była to jedynie uprzejmość. W tym imieniu było coś takiego, że te pytania same cisnęły się na koniec języka Bei, napierając na jej podniebienie, by móc się wydostać z jej pyska. Była najzwyczajniej w świecie ciekawa, może bardziej niż powinna być.

Vesper?

Od Makbetha CD. Nali

   Jego serce zmieniło rytm swego bicia, jak zauważył Makbeth w ciągu kolejnych godzin, podczas których jego partnerka niczym najdzielniejszy wojownik walczyła na najstarszym znanym polu bitwy przeznaczonym jedynie dla samic - na swym porodowym łożu, czy raczej, w tym przypadku, swej sofie porodowej. Nie miał jednak pewności czy zwolniło ono, uderzając mocno, wciąż rytmicznie, lecz powoli, jak kowal uderzający swym młotem w kowadło z taką siłą, że aż iskry pryskały, czy może jednak przyspieszyło, teraz trzepocząc niczym skrzydła niewielkiego ptaka, który jeszcze nie wie, że mimo swych usilnych starań nie da rady wyrwać się z klatki, w której go zamknięto. Nie wiedział również co czuł, biorąc swe potomstwo delikatnie w pysk i składając je u łap ich matki. Powinien czuć radość, dumę, być może nawet głębokie poruszenie, lecz im bardziej próbował się zgłębić w samym sobie, tym dalej od tych uczuć zdawał się być. Czy to oznaczało, że był ich pozbawiony co już na samym starcie przekreślało go jako ojca, dobrego ojca, którym powinien być?
   Kręcił się na swoim miejscu nieznacznie, choć sam nie do końca był tego świadom. Zakończyło się to dopiero w momencie, w którym Nala, w której oczach dostrzec mógł niezwykłe zmęczenie oraz ból, ale również ogromną radość, spojrzała wprost na niego. Dzięki szybkiemu spojrzeniu w bok mógł stwierdzić, że jego potomstwo rozpoczęło właśnie swój pierwszy niezdarny posiłek, lecz już po chwili całą swą uwagę skierował ponownie na Nalę.
   - Są piękne. - Odezwał się, choć nie przyjrzał się nawet zbyt dokładnie swym szczeniętom. Odezwał się, bo tak wypadało. Odezwał się, bo łatwiej było powrócić do noszenia masek, niż w żywe oczy powiedzieć swej ukochanej, że odczuwa się cholernie silną ochotę, by uciec od tego wszystkiego, co właśnie się wydarzyło.
   Na jego pysku pojawił się jednak delikatny uśmiech, który nie stanowił już nawet najmniejszej części maski.Więc może nie było z nim aż tak źle? Może była dla niego jakaś nadzieja? Może miał szanse się poprawić, przespać z całą tą sytuacją i wyjść z tego jakkolwiek sensownie? Może mógł być tym kimś, kogo można by bez wahania nazwać tatą, tatusiem, a nie tylko ojcem? Nie chciał w końcu zawieść swych potomków, a już tym bardziej nie chciał zawieść swej ukochanej.
   - Musimy im nadać imiona. - Zauważyła Nala, wyrywając go z zamyślenia. Gdy skinął łbem, odezwała się ponownie. - Moja mama gdy dorastałam zaproponowała mi imię Nouille gdybym miała kiedyś doczekać się syna, ale... - Zmarszczyła nos.
   - Ale nie jesteś do niego przekonana. - Dokończył za nią, choć tak właściwie nie było w tym momencie takiej potrzeby. Makbeth chyba po prostu nie chciał, by zapadło pomiędzy nimi milczenie.
   - Mojito. - Oznajmiła nagle, niekoniecznie zrozumiale dla swego partnera.
   - Alkohol? Nie mieliśmy nazywać właśnie naszych szczeniąt? Nie wspomnę już nawet o tym, że alkohol podczas karmienia szczeniąt mlekiem to... - Przerwał swą wypowiedź słysząc jej śmiech.
   - Mojito, tak chcę nazwać naszego syna. - Wyjaśniła, wciąż się nieco śmiejąc. - Co ty na to?
   - To dość niekonwencjonalny wybór, ale podoba mi się. - Oświadczył, trącając jej pysk nosem, starając się nieco niezdarnie okazać swą czułość.
   - Chcesz nazwać jego siostrę? - Usłyszał w odpowiedzi.
   - Chyba mogę... - Mruknął, dając sobie chwilę na zastanowienie się. - Może Maerose? To imię postaci z jakiejś książki, ale za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć jakiej. No i oboje mieliby imiona zaczynające się na literę "M". - Zauważył.
   - Ładnie. - Skinęła głową, po czym dość głośno ziewnęła. - Mojito i Maerose. Nasze dzieci.
   - Idź spać, na pewno tego potrzebujesz. - Liznął ją delikatnie w ucho i podniósł się na cztery proste łapy.
   - Zostaniesz tu z nami? - Szepnęła, posyłając mu wręcz błagalne spojrzenie.
   - Ja naprawdę kiedyś zginę przez tę samicę. - Mruknął, wracając do pozycji siedzącej. - Wasza matka owinęła mnie sobie wokół łapy już jako nastolatka i teraz to wykorzystuje, wiecie, Moji, Mae? - Wywrócił oczami, lecz swej ukochanej posłał ciepły uśmiech.
   Może nie miało być aż tak źle?

   Dni mijały, szczenięta rosły, a Makbeth coraz pewniej czuł się w swej nowej roli ojca czy, jak postanowił, taty, uważając różnicę pomiędzy tymi dwoma określeniami za oczywistą. Uczył się z każdym dniem nowych rzeczy, ponieważ każdy pies uczy się przez swoje życie i, choć czasem zdawało mu się, że jego głowa miała przez ten nadmiar wiedzy eksplodować, jak sam ze zdziwieniem pewnego dnia zauważył, szczerze go to radowało.
   Ani Mojito, ani Maerose nie należeli do szczeniąt szczególnie łatwych do wychowania. Biały samczyk, niewiele starszy od swej siostry, co jednak zagwarantowało mu pozycję przyszłego Alfy sfory, był twardym orzechem do zgryzienia dla swej matki, która to za punkt honoru wręcz obrała sobie zrobienie ze swego syna jak najlepszego przyszłego przywódcy. Jej następca z całą pewnością ją kochał, choć tego nie okazywał, tak jak zresztą tego uczucia nie okazywał nikomu z członków swej rodziny, lecz nijak nie pomagało mu to w skupieniu się na tym, co chciała mu ona przekazać, dlatego też w większości przypadków bywała ona przez niego po prostu lekceważona. Z drugiej strony była ciemna podpalana sunia, która stanowiła tak charakterystyczne połączenie cech Nali i Makbetha, że bez żadnych wyrzutów sumienia można by ją nazwać wręcz mieszanką wybuchową. Już jako zaledwie, przynajmniej w oczach swego ojca, maluch ćwiczyła owijanie sobie innych wokół łapy za pomocą swego uroku osobistego (to brzmiało dla samca Alfa aż zbyt znajomo...), by móc później ćwiczyć kolejną swą niekoniecznie dobrą, jeśli chodziło o moralność, zdolność, tym razem odziedziczoną po ojcu - manipulację innymi.
   Jednak nawet jeśli najmłodsi członkowie rodziny Alf Północnych Krańców nie byli idealni, ich życie zdawało się być teraz historyjką wyciągniętą prosto z księgi zawierającej w sobie zbiór najpiękniejszych baśni świata. Lecz życie to nie baśń, a już na pewno nie życie Makbetha, a przeszłość zadziwiająco często lubi dawać o sobie przypomnieć.
   A tym razem uczyniła to w postaci listu. Był to w zasadzie mały strzępek kartki, opalony nieco na jednym z czterech rogów. Zapisane na nim było zaledwie kilka słów, a tego, kto je napisał nie dałoby się rozpoznać po charakterze pisma, ponieważ litery zapisano w sposób jak najprostszy, przypominający to, którego uczy się najmłodsze szczenięta, zanim same wyrobią sobie swój własny sposób ich zapisu, do tego samymi wielkimi, drukowanymi. Jednak tym, co najbardziej niepokoiło w całokształcie tej notki, było właśnie to, co owymi literami zostało napisane.

Nala?

Od Hebe CD. Vesper

Pomieszczenie, do którego weszły, było o wiele jaśniejsze aniżeli dolne piętro domu. Zapewne działo się tak za sprawą wyższego położenia - pnącza obrastające dom nie rosły gęsto na szkle sporego okna, toteż przez to do wnętrza swobodnie wpadały smugi dziennego światła. Nie zmieniało to jednak faktu, że poziom jasności dalej można było nazwać półmrokiem, co prawda lekkim, lecz wciąż półmrokiem.
Podczas gdy Hebe w dalszym ciągu stała w progu pokoju, ogarnięta przez niepewność, starsza od niej towarzyszka bez chwili zawahania ruszyła wgłąb, jak wszystko na to wskazywało, dawnego gabinetu, z gracją i zwinnością manewrując między porozrzucanymi rzeczami oraz szklanymi i gruzowymi odłamkami. Nie trzeba było jej namawiać, aby rozpoczęła eksplorację szuflad, półek i innych zakamarków, zrobiła to bowiem od razu.
Córce Bet towarzyszył wyraźny niepokój. Obejrzała się za siebie, na puszczę ciemności rozciągającą się tuż za jej ogonem i poczuła jak jej serce zmienia swój rytm, a sierść na karku się jeży. Nie musiała się dłużej zastanawiać, aby stwierdzić, że wolała przebywać bliżej Vesper, nawet i przegrzebując enigmatyczny gabinet, niż stać przy drzwiach, po jednej stronie których panował bezkres mroku. A kto wie co ów mrok skrywał w swych czeluściach...?
Przeszedł ją dreszcz, otrzepała się więc, następnie przekraczając próg pomieszczenia. Ostrożnie lawirowała między zniszczonymi przedmiotami czy też odłamkami materiałów, które to spoczywały, zapewne od wielu długich lat, na podniszczonej (lecz w mniejszym stopniu niż na parterze) podłodze. Tym razem udało jej się nie skaleczyć, pokonała ów tor przeszkód wyjątkowo czysto, podeptała jedynie kilka pojedynczych kartek będącymi, jak ona sama podejrzewała, fragmentami książek lub listami.
Utkwiła spojrzenie w tekście napisanym na jednej z papierowych stron, i choć nie umiała jeszcze dobrze czytać, powolutku, z ogromną dozą skupienia składała słowa z pojedynczych liter, a ze słów zdania. Zajęło jej to prawdopodobnie o wiele więcej czasu niż dorosłemu osobnikowi, sama jednak się tym nie przejmowała.
Pismo było szlachetne, do złudzenia przypominało sztukę kaligrafii, ale oprócz olśniewająco postawionych liter, i sama treść była piękna.
List miłosny. Niedokończony. Poplamiony krwią.
Hebe skuliła po sobie oklapnięte uszy i jeszcze chwilę przyglądała się kartce, aż w końcu uniosła znad niej swój wzrok, by obdarzyć nim pochłoniętą w przeszukiwaniach gabinetu Vesper. Nie spieszyła się ona, powoli i schematycznie przeglądała półki, ale już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, iż jest podekscytowana, podobnie jak piraci podczas swych grabieży, o których to młoda suczka słyszała wiele opowieści.
Mniej doświadczona życiowo z samic przysiadła na chwilę, zaraz wszakże podniosła zad z zakurzonej ziemi, a jej uwagę przykuło mosiężne biurko stojące pod oknem. Jak Hebe zdążyła zakodować, tollerka je pominęła, więc postanowiła, że je sprawdzi. Dotarła do niego, poruszywszy się podobnie jak wcześniej. Obwąchała miejsce wokół, nie wyczuła jednak nic więcej oprócz kurzu i zapachu pleśni. Uniosła głowę znad ziemi, zmarszczyła nos i kichnęła.
Przyglądała się przez chwilę potężnemu kształtowi z drewna, jakby mogła prześwietlić go wzrokiem i ujrzeć, co skrywa w środku. Ostatecznie podeszła do szuflad i skupiła się na najniższej z nich, głównie ze względu na swoje wzrostowe możliwości - po prostu nie dosięgłaby tych położonych wyżej.
Złapała zębami za zdobioną klamkę, zrobioną zapewne z jakiegoś rodzaju metalu, prawdopodobnie pozłacanego srebra, po czym szarpnęła do tyłu, a szuflada otworzyła się, choć z początku suczka poczuła opór. Zajrzała do środka. Na pierwszy rzut oka zdawało się, iż w kaszcie nic nie było, lecz już po chwili jej wzrok zarejestrował ciemny kształt kryjący się pośród mroku. Mimo prób, nie mogła jednak wyciągnąć, jak się okazało, sejfu. Chwyciła więc jeszcze raz klamkę w szczęki i pociągnęła mocno, przez co szuflada wypadła z szyn i wylądowała z hukiem na podłodze. O to chodziło!
Hebe zamerdała ogonem, ale już po chwili stwierdziła, że to jeszcze nie koniec i barkiem uderzyła w bok szuflady. Zabolało, ale dzielnie pchała, na różne sposoby, aż ostatecznie przewróciła półkę, a z tej wypadła stosunkowo ciężka skrytka. Popatrzyła z dumą na swoje dzieło, a triumf był i tym większy, że dokonała tego sama.
Podeszła do sejfu i obejrzała go z uwagą.
Kłódka.
Stęknęła pod nosem, ale już po chwili zganiła w myślach samą siebie, stwierdziwszy, iż musi zobaczyć co tam jest! Bez narzekania.
Zadrapała w zabezpieczenie, nic to jednak nie dało. Wyprostowała się i po chwili zastanowienia postanowiła z impetem uderzyć w kłódkę. Nic. Powtórzyła ów czynność kilkukrotnie, aż w końcu nieoszczędzony przez czas i wilgoć zamek puścił. Wzięła głęboki, pełen napięcia wdech, w międzyczasie merdając ze satysfakcją ogonem. Otworzyła metalowe wieko, a z głębin skrzyneczki wylała się biżuteria.
Skarby.
Zdumiona Hebe chwyciła w łapy jeden z dziwów, który wyjątkowo rzucił jej się w oczy.
Czarny, jak z początku jej się zdawało, klejnot błyszczał nienaturalnie pośród półmroku trzymany na miękkich poduszeczkach łap. Słabe światło, które na niego padało, które zdawało się go przenikać, wydobyło z niego prawdziwe kolory, różne odcienie granatu, a w okolicach jego serca mienił się nawet i przepiękny turkus.
Szafir.
Wyglądał, jakby ktoś skrył w nim głębiny wszystkich oceanów i mórz tego świata, jakby ktoś skradł nocne nieboskłony i zamknął je w tym niewielkim klejnocie. Aby mieć przy sobie, dla siebie, na zawsze. Aby nosić na piersi, być panem i władcą morskich, niezbadanych czeluści oraz firmamentów po zmroku.  
Spoczywał na cienkim łańcuszku wykonanym najprawdopodobniej z białego złota. Młoda samica wpatrywała się w szlachetny kamień z zachwytem, mając ochotę go posiąść, nosić dumnie na swej szyi. Miała jednak także obawy, czy powinna go zabierać. Stała więc tylko i napawała swe szczenięce oczy tym niesamowitym skarbem.

Vesper?

Od Davonny CD. Mojito

  Mojito. To miano krążyło w główce samiczki, gdy spoglądała nieśmiało w stronę białego szczeniaka. Było jej wstyd, że na niego wpadła, a kiedy dowiedziała się, że jest przyszłą Alfą, chciała zapaść się pod ziemię. Uważała, że powinna jeszcze raz go przeprosić, jednakże w strachu przed kompromitacją, wolała siedzieć cicho.
  Jej rodziciel i samiec Alfa wymienili między sobą parę słów, a dwójka szczeniąt przez ten czas milczała. Samiczka usłyszała, że przedstawiciel seterów i jego syn wybierają się do koszar, co szybko zamierzali uczynić. Na pożegnanie, Aidan jeszcze przeprosił białego samczyka, za nieostrożność Davonny.
- Przepraszam, tato - czarna suczka położyła po sobie uszy, gdy już wkroczyli do środka szpitala.
- Nie masz za co mnie przepraszać - czarno - biały samiec pokręcił łbem. - Nic takiego się nie stało, nie musisz się martwić - uśmiechnął się delikatnie, obejmując córkę łapą. - Chodźmy poszukać mamy.
  Nie musieli długo poszukiwać samicy Gamma, gdyż znajdowała się już na jednym z korytarzy. Davonna od razu pognała do matki, swoim całkiem ocierając się o jej łapy. Dorosłej suczce towarzyszył brat Davonny, z którym sunia oczywiście również się przywitała, pomimo dystansu, który pomiędzy nimi był. Po chwili nareszcie mogła zwiedzić budynek i poznać podstawy, jakie powinien opanować każdy medyk.
  Davonna była oczarowana tym wszystkim. Słuchała każdego słowa, oglądała każdy milimetr budynku, chcąc zapamiętać cały układ szpitala, aby później bezproblemowo dotrzeć do każdego pomieszczenia. Czuła, że będzie często tutaj przychodzić, może nawet każdego dnia. Że będzie doskonalić się w tej dziedzinie, była tego pewna.
  Radośnie dreptała obok rodziców, uważnie słuchając każdego ich słowa. Po chwili jednak, młoda zaczęła ignorować swoich rodzicieli, gdyż jej uwagę przykuł ktoś o białym futrze. Po krótkiej analizie, rozpoznała w ów postaci szczeniaka, w które wpadła.
- Mojito - szepnęła cichutko, sama do siebie, nie chcąc, aby rodzice ją usłyszeli. Zapewne przeszłaby obojętnie obok niego, ale poczucie winy wygrywało nad innymi emocjami suni. Wypruła więc naprzód, zostawiając rodzicieli w tyle. Niepewnie jednak zbliżyła się do białego szczenięcia.
- Cześć - rzekła cicho, a cała pewność momentalnie ją opuściła. Gdy następca Alf odwrócił najwyraźniej zaskoczony wzrok w jej stronę, kontynuowała. - Jestem Davonna i chciałam jeszcze raz przeprosić... - spojrzała na niego z nadzieją, że samczyk przyjmie jej przeprosiny.

Mojito?

Od Hebe CD. Mojito

Skuliła po sobie uszy, kiedy Mojito do niej syknął i zmrużyła oczy. Obejrzała się za siebie, jakby miało to pomóc jej w podjęciu decyzji, po czym westchnąwszy cicho, pokiwała twierdząco łebkiem, mrucząc pod nosem ciche "okej".
Jej towarzysz prychnął z zadowoleniem, nie zwróciła jednak na to większej uwagi, a raczej zignorowała i skupiła się na zrównaniu z nim.
Skoro zachowanie Hebe mu nie pasowało, czemu najprościej w świecie nie zrezygnował z kontaktów z nią, tylko na siłę ciągnął ją do miasta?
Z początku szli w napiętej, przynajmniej dla suczki, ciszy, atmosfera uległa rozluźnieniu dopiero po jakimś czasie wędrówki.
Hebe z zainteresowaniem przyglądała się otoczeniu wokół, z radością wypatrując zwierzyny między roślinnością - czy to saren, czy lisów, a nawet mniejszych stworzonek. Z ów zajęcia wyrwał ją dopiero głos towarzysza.
- Byłaś już kiedyś w mieście? - zapytał niedbale, od niechcenia, jak zdawało się córce Bet.
Przeniosła na niego spojrzenie swych piwnych ślepi i przez chwilę milczała, jakby musiała dokonać analizy jego słów, ostatecznie jednak pokręciła tylko z zaprzeczeniem pyskiem.
Nie, nie była. I sama nie była w stanie stwierdzić, czy chciała pierwszy raz odwiedzić zapewne całkiem ciekawe miejsce właśnie z nim. Wolałaby pójść tam z rodzicami.
Wróciła do swoich wcześniejszych obserwacji, i właśnie w ten sposób minęła jej droga, stosunkowo szybko.
W pewnym momencie uniosła swe spojrzenie, aby wkuć je w dal tak uparcie, jak kowale wkuwali przepiękne kamienie szlachetne w rękojeści mieczy. Przed nią rozciągało się miasto, przepiękne w swej prostocie. Czuła jak ekscytacja stopniowo wypełniała jej wnętrze, opanowywała umysł, gdy patrzyła na sieć kolorowych domków i ulic, gdzie swobodnie biegały psy najróżniejszych ras, przewijali się ludzie, czy to z pośpiechem, aby załatwić swoje sprawy, czy też spokojnie, bez nerwów, udowadniając, iż życie może toczyć się na niskich obrotach.
W mgnieniu oka zapomniała o obawach związanych z zakazami, i bez cienia wątpliwości pomogła jej w tym wrodzona niczym kolejny zmysł ciekawość.
Bez chwili zawahania rzuciła się pędem przed siebie, aby móc jak najszybciej znaleźć się prosto w sidłach metropolijnego życia, oddać mu się bezmyślnie. Nie zgubiła wszak całej trzeźwości swego umysłu, toteż gdy tylko zauważyła, iż nie ma przy niej Mojito, zatrzymała się gwałtownie, a zaraz potem odwróciła do tyłu, gdzie go dostrzegła.
- No chodź! - rzuciła z wyraźnym zniecierpliwieniem i przestąpiła z łapy na łapę.
Biały młodzieniec odburknął pod nosem coś o tym, że przecież idzie, nie zakodowała dokładnie jego wypowiedzi, po czym podbiegł do niej, widać było jednak, że jego ruchy nie są płynne, a wręcz sztywne.
Hebe zmarszczyła nos, zastanawiając się, czy oszukał ją w kwestii swojego samopoczucia fizycznego po upadku z drzewa. Może zrobił sobie coś poważnego? Na tamtą chwilę wolała wszakże zostawić swoje podejrzenia dla siebie. Uśmiechnęła się tylko delikatnie i skinęła zachęcająco głową w kierunku miasta.

Mojito?

Od Erydy CD. Enyaliosa

  Co mogła czuć matka, której zaginęło dziecko i nawet nie wiedziała, gdzie ono się znajduje? Chyba każda (no dobrze, nie każda) matka czuje smutek, spowodowany ów zniknięciem. Strach i zmartwienie, że już nigdy go nie odnajdzie, że mogło sobie zrobić krzywdę. Ale także może czuć ogromną determinację i uparcie będzie poszukiwać swego potomka, nawet jeśli miałaby paść z wycieńczenia.
  Takie emocje targały Erydą. Jej dusza, umysł, każdy skrawek ciała, zostały ogarnięte przez niepokój, ból, który z każdą minutą rozdzierał ją od środka. Jej serce biło niemiłosiernie szybko i nic nie było w stanie sprawić, aby wilcza samica choć na chwilę się uspokoiła. Bała się, los jej syna był dla niej niepewny. Mogła przesadzać, za bardzo się martwić, ale która matka nie panikuje, kiedy jej dziecko nagle znika? Mimo to nie pokazywała tych negatywnych emocji na wierzch, musiała na zewnątrz być twarda, nawet kiedy w środku rozpaczała. Dokładnie sprawdzała każdy zakamarek budynku, nawet kilka razy. Za nic nie zamierzała się poddawać, chciała szukać do skutku, nawet jeśli miałoby to trwać cały dzień, kilka dni, robiłaby to do upadłego.
  Eryda przeszukiwała pomieszczenie, które należało do obmyślania strategii. Zaglądała pod stół, do każdego konta, ale nie było nawet śladu po jej potomku. Warknęła sama na siebie, że nie potrafiła go przypilnować. W obliczu furii, machnęła łapą na pobliski stół, przez co strąciła kilka planów, czy inne papiery. Gdy złość chociaż trochę jej minęła, opuściła rozjuszonym krokiem pomieszczenie, wędrując do kolejnych.
  - Pani Generał - usłyszała po jakimś czasie głos za sobą. Odwróciła się, dostrzegając postać Mairona. Patrzyła się na niego pytająco, jednak po chwili spostrzegła, że obok samca stoi szczenię. Od razu je objęła, rozpoznając w nim swojego syna.
- Znalazłem go na korytarzu, w pobliżu wyjścia - wyjaśnił strateg.
- Dziękuję, Maironie - w geście wdzięczności, skinęła na niego łbem, a zaraz po tym zwróciła się do Concorde'a:
- Czemu to zrobiłeś? Wiesz, że się martwiłam? - Spojrzała na syna karcąco, ale zaraz uśmiechneła się do niego, w duchu dziękując losowi, że nie odszedł nigdzie daleko.
- Nudziło mi się, chciałem sobie coś porobić, pójść na zewnątrz. Przepraszam - odparł samczyk.
- Nie możesz tak po prostu się ode mnie oddalać, następnym razem informuj mnie o tym - rzekła troskliwie, gładząc go po łebku.
  Generał z synem oraz w towarzystwie Mairona odnaleźli resztę grupy, informując ich o znalezieniu szczenięcia.
- Saharo - Eryda zwróciła się do brązowej samicy, która pełniła funkcje gońca. - Odnajdź drugą grupę i poinformuj ich, że Concorde się znalazł - rozkazała, spoglądając na swojego syna.

Eny?

Od Ezechiela - powstanie biblioteki

    Ezechiel wsłuchiwał się w milczeniu w słowa Alfy. Samica, która ledwie dzień wcześniej zgodziła się przyjąć go w szeregi stada, dzieliła się teraz historią, jaką owa społeczność miała za sobą. Niegdyś byli silni, niemal potężni. Zamieszkiwali zdziczałe tereny Anglii, tworząc niezłomną grupę, zwaną Stadem Psów Natury. Co z nich pozostało? Niewielka grupka, zamieszkująca opustoszałą wioskę rybacką, gdzieś pośrodku norweskich pustkowi. A jednak, przetrwali. Nadal, dzieląc w swej historii wzloty i upadki, doznając druzgocących, nieomal śmiertelnych ciosów, podnosili się. Ta garstka psów stawiała się naprzeciw całemu światu. Mieli silnego ducha.
    - I tak właśnie trafiliśmy tutaj - zakończyła swą opowieść Nala, tutejsza przywódczyni. Podsunęła lekarzowi kubek z ciepłą herbatą, za co podziękował uprzejmym skinieniem pyska. - Staramy się wszystko odbudować, zacząć od nowa. Jesteśmy jeszcze raczej niewielką społecznością, ale idzie nam dobrze. Zajęliśmy się organizacją najważniejszych organów, zapewnieniem żywności, handlem… Sporym problemem jest obecnie brak osób odpowiedzialnych za pełnienie niektórych stanowisk. Do niedawna brakowało nam nawet osób z kwalifikacjami medycznymi. Teraz zaś najbardziej doskwiera trudność w prowadzeniu edukacji. Ostatnio w stadzie pojawiło się więcej szczeniąt. Każdy rodzic musi pełnić rolę nauczyciela, a jednocześnie zajmować się własnym stanowiskiem. Co więcej, w większości może podzielić się wiedzą związaną jedynie z tym, czym sam się zajmuje. Dzieci powinny mieć wybór odnośnie tego, co chcą robić w przyszłości.
    Medyk skinął pyskiem. Nie mógł bardziej zgodzić się ze słowami brązowej samicy.
    - Mogę pomóc przy szkoleniu młodych w sekcji medycznej - zaoferował. - Być może ktoś z pozostałych sekcji również znalazłby czas na pomoc w szkoleniu szczeniąt w innych dziedzinach. Ale to wciąż za mało… Muszą mieć możliwość samokształcenia - stwierdził, marszcząc lekko brwi. - Macie tu bibliotekę?
    Przywódczyni zaprzeczyła, kręcąc głową.
    - Może to właśnie jest klucz do wstępnego rozwiązania problemu? Gdyby zgromadzić trochę tematycznych książek, stworzyć kompendium wiedzy, z którego szczenięta mogłyby samodzielnie korzystać… - mruknął z wyraźnym namysłem. Zaraz potem wyprostował się nieco i spojrzał na swoją rozmówczynię. - Alfo, pozwól mi się tym zająć. Sam przyniosłem ze sobą kilka książek, które mogą się przydać, a znam również miejsca, gdzie mogę zdobyć więcej. Potrzebuję jedynie nieco przestrzeni, chociażby jakieś pomieszczenie w którymś z budynków. Zgromadzę dla stada tyle książek, ile się da. Mogę zajmować się biblioteką po godzinach. Sądzę, iż przez kolejne lata projekt będzie się rozrastać, aż w końcu będziemy mogli poszczycić się imponującym zbiorem wiedzy. Jestem pewien, że pośród członków również znajdzie się ktoś, kto zechce pomóc - urwał na moment, by zakończyć niepodobny do niego, niezbyt składny monolog i zezwolić Nali na wyrażenie własnej opinii. Odchrząknął. - Co o tym sądzisz?
    - Niech tak będzie - zadecydowała Alfa.

Od Mojito C.D. Davonny

Dzisiejszy dzień zaczął się dla szczeniaka jak każdy inny. Wstał rano, jak zwykle później niż jego siostra. Następnie zszedł rano na śniadanie. Jednak gdy skończył jeść wraz ze swoją siostrą, do kuchni wszedł ich ojciec. Szczenięta spojrzały po sobie. Przeważnie o tej godzinie samca nie ma już w domu. Oboje byli zaskoczeni.
— Maerose. — czarny seter zwrócił się do siostry przyszłego alfy. Białe szczenię spojrzało na suczkę. — Udasz się wraz z mamą do miasta. — oznajmił, a Mae podskoczyła niemal na krześle i nic nie mówiąc podbiegła do swojej rodzicielki, która nagle pojawiła się za ojcem rodzeństwa. Po chwili obie samice zniknęły z domostwa. Mojito westchnął i podparł głowę łapami.
— Mojito. — seter usiadł obok swojego potomka. — Pójdziesz ze mną sprawdzić co w wojsku i szpitalu? — spytał samiec. Białe szczenię podniosło głowę i spojrzało z delikatnym uśmiechem na swojego ojca. Pokiwał tylko głową, zgadzając się tym samym na propozycję rodziciela.
Szli w ciszy. Mojito generalnie nie rozmawiał za często ze swoimi rodzicami. Nie miał też wspólnych tematów ze swoją siostrą, której hobby było denerwowanie brata na każdym kroku. Mimo tego, Mojito był w stanie zrobić dla swojej siostry wszystko, w tym odgrywać jej się za dokuczanie mu. 
Wysepka, na której znajdowały się budynki, które mieli odwiedzić była już niedaleko. Białe szczenię dostrzegało wszystko coraz lepiej, budynki robiły się coraz większe i bardziej wyraźne dla niego. Uśmiechnął się sam do siebie.
Byli prawie przy budynku szpitala. Nie był to jednak budynek, który mieli odwiedzić pierwszy. Najpierw ojciec wspomniał mu o wojsku, więc to do niego mieli się udać. 
Nagle Mojito poczuł, że ktoś na niego wpada. Przypomniały mu się wszystkie potyczki z jego siostrą, kiedy ta najzwyczajniej w świecie wskakiwała mu na plecy, a on się przez to przewracał. Podobnie było i tym razem. Mojito wylądował na ziemi. Wzrokiem zaczął szukać swojej siostry. Był niemal pewny, że to ona. Jednak nigdzie nie dostrzegł podpalanej samiczki. W końcu znalazł winowajcę całego zdarzenia. Kilka kroków od niego stała czarna suczka, która lekko oszołomiona wpatrywała się w niego.
— Ja... Przepraszam. — bąknęła, gdy Mojito podniósł się z podłoża. Do czarnej suczki podszedł pies. Większy niż ona, wzrostem podobny do jego ojca, zaś wyglądem do psa, który jakiś czas temu gościł w domu alf.
— Mojito nic ci nie jest? — spytał samiec. Jak wywnioskowało białe szczenię, pies musiał być ojcem sprawczyni wypadku.
— Skąd on zna moje imię? — Mojito stanął za przednimi łapami swojego rodziciela, gdy ten podszedł do poszkodowanego.
— Trudno nie znać imienia przyszłego przywódcy stada. — rzucił czarno-biały samiec. Mojito do końca nie wiedział o co chodzi z tym przyszłym przywódcą. Nie było to zbytnio godne jego uwagi. Miał inne rzeczy na głowie niż to. Biały szczeniak przyglądał się czarnej suczce, która stała obok swojego ojca.

< Davonna? >

Od Mojito C.D. Hebe

Mojito usiadł w cieniu drzewa, na które wspięła się jego towarzyszka. Białe szczenię cały czas zastanawiało się jak ma pozbyć się ptaka, który siedział na oddalonym o kilkanaście metrów od nich drzewie. Wiedział, że brązowo-białej suczce nie przeszkadzało towarzystwo kruka. On jednak nie chciał być przez niego pilnowany. Przecież jest już wystarczająco duży by radzić sobie samemu. Nie potrzebował tego czarnego ptaszyska.
— Chodź zobacz, Mojito! — usłyszał nagle nad swoją głową. Westchnął tylko głośno i podniósł się z ziemi. Otrzepał się i dość niezgrabnie wdrapał na drzewo, gdzie stała Hebe. Suczka odwróciła w jego stronę głowę, gdy ten stanął zaraz za nią. Uśmiechnęła się do niego, ale gdy ten nie odwzajemnił jej gestu, odwróciła głowę. Białe szczenię patrzyło teraz w to samo miejsce, w które tak wpatrywała się jego towarzyszka. Poczuł zimny wiatr, przez co przeszedł go dreszcz. Otrząsnął się, co spowodowało, że spadł z drzewa wprost na trawę znajdującą się pod nim. Upadł na plecy, ale zaraz potem położył się na brzuchu, udając że nic mu nie jest.
— Mojito? — Hebe spojrzała na niego z góry. Szczeniak uniósł pysk, by móc dostrzec jej pyszczek. Nie było mu to jednak chyba dane, gdyż słońce znajdowało się zaraz nad nią, przez co musiał przymknąć powieki. — Nic ci nie jest? — spytała i zaczęła uważnie schodzić w dół, by po chwili stanąć obok leżącego na trawie białego szczenięcia. Mojito potrząsnął tylko pyskiem.
— Nie. — rzucił jej w odpowiedzi i wstał zaraz by pokazać jej, że czuje się dobrze. Ukrywał jednak, że boli go kręgosłup. Przeciągnął się więc i uśmiechnął do niej. — Może pójdziemy się przejść? — zapytał. Hebe spojrzała na niego pytająco.
— No nie wiem. — powiedziała, patrząc na ptaka, który teraz usiadł na drzewie, gdzie przed chwilą znajdowała się jego towarzyszka. — Nie wiem co na to moi rodzice. Kazali mi się nie oddalać. — dodała, siadając na trawie, na której chwilę wcześniej leżał biały pies. Mojito westchnął. Ciężko było mu współpracować czy nawet nawiązać kontakt z Hebe, która tak skrupulatnie przestrzegała tego co mówią starsi. Jemu nic nie mogą narzucić. Znaczy... Mogą, ale białe szczenię i tak zrobi wszystko po swojemu.
Mojito spojrzał na czarnego ptaka, który bacznie mu się przyglądał.
— Poczekaj chwilę. — zwrócił się do brązowo-białej suczki, po czym podszedł do ptaka. — Poinformuj jej rodziców, że idziemy do miasta. — rzekł.
— W takim razie zaczekajcie tutaj na mnie. — powiedział i wzbił się w powietrze. Mojito uśmiechnął się do siebie. W końcu pozbył się tego uporczywego ptaszyska. Wrócił więc do Hebe.
— Chodź, idziemy do miasta. — oznajmił jej.
— A... — zawahała się. — A kruk? Nie powinniśmy na niego poczekać? — spojrzała w stronę, w którą odleciał czarny ptak. Mojito przewrócił oczyma.
— On nas dogoni. — powiedział, odwracając się do niej. — No chodź. — syknął.

< Hebe? >

LEKARZ — EZECHIEL

instagram.com | Valerie von Bourscheidt
IMIĘ: Ezechiel - nietypowe miano nawiązujące do proroka biblijnego, nadane przez matkę. Ojciec, wyraźnie niezadowolony z wyboru, zwracał się do niego innym imieniem, lecz to właśnie z tym wybranym przez rodzicielkę nasz bohater czuł szczególną więź.  
SKRÓTY: Rzadko zwracano się do niego skróconą formą imienia, zaś on sam za ewentualnymi propozycjami nie przepada. Preferuje jego pełną wersję. 
MOTTO: Choć w swoim życiu poznał wiele cudownych słów, które wpłynęły na jego postrzeganie świata, nie jest w stanie wskazać jednej kombinacji, jaka miałaby przewodzić jego życiu. 
PŁEĆ: Jest to samiec. 
WIEK: Żyje już na świecie niemal 9 lat. 
DATA URODZENIA: 19 sierpnia. Ciepła, letnia noc - na świat przychodzi młody książę. 
STANOWISKO: To jego powołanie i dziecięce marzenie - ze względu na chęć pomocy innym oraz bogate wykształcenie, objął stanowisko lekarza. Posiada jednak wystarczające umiejętności wraz z kwalifikacjami, aby w razie potrzeby pełnić rolę chirurga. 
ODPOWIEDNIK: Avicii 
CHARAKTER: Ezechiel to osobnik, który przez lata swojego życia poddawany był najrozmaitszym czynnikom kształtującym, niekiedy zupełnie sprzecznym. Dopuszczał do siebie każdy z nich, starannie sortował, sprawdzał i wybierał te, które zdawały się odpowiednie. Jest niezwykle spokojny oraz opanowany, co stanowi wyraźny fundament jego osobowości. Niełatwo wyprowadzić go z równowagi czy zmusić do poddania się emocjom. Stoicka postawa to nie tylko wynik doświadczenia, lecz przede wszystkim wrodzonej natury Ezechiela. Od zawsze cechował się rozwagą, umiejętnością trzeźwego myślenia oraz zachowania zimnej krwi nawet w pozornie tragicznych sytuacjach. Już za młodu odznaczał się inteligencją, która w parze z innymi cechami, jak bystrość, chłonny umysł czy dociekliwość, pomogła mu w szybkim i owocnym rozwoju. Dysponuje ogromnymi pokładami wiedzy, a także mądrości, czerpanej przez lata w procesie samokształcenia. Wciąż jednak z chęcią pogłębia swój zasób wiadomości o otaczającym go świecie. Można śmiało nazwać go „oczytanym”, lecz za określenie „mól książkowy” również się nie obrazi. Całe dzieciństwo spędził z nosem w książkach, a i teraz uważa je za niebywale wartościowe źródła wiedzy. Obeznanie z literaturą widoczne jest również w jego codziennej postawie oraz wypowiedziach. Staranny dobór słów nawet w prostej pogawędce o pogodzie to dla niego coś zupełnie naturalnego. Posiada łatwość w wypowiadaniu się, zawsze zachowuje pełne zasady kultury i z uwagą konstruuje zdania. Nie ma problemu z wyrażaniem swojej opinii, jednak nigdy nie narzuca innym własnego zdania siłą. Stara się spokojnie wyjaśnić swój punkt widzenia, po czym wysłuchać i rozważyć ten, przedstawiany przez rozmówcę. Z tego powodu ciężko jest mu przyjąć brak podstawowej kultury wypowiedzi czy zwyczajne chamstwo - mając do czynienia z kimś, kto nie akceptuje innej możliwości prowadzenia dyskusji niż zwyczajny, niegrzeczny atak, przeradzając ją w kłótnię, nasz bohater po prostu odpuszcza. Na co dzień prezentuje się raczej jako poważny, acz łagodny osobnik. Powściągliwy w okazywaniu emocji, lecz przy tym sympatyczny. Zwykle na jego twarzy widnieje cień uśmiechu, którym uprzejmie pozdrawia każdego napotkanego na swojej drodze. Posiada złote serce. Szlachetne wartości od zawsze stanowiły podstawę jego zasad moralnych, które kształtowane przez lata jedynie się umocniły. Już jako dziecko czuł potrzebę niesienia pomocy słabszym i poszkodowanym. Nigdy nie liczyły się dla niego osobiste względy, statusy społeczne czy kwestie majątkowe - w każdym dostrzegał wartościową istotę, co nakazywało mu traktować ją z należytym szacunkiem i godnością. Został lekarzem z czystego powołania, sprzeciwiając się tym samym woli ojca. Jak widać, choć posiada duże pragnienie pokojowego rozwiązywania konfliktów, potrafi się postawić, jeśli w jego opinii dochodzi do znaczącej niesprawiedliwości. Bywa niezwykle uparty, lecz jedynie, kiedy walczy w słusznej, istotnej sprawie. W kontaktach z innymi zachowuje niezmienną uprzejmość. Swoją sympatią obdarza każdą poznaną osobę, co jednak wynika przede wszystkim z wrodzonej kultury osobistej. W rzeczywistości, ciężko dobić się do jego wnętrza. Trzyma się nieco na dystans, niewiele mówi o samym sobie. Zdecydowanie woli odgrywać rolę towarzysza, niż głównego bohatera. Jest za to doskonałym słuchaczem. Potrafi godzinami w milczeniu pozwalać drugiej osobie wyrzucić z siebie wszystko, zaś następnie wspomóc radą czy precyzyjnie wybranym, ciepłym słowem. 
RODZINA: W swoim życiu nauczył się, że pojęcie „rodzina” można interpretować dwojako. Z jednej strony więzy krwi, z drugiej - szczere uczucia, miłość oraz poczucie jedności. Skupimy się na pierwszej z wymienionych kategorii, gdyż do drugiej zaliczyć mógł jedynie matkę. Od niej również zaczniemy.  
  • Sara [matka] - partnerka Tyra, która spoczęła u jego boku wbrew własnej woli. Choć w teorii stała obok niego w hierarchii, w rzeczywistości jej głos nie miał znaczenia. Była łupem wojennym, ozdóbką, która miała ładnie się prezentować, uśmiechać i spełniać zachcianki męża. Pomimo trudów, znosiła swe cierpienia z pokorą - nie dlatego, że była słaba, lecz wraz z narodzinami jej pierwszego syna, poczuła się potrzebna na tym świecie. Choć nie chciała nosić dziecka swego oprawcy we własnym łonie, pokochała je. To właśnie ona nadała Ezechielowi jego prawdziwe imię. Była dla niego pierwszą nauczycielką oraz ostoją dobroci, pośród wpajanych mu od dziecka okrucieństw. Zawdzięcza jej wszystko. 
  • Tyr [ojciec] - silny przywódca jednego z wschodnio-północnych stad. Imię samca nawiązywało do nordyckiego boga wojny, odwagi, honoru i sprawiedliwości. W rzeczywistości jednak jedynie pierwszy z wymienionych atrybutów można przypisać jego osobie - wojnę. Prowadził politykę zbliżoną niemal do terroru, lubował się w bojach i podporządkowywaniu sobie kolejnych terenów. Swemu pierworodnemu nadał imię Magni, czyli silny. Nie zamierzał zwracać się do niego mianem wybranym przez matkę i zakazywał tego również pozostałym członkom stada. Pragnął, by młody książę poszedł w jego ślady, co stanowiło bezpośredni powód częstych sporów.  
  • Modi [młodszy brat] - przyszedł na świat niecały rok później. Magni i Modi, silny i gniewny. W mitologii nordyckiej dzieci boga piorunów Thora, w rzeczywistości zaś potomkowie Tyra, który boskie posiadał jedynie imię. Bracia różnili się od siebie niemal w każdym aspekcie. Modi istotnie wdał się w ojca i to właśnie on pragnął zająć jego miejsce w hierarchii. Widział w Ezechielu, ówczesnym Magnim, rywala oraz niewygodną, wstydliwą przeszkodę. 
PARTNERSTWO: Jego serce dla nikogo jeszcze nie zabiło mocniej. 
POTOMSTWO: Brak.  
APARYCJA: 
  • Rasa: Owczarek niemiecki. 
  • Umaszczenie: Powder blue & tan. 
  • Wysokość: 64 cm w kłębie. 
  • Masa: 35 kg. 
  • Długość sierści: Krótkowłosa. 
CIEKAWOSTKI:  
  • Można uznać go za osobę wykształconą. Prócz szeroko pojętej wiedzy medycznej posiada kwalifikacje w wielu innych dziedzinach, jak chociażby astronomia, psychologia czy biologia. 
  • Na lewym barku posiada bliznę w postaci dwóch wypalonych, przecinających się pręg. Jest to pozostałość po uderzeniach rozżarzonym prętem - w taki właśnie sposób oznaczano zdrajców przed egzekucją.
HISTORIA: Historię jego życia powinniśmy zacząć jeszcze wcześniej. Najlepiej od opowieści, o pewnym stadzie, urzędującym w obszarze wysuniętym na wschód od Norwegii - w Finlandii. Tam właśnie, na północnych równinach znajdowała się psia sfora. Jej Alfa - potężny Tyr, rządził twardą ręką. Balansując na skraju terroru, prowadził agresywną politykę ekspansywną, tocząc nieustanne boje z okolicznymi stadami. Pragnął władzy, bezlitośnie zagarniał kolejne tereny. Z niektórych ziem przywoził łupy dla własnego użytku - również te żywe. Jednym z nich była Sara. Młoda, wyjątkowo urodziwa samica, prosta członkini jednego z podbitych stad. Wzięta do niewoli, wpadła w oko dowódcy, który postanowił pojąć ją za żonę. Szczęście? Tragedia? Zachowała życie, lecz straciła wolność. Stała się zabawką w łapach tyrana, zaś pozorne poczucie bezpieczeństwa szybko okazało się ułudą. Kiedy zaszła w pierwszą ciążę, miała ledwie ponad dwa lata. Nie chciała dziecka, które nosiła pod sercem. Zrodzone z cierpienia, bólu i nienawiści do swego oprawcy. A jednak pokochała syna. Nadała mu miano Ezechiel i wraz z jego narodzinami zaakceptowała swój los. Odzyskała bowiem powód, by żyć. Opiekowała się swym maleństwem, pilnując, by dorastało w jak najlepszych warunkach. Młody książę już za młodu wyraźnie odbiegał od oczekiwań ojca - zamiast na poligonie wojskowym, przesiadywał w nieużywanej bibliotece; zamiast ćwiczyć swój rozkazujący ton, próbował nawiązywać przyjaźnie. Z marnym skutkiem. Zaczytany w książkach bystry młodzieniec szybko zdobył własne zdanie. Co najgorsze, inne niż jego rodziciel. Dorastał zbyt szybko, rozumiał zbyt wiele - widział okrucieństwo i niesprawiedliwość. Nie chciał tego. Gdy narodził się jego brat, wielokrotnie próbował przekonać przywódcę, iż młody Modi znacznie lepiej sprawdzi się w roli, która dziedzicznie przypadała jemu. Tyr jednak, ze względu na swój własny upór lub absolutny brak akceptacji wobec jakiegokolwiek sprzeciwu, nie zamierzał nawet o tym słyszeć. Ezechiel zatem już za dzieciaka posiadał dwójkę wrogów w najbliższym otoczeniu - ojca, który pragnął zrobić z niego wojownika oraz własną marionetkę i zazdrosnego brata, widzącego w nim rywala. Pomimo trudnych warunków, nie poddawał się. Rósł, zdobywał wiedzę, kształcił się w umiejętnościach, które pragnął nabyć. Kulminacyjny moment w życiu naszego bohatera nastąpił na krótko przed wkroczeniem w dorosłość. Jego rodzinne stado ponownie wypowiedziało wojnę. Zaatakowana sfora przegrywała - był to pokojowy, neutralny naród, żyjący w spokoju na granicznych terenach. Pomimo prób negocjacji, Tyr pozostawał nieubłagany, z nim zaś całe wojsko. I wówczas Ezechiel dokonał przełomowej decyzji. Szargany rozpaczą, poczuciem niesprawiedliwości i własnym, honorowym kodeksem, zdradził. Sprzeciwił się okrucieństwu własnego ojca, stając po stronie zaatakowanych. Będąc blisko dowódcy agresora, zdołał przekazać im wystarczające informacje, by wygrali wojnę. Wkrótce potem, został pojmany przez dawne stado. Sąd wojskowy stanowił jedynie formalność. Do tej pory w koszmarach nawiedza go wściekłość w oczach ojca. Widział, że niewiele brakowało, a rozszarpałby go jeszcze pośród zgromadzenia. Nie próbował tego nawet ukrywać - Tyr, zrzucony z tronu, przegrany ciemiężyciel, oświadczył oficjalnie, iż zamierza samodzielnie wymierzyć karę. Wyrok był oczywisty. Ezechiel za zdradę skazany został na śmierć. Gdy prowadzono go na arenę, gdzie dokonać miał żywota, pojawiła się pomoc. Sara rzuciła się na swojego oprawcę. Broniąc syna i mszcząc się za wszystko, co wycierpiała. Była mniejsza, słabsza, lecz walczyła dzielnie, ze wszystkich sił. Młodzieniec pamiętał jej błagalne „uciekaj!” i choć pragnął całym sobą rzucić się na pomoc matce, wiedział, że nie chciałaby, by umarł wraz z nią. Poświęciła się, aby mógł żyć. Aby miał szansę zacząć od nowa. Tak też zrobił - uciekł i wyruszył w świat. Obiecał, że nie pozwoli, by jej ofiara poszła na marne. 
AUTOR: Kama3007 | gwiazdkowa3007@gmail.com | Karmel#4994 [Discord] 

Od Davonny

  - Myślisz, że mama się ucieszy, jeśli ją odwiedzę? - Czarna, młoda sunia krążyła podekscytowana wokół łap swego rodziciela, szczerząc swoje białe ząbki w uśmiechu. Dzisiaj wreszcie mogła zwiedzić szpital, do którego ciągnęło ją już od kilku dni. Koniecznie chciała dowiedzieć się o medycynie wszystkiego, gdyż być może będzie jej dane wiązać z tym przyszłość.
- Oczywiście, że tak, kochanie - Aidan, który wcześniej tylko podążał spojrzeniem za córką (głównie po to, aby czasem się o nią nie potknąć), uśmiechnął się do niej ciepło, co nadało Davonnie większej pewności.
  Zadowolona jego odpowiedzią, w końcu zaczęła spokojnie kroczyć u boku ojca. Samiec Gamma już bez strachu, że mógłby potknąć się i przy okazji zrobić krzywdę córce, wzrok umieszczony w ziemię, przeniósł przed sobą, mogąc wreszcie cieszyć się pięknem natury. Czarna samiczka postanowiła pójść w ślady rodziciela i zajęła się obserwacją otoczenia.
  Na niebie znajdowała się niewielka ilość chmur, dzięki czemu ciepłe promienie słońca pozwalały zapomnieć mieszkańcom o chłodniejszym klimacie. Niewielka trawa otaczała łapy dwójki psów, a ze względu na wzrost Davonny, również trochę ją łaskotała po brzuchu, co wywoływało u niej lekki uśmiech. Swoje ciemne ślepia najbardziej miała utkwione w górzysty krajobraz, który zapierał dech w piersiach.
  Droga dla suni minęła szybko, gdyż już przed nią zaczynała rozciągać się wysepka oraz budynki, w tym tak bardzo upragniony przez nią szpital. Wraz z ojcem przeszła przez stalowy most i w końcu jej łapki znajdowały się na wysepce.
- Tam znajduje się szpital - oznajmił Aidan, wskazując łapą na jeden z budynków.
- Idziemy? - Zapytała nagle, jakby chcąc uzyskać kolejną zgodę od rodziciela. Samiec przypominający husky'ego skinął twierdząco łbem, uśmiechając się szeroko. Davonna bez namysłu zaczęła pędzić w stronę wskazanego budynku, wesoło machając przy tym ogonem.
  Gdy była coraz bliżej, do jej uszu dotarł ostrzegawczy głos rodziciela, zapewne każący jej się zatrzymać. Jednak Davonna za późno zrozumiała jego polecenie.
Przez nieuwagę, Davonna nie zauważyła przed sobą kroczącego szczenięcia, w które wpadła. Zaskoczona i nieco oszołomiona, zrobiła parę kroków w tył, przyglądając się obcemu szczeniakowi, które podnosiło się z podłoża.
- Ja... Przepraszam - bąknęła, wodząc po nim niepewnym wzrokiem.

Szczeniaku?

Od Vesper CD. Hebe

    Panujący wokoło półmrok nie stanowił dla szpiega problemu. Była przyzwyczajona do pracy w takich warunkach, przez długie miesiące radzenia sobie na własną rękę wyszkoliła i przystosowała zmysły do wspólnej, produktywnej pracy, nawet, gdy jeden z nich musiał zostać częściowo wykluczony. Panowała jednak absolutna cisza, pole widzenia ograniczało się do niewyraźnych obrysów przedmiotów, zaś jej nozdrza rejestrowały jedynie zapach kurzu, pleśni i posoki. Przynajmniej musiały być tu same - to zawsze jakiś pozytywny aspekt tej sytuacji. Obecnie znajdowały się natomiast w ciemnym, krętym korytarzu, prowadzącym donikąd. Niepewnie postawiła kolejny krok, ponownie ruszając przed siebie. Upewniła się przelotnym spojrzeniem, że jej młodsza towarzyszka podąża tuż za nią. Wolała nie tracić jej z oczu. Wystarczyło, że obydwie się zgubiły. Z drugiej strony jednak, nie miały pojęcia co to za miejsce ani nie zamierzały podążać żadną drogą. Czy w takiej sytuacji można to podpiąć pod "zgubienie się"?
    Pokonały kolejny zakręt. Przez szare, zabrudzone i przysłonięte rosnącym na zewnątrz bluszczem okno sączyło się przytłumione światło. Kilka promieni pozwoliło dostrzec unoszące się w powietrzu drobinki kurzu, lecz również znajdujące się pośrodku pomieszczenia schody. Po krótkich oględzinach Vesper stwierdziła, że musiały być niegdyś zdobione. Wykonane z starannie ciosanego kamienia, obecnie mocno już zniszczałego, pokryte zapyziałym,m, wyblakłym dywanem, który prawdopodobnie niegdyś malowany był w odcieniu ciemnej czerwieni. Obecnie przypominał raczej brudny, jasny brąz - trochę jak zbyt dotleniona, wyschnięta krew. Po obydwu stronach, na małych kolumienkach, stały resztki marmurowych posążków. Po odłamanych skrzydełkach i dziecięcych rączkach łatwo było się domyślić, co niegdyś przedstawiały. Dopiero teraz rudej samicy przyszło na myśl, że dom opuszczony został w pośpiechu. Wcześniej nie zwróciła na to uwagi, jednak liczne pozostałości po ludzkim pobycie wyraźnie świadczyły o prawdziwości jej teorii. Pozostawione w nieładzie przedmioty codziennego użytku, rozrzucone papiery czy poniszczone zdobienia. Wyglądało to tak, jakby mieszkańcy dosłownie uciekali z tego miejsca. Ogólne zdemolowanie wnętrza budynku również poświadczało ową tezę - przy tak dużych, precyzyjnych zniszczeniach potrzeba było ludzkiej ręki.
    Poczuła się nagle bardzo nieswojo. Świadomość nieznajomej, acz potencjalnie tragicznej historii tego miejsca ciążyła na niej jak ciężkie brzemię, które pragnęła jak najszybciej zrzucić ze swoich ramion. Kiedy jednak już miała skręcić w boczne drzwi, mijając tajemnicze schody i udając się w dalsze poszukiwania wyjścia, poczuła coś jeszcze. Maleńką iskierkę w sercu, coś jak łaskotanie motylich skrzydeł. Obok bólu, zmęczenia i świadomości zagrożenia, owa subtelność zdawała się wprost kojąca, jednak z każdą sekundą rosła, stając się coraz bardziej namacalna. Pośród tylu emocji pojawiła się kolejna - zupełnie sprzeczna z pozostałymi, niepasująca do nich, zmuszająca obciążony umysł do wzmożenia wysiłku. Vesper niemal jęknęła, przestępując z łapy na łapę. Znała to połączenie aż za dobrze. Chciała uciekać, znaleźć się poza zasięgiem kolejnych niebezpieczeństw, zakończyć wreszcie ten dzień i odpocząć. Nie mieszać się w nic więcej. Ale stała w miejscu. A kiełkująca w niej ciekawość powoli przejmowała kontrolę.
    Zaklęła, lecz tym razem jedynie w myślach. Obecność Hebe nie pomagała jej rozstrzygnąć dylematu, jednak doskonale wiedziała, że nie wygra z samą sobą i własną upartością. Jeśli nie pójdzie tu teraz, najpewniej wróci wkrótce, by zaspokoić wyrywną naturę. A wolała jednak na jakiś czas po powrocie do "domu" sobie odpuścić.
    - Słuchaj... - zwróciła się niepewnie do młodszej samiczki, jednak zaraz odchrząknęła. W ten sposób jedynie ją przestraszy. Nie może pokazać własnego wahania, jeżeli zamierza ją do czegoś przekonać. Jest dorosła, doświadczona i wie co robi. A przynajmniej udaje. - Skoro i tak już tu jesteśmy, żal byłoby nie skorzystać z takiej okazji - rzuciła nonszalancko, jednocześnie przywołując na pysk podekscytowany uśmiech. Wskazała łbem w stronę schodów. - Kto wie, jakie skarby tam się kryją? Ja jeszcze nie, ale zamierzam się dowiedzieć. Idziesz ze mną?
    Widziała wahanie na pyszczku szczenięcia. Przez tę krótką chwilę zastanawiała się, co zrobi w przypadku odmowy. Również zrezygnuje? Zostawi księżniczkę Bet samą i pójdzie buszować po opuszczonych piętrach starego, ludzkiego domostwa? W razie zgody, zrobi to samo, lecz z nią, co być może stanowiło nawet bardziej ryzykowną opcję. Jej rozmyślania zostały jednak szybko zakończone, przez twierdzącą odpowiedź na zadane pytanie. W głosie Hebe wybrzmiewała mieszanka strachu oraz ekscytacji. Vesper skinęła głową. Poleciła swej towarzyszce bezwzględne trzymanie się tuż obok, po czym ruszyła przed siebie. Ostrożnie, sprawdzając każdy schodek, zanim oparła na nim cały ciężar swojego ciała.
    Wkrótce znalazły się na wyższym piętrze. Długi, zdobiony korytarz prowadził tylko do jednych, drewnianych drzwi. Ruda samica ruszyła pierwsza, ważąc każdy stawiany krok. Z pomocą mosiężnej klamki utorowała im drogę do pomieszczenia. To zaś było ogromne. Duże, dębowe biurko ustawione pod oknem, pośrodku przeciwległej ściany, nakazywało sądzić, iż niegdyś pokój służył jako gabinet. Farby na ścianach wyblakły, po podłodze walały się porozrzucane przedmioty i papiery, zaś dookoła zalegał kurz. Śmierdziało pleśnią, jak w całej reszcie domu. Po lewej stronie znajdował się kominek, wraz z dwoma umiejscowionymi obok fotelami. Puste regały ustawione wzdłuż ścian obfitowały zapewne jeszcze za czasów użytkowości tego miejsca w najrozmaitsze książki. Wszelakie szafki wprost prosiły, by do nich zajrzeć, podobnie jak zdobiony, staromodny sekretarzyk ustawiony w kącie.
    Vesper nie potrzebowała większej zachęty - zwinnie manewrując między odłamkami szkła i gruzu, dopadła do kolejnych szafek, szperając w ich zawartości. Czuła charakterystyczne mrowienie w poduszeczkach łap i dreszczyk ekscytacji. Nawet, jeśli nic nie znajdzie, będzie usatysfakcjonowana samym podjęciem próby.

Hebe?

Od Hebe CD. Vesper

Nie była wystawiona na wysiłek fizyczny, acz i tak jej oddech był przyspieszony, podobnie jak bicie serca, wszak nie ze zmęczenia, a ze stresu, który zdawał się miarowo zalewać jej wnętrze, niczym woda wlewająca się powoli do uszkodzonego na morzu statku. A przeznaczeniem ów statku było tylko zatonięcie. Tak też było w przypadku Hebe - na początku zdenerwowanie było niewielkie, w trakcie ucieczki jego intensywność jednak wzrosła, niczym ciśnienie wody, wywierające w stali coraz to większe wyrwy.
Ku jej szczęściu, nie zatonęła.
Łypnęła łapczywie powietrze w nozdrza, dzięki czemu zaspokoiła nieco swoje zapotrzebowanie na tlen. Następnie ześlizgnęła się z grzbietu rudej suki, dość niefortunnie, wylądowała bowiem na odłamkach szkła z rozbitego okna i przecięła sobie tylną łapę na wysokości stawu skokowego, nie przejęła się tym jednak zanadto, z początku nawet nie zauważyła. Nic wielkiego, zaledwie draśnięcie, z jakiego wypływała strużka krwi.
- Chyba żyję. Tak, żyję - popatrzyła po sobie i skinęła głową, aby dobitnie podkreślić swoją odpowiedź.
Przysiadła obok spoczywającej na ziemi Vesper, próbując odnaleźć w swym umyśle spokój, lecz przeszkodził temu stłumiony ryk. Na jej karku instynktownie zjeżyła się sierść.
- Tutaj nie powinien nas dopaść - tollerka stwierdziła pod nosem, bardziej do siebie niż do szczenięcia.
Przez bliżej nieokreślony czas trwały w bezruchu, po części nie chcąc, aby niedźwiedź wytropił je po jakimkolwiek hałasie, choć mógłby to zrobić po samym zapachu - nie dość, że nosiły na sobie intensywny psi zapach, to również cuchniały posoką. Powietrze jeszcze kilka razy przeszył niedźwiedzi odgłos w akompaniamencie szczebiotu ptaków wznoszących się w powietrze, aż w końcu ucichł.
Hebe podniosła zadek z ziemi, otrzepała się z kurzu, który zdołał przylepić się do jej sierści i popatrzyła wyczekująco na Vesper. Ta nie wstawała, młoda suczka podzieliła się więc z nią myślą sugerującą, iż z drugiej strony budynku mogą znajdować się dodatkowe drzwi, tak zwane tylne wyjście. Jej starsza towarzyszka rozważała przez chwilę ów refleksję, po czym w ciszy, dość ociężale zebrała się z zakurzonej podłogi i stanęła pewnie na łapach. Nie zawracała sobie głowy usunięciem zanieczyszczeń z futra, po prostu ruszyła przed siebie, uważnie stawiając kroki, a Hebe podążyła za nią.
Budynek w dużej mierze ogarnięty był przez półmrok. Jego wnętrze zapewne w niczym nie przypominało dawnego designu - po podłodze walały się przedmioty, odłamki szkła, połamane drewniane deski, gdzieniegdzie podłoga była dziurawa, a murowane ściany spustoszyła sama Matka Natura, która za pomocą drzew wyryła w nich wyrwy, przez jakie do środka dostawały się smugi światła.
Przez chwilową nieuwagę, a może i ciemność wokół, Hebe nie dostrzegła dziury w posadzce, przez co jedna z jej łap do niej wpadła, a sama córka Bet wyryła pyszczkiem w podłogę. Kwiknęła żałośnie, co zaalarmowało starszą sukę - odwróciła się ona momentalnie i podeszła do poszkodowanej, mruknąwszy pod nosem, żeby szybko wyciągała stamtąd łapę, gdyż nie wiadomo, co kryje się w podziemiach tego budynku. Napomniała coś jeszcze o wstrętnych szczurach, a to wystarczyło, aby niewielka sunia zaczęła z rozpaczą próbować się oswobodzić, jej próby szły jednak na marne.
Vesper schyliła łeb i bez ostrzeżenia chwyciła ją za skórę na karku, tak jak to robiło większość rodziców, zaczynając ciągnąć jej ciało w górę. Wkrótce jednak dorosła samica napotkała opór, a Hebe syknęła. Poczuła jak uścisk na jej karku znika, a już po chwili do jej szczenięcych uszu dotarła wiązanka słów niecenzuralnych, których zapewne jako dziecko słyszeć nie powinna. Jej wystraszone spojrzenie powędrowało na pysk bardziej doświadczonej życiowo towarzyszki, gdzie zatrzymało się na dłużej.
- Utknęłaś - usłyszała.
Chciała zapytać, co w takim razie zrobią, ale chyba ponownie poczuła się jak uszkodzony okręt na środku oceanu, który stopniowo pochłaniany był przez wodę, tyle że w tym przypadku tą wodą był stres. Nie wydobyła więc z siebie ani słowa, zwłaszcza, iż mimika Vesper wyrażała cień konsternacji.
Skuliła tylko łapę niewidoczną dla siebie pod deskami, w szczerej obawie, że ta zostanie zaraz odgryziona przez wściekłe zwierzęta mieszkające pod domem.
Tollerka ponownie złapała szczenię za karczek, tym razem nie podniosła jednak głowy do góry, a została w przybranej przez siebie pozycji. Z jej gardła wydobyło się zniekształcone, przez zajęty pysk, "Teraz uważaj" i ledwo Hebe zdołała przyswoić te słowa, a Vesper z impetem uderzyła łapą w podłogę, przy krawędzi dziury. Najwyraźniej nie poskutkowało tak, jak sobie życzyła, bowiem powtórzyła ów czynność. Deska nagle się złamała, luka powiększyła i tym samym kończyna Hebe została wyswobodzona.
Ruda samica przeniosła szczenię w bezpieczniejsze miejsce, po czym odetchnęła z ulgą, zapytała półżartem, czy łapa nie została przez nic zjedzona, aż wreszcie oznajmiła, że ruszają dalej i poprosiła młodą sunię, aby trzymała się blisko. Ta posłuchała i idąc dalej, niemalże ocierała się o kończyny starszej znajomej. Szło jej się ciężko, większość podłogi była zaśmiecona, co stanowiło momentami nie lada parkour, trzymała się wszakże dzielnie.
Vesper przystanęła nagle, rozejrzała się nerwowo i zaklęła kilkukrotnie.
Czy miały szansę się zgubić?
Dworek w mniemaniu Hebe był dość spory, ponadto pole widzenia zakłócał częściowy mrok, który zdawał się omamiać, drażnić, niekiedy nawet podgryzać swą otchłanią ich ciała, jakby chciał je pochłonąć, zatrzymać na zawsze dla siebie.

Vesper?

Od Concorde'a CD. Erato

  Nie był nigdy delikatny w słowach, a na pewno nie dla tych, którzy w jakiś sposób mocno go zdenerwowali. Nie czuł też sumienia, które powinno go gryźć, zżerać od środka. Wyjątek stanowiła jedynie jego matka, on w żaden sposób nie wyrażał wobec niej złośliwości, szanował ją.
  Przekręcił tylko ślepiami na słowa Erato o tym, że powinni już znaleźć się w koszarach. Eryda i Enyalios szli obok siebie, a następczyni Bet u boku ojca. Concorde chcąc być jak najdalej od młodszej suni, szedł obok matki, czasem tylko ukradkiem zerkając na samca Beta i jego córkę. Kroczył dumnie, ciesząc się w głębi duszy, że Erato uwierzyła w jego kłamstwo, a przynajmniej na to wskazywały jej wcześniejsze słowa.
  Nie znał jej długo, nie zdążył niczego ciekawego się dowiedzieć na jej temat, ale już wiedział, że bardzo go irytuje. Nie był pewien, czy swoim zachowaniem, czy po prostu samą obecnością, a być może obydwa czynniki na to wpływały. Myśl o tym, że na pewno będzie często widywał ją w koszarach, wcale nie napawała go radością. Postanowił więc, że będzie po prostu ją ignorować, traktować jak powietrze. Nie zamierzał nawiązywać z nią żadnej relacji, mógł jedynie z nią rywalizować i pokazywać jej jak to jest najlepszy we wszystkim, czego tylko się podejmie.
  Krótka droga do koszar minęła Concordowi w ciszy, pomijając jego matkę i Enyaliosa, którzy pogrążyli się w dyskusji. Na miejscu zebrały się już wszystkie psy, pełniące różne funkcje w wojsku. Generał i Beta zajęli swoje miejsca, aby móc doglądać treningu. Concorde usiadł obok rodzicielki i westchnął z niezadowoleniem, kiedy Erato zajęła miejsce koło niego. Concorde oczywiście nie zwracał na nią uwagi, podobnie jak ona na niego.
  Nim wydano rozkaz rozpoczynający ćwiczenia, w głowie wilczego samczyka zrodził się pomysł, dzięki któremu pokaże tej całej córce Bet, że potrafi on zdecydowanie więcej niż tylko jakieś walki patykami.
- Mamo - spojrzał na pysk Erydy, szturchając ją łapą delikatnie w bok. Gdy ta na niego spojrzała, kontynuował. - Mogę wziąć udział w treningu? - Popatrzył na nią błagalnie.
- No dobrze - skinęła twierdząco łbem po dłuższym zastanowieniu. - Bądź ostrożny i przyjdź, kiedy tylko Cię zawołam - poprosiła, posyłając mu delikatny uśmiech. Samczyk zadowolony dołączył do ćwiczących, wcześniej posyłając Erato kpiący uśmieszek.

Erato?

Od Vesper CD. Hebe

    Zaklęła. Znowu, zanim zdążyła pohamować swój wyrywny język. Zaraz potem miała ochotę rzucić kolejnym ordynarnym słowem w ramach wyrazu frustracji za wypowiedzenie poprzedniego. Rozpoczęłaby w ten sposób jakże niepochlebną wiązankę wyrazów, które z pewnością nie powinny dotrzeć do uszu towarzyszącego jej szczenięcia. Zacisnęła zatem zęby, wpatrując się z uwagą w ślad wyżłobiony w korze jednego z drzew. Skinięciem głowy potwierdziła uprzednie przypuszczenia młodszej suczki. Pazury. Czyje? Choć w tamtym momencie niewiedza i możliwość wykreowania sobie własnej, bezpiecznej odpowiedzi na to pytanie zadziałałaby niczym miód na jej skołatane nerwy, doskonale wiedziała, z czym mają do czynienia.
    Jej przypuszczenia nie pozostały bez dowodu. Nadszedł on w postaci dwójki ciemnych ślepi, wyłaniających się z zarośli. Ogromny, ciemny kształt wpatrywał się w obydwie samice, wyraźnie zainteresowany ich obecnością. Niedźwiedź. Oczywiście że na niego trafiły, jakby miało być inaczej? Tu, gdy wybrały się na pozornie niegroźny spacer po spokojnym lesie, tu, w Norwegii, gdzie populacja niedźwiedzi brunatnych jest na wymarciu. Nie wyglądało na to, aby szczęście postanowiło powrócić do codzienności rudej samicy - od ostatnich tygodni jej osobistym kołem fortuny manipulowała wyraźnie jakaś złośliwa siła i uparcie prześladował ją pech.
    Vesper zadziałała instynktownie, choć nie bezmyślnie. Poczuła jak sierść jeży jej się na karku, zaś mięśnie sztywnieją, jakby pragnąc zmusić ciało do natychmiastowej ucieczki. Zamiast tego, posunęła się krok do przodu, stając przed Hebe i odgradzając ją tym samym od potencjalnego zagrożenia. Zadziałała odruchowo, nie myśląc o swoich czynach. Jak sama jednak wkrótce stwierdziła, nie kierował nią żaden przejaw heroizmu, a raczej troska o własne życie. Wizja zdawania raportu z potencjalnych wydarzeń przed najwyższymi hierarchią przedstawicielami stada nie prezentowała się szczególnie kusząco. "Słuchajcie, głupio wyszło, w trakcie dezerterskiej ucieczki porwałam wam córkę, zabrałam do jakiejś dziczy i zabił ją niedźwiedź" - grymas, jaki pojawił się na pysku rudej samicy po usłyszeniu tych słów we własnym umyśle zdradzał w sobie wszystkie emocje. Momentalnie poczuła się mała, słaba i bezbronna. Przełknęła z trudem ślinę, starając się ignorować gulę w gardle.
    Trzasnęła gałązka - niedźwiedź wykonał niewielki, dyskretny krok. Miały mało czasu. Ten dźwięk podziałał na nią otrzeźwiająco. Natychmiast zajęła się analizą sytuacji. Przede wszystkim musiały zachować spokój. Niedźwiedzie nie atakują od tak, niesprowokowane. Zazwyczaj. Podkreśliła w swym umyśle ostatnie słowo i zaczęła układać dalszy plan, na wypadek, gdyby owy wyjątek miał nastąpić właśnie dziś. Przy ilości niefortunnych wypadków jakie czyhały na nią w ostatnim czasie, skłonna była przyjąć ten scenariusz jako coś pewnego. Nie podobał jej się dziki błysk w oczach zwierzęcia ani agresywna postawa. Szykował się do ataku.
    Powoli, ważąc każdy ruch i nie spuszczając wzroku ze zwierzęcia, zniżyła się na łapach, niemal dotykając brzuchem ziemi.
    - Jeżeli wykona jakikolwiek gwałtowniejszy ruch, wskoczysz mi na grzbiet - wyszeptała gardłowym głosem do młodszej samiczki. - I będziesz się trzymać bardzo, bardzo mocno.
    Nie potrzebowała potwierdzenia. Nie było na nie nawet czasu. Powietrze rozdarł przeraźliwy ryk, zaś ciemna masa poderwała się z miejsca, w zatrważającym tempie pokonując dzielące ich metry. Vesper poczuła nagły, choć niezbyt kłopotliwy ciężar na plecach. Nie potrzebowała kolejnej zachęty. Zrywając się na równe łapy, pognała przed siebie.
    - Ugryź mnie! - poleciła widząc wyraźnie, że Hebe ma problemy z utrzymaniem się na jej grzbiecie. - Mocno i nie puszczaj!
Poczuła, jak małe ząbki wbijają się w jej skórę na karku. Zignorowała charakterystyczne kłucie i przyśpieszyła jedynie tempo. Dopiero teraz, mając nóż na gardle, zdała sobie sprawę, jak niekorzystna dla ucieczki była ta trasa. Starała się utrzymać jak największą prędkość, jednocześnie manewrując pośród labiryntu drzew i skalnych osuwisk. Przypadkowe gałązki raniły jej policzki, ostre kamienie wbijały się w poduszeczki łap, zaś niestabilny grunt usilnie pragnął doprowadzić do jej upadku. Przodowała w zwinności oraz szybkości, jednak mimo to czuła narastające zmęczenie, związane z trudnym terenem.
    Wtem między drzewami dostrzegła zarys budynku. Nie miała czasu ani okazji, by dokładniej przyjrzeć mu się w biegu, jednak przypominał jeden z ludzkich dworków, jakie zwykli miewać dekady temu. Zbudowany był z kamienia, teraz wyraźnie zniszczony, porośnięty mchem i inną roślinnością. W nim właśnie Vesper dostrzegła potencjalny ratunek - nie mogła określić, czy ich napastnik zrezygnował z pościgu i choć miała takie podejrzenia, wolała nie ryzykować. Dopadła do spróchniałych drzwi domostwa, jednak przez stertę gruzu te nawet nie drgnęły. Posłużyła się zatem wybitym oknem parterowym. Pomimo zmęczenia, zebrała jak największą ilość siły, by wokonać precyzyjny skok. Odłamek szkła boleśnie zahaczył o jej bok. Wylądowała zwinnie, choć z bólem. W kilku krokach umknęła jeszcze kawałek wgłąb budynku, by odciąć się nieco od świata zewnętrznego oraz potencjalnego zagrożenia. Wreszcie się zatrzymała. Na drżących z wysiłku łapach kucnęła, jednak czując dodatkowe obciążenie zrezygnowała zupełnie z tego pomysłu i opadła jedynie na brudną od kurzu podłogę, dysząc ciężko. Czuła pulsujący ból w wyczerpanych mięśniach, w drobnych otarciach czy zadrapaniach nabytych w czasie biegu, w malutkich ranach na karku oraz wyjątkowo dokuczliwym, podłużnym rozcięciu na prawym boku, którego nabawiła się w trakcie skoku przez rozbite okno. Prócz tego jednak, nie odnotowała u siebie żadnych większych traumatyzmów. Całkiem nieźle.
    - Żyjesz? - zwróciła się do Hebe, nadal łapiąc oddech.

Hebe?

Od Earla [do Maerose]

Niebo pokrywały stalowoszare obłoki, tylko gdzieniegdzie prześwitywał letni błękit, w powietrzu wisiała jeszcze poranna mgła, a na roślinach spoczywały pojedyncze krople rosy, kiedy Earl szedł wraz z matką szeroką ścieżką, chwilę wcześniej zostawiwszy za sobą labirynt czerwonych chatek. Samiec co jakiś czas unosił spojrzenie, aby skierować je na swą rodzicielkę, która obdarzała go wtedy czułym uśmiechem.
Nim się obejrzał, byli niemalże u celu swej podróży - przed nimi rozciągał się stalowy most, a po jego drugiej stronie stało kilka budynków o różnych funkcjach, jak młody pies zdołał dowiedzieć się całkiem niedawno. I choć w głębi serca ciągnęło go do koszar, do wojska, nie śmiał otwarcie narzekać na fakt, iż wędrował u boku matki w kierunku szpitala, gdzie miał obserwować jej pracę, i prawdopodobnie poznać Beatrice, o jakiej do tej pory tylko słyszał, która na razie jako jedyna znajdowała się pod zwierzchnictwem Estlay.
Znalazłszy się na moście, zatrzymał się na chwilę i z zaciekawieniem obserwował wzburzoną wodę obmywającą skalne wybrzeże, zaraz jednak zerwał się do biegu, aby dogonić swą matkę. Ze swego rodzaju rozbawieniem nasłuchiwał nietypowego odgłosu, który powstawał na skutek kroków. Uderzające o stal poduszki i pazury brzmiały zupełnie inaczej niż w spotkaniu z trawą czy zaschniętą ziemią, a nawet i skałą, toteż nieco zawiedziony, z uczuciem niedosytu opuścił ludzką konstrukcję i znalazł się na dobrze znanym sobie gruncie, jaki stanowił ścieżkę.
Przez moment szedł przed suką Gamma, ale będąc w szpitalu zaledwie raz, nie rozpoznał budynku, więc zatrzymał się, aby skorzystać z wiedzy rodzicielki.
- Tamten - podpowiedziała i skinęła głową na siedzibę sekcji medycznej.
Przyswoił ów informację i przyglądał się chwilę szpitalowi, aby dokładnie go zapamiętać, nie będąc w przyszłości zdanym na dorosłych w tejże kwestii.
Stanął przed drzwiami i już miał je uchylić, kiedy stojąca kilka metrów Kruczoczarna zawołała go do siebie. Z początku nawet nie drgnął, wpatrując się w nią uparcie.
- No chodź - powtórzyła, poważniej niż przed chwilą.
Westchnął ciężko, warknął pod nosem dla rozładowania frustracji, i w końcu podszedł do Estlay. Uśmiechnęła się, wszak nie do niego. Zmarszczył nos i powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem wbitym w dal, próbując zrozumieć, dlaczego jej uwaga nie była skupiona na nim. Przecież go wołała, czyż nie?
Przysiadł obok jej łapy (ciężko było nie dostrzec groteskowego kontrastu, który tworzyły kolory ich sierści) i zauważył dwie zbliżające się w ich stronę sylwetki - jedną sporą, drugą natomiast o wiele mniejszych rozmiarów.
- Makbecie! - zagaiła wesoło matka młodzieńca, do psa stojącego już po chwili naprzeciwko nich. - Witaj, miło was widzieć - zerknęła na podpalaną suczkę u boku dorosłego samca. - Przywitaj się - mruknęła cicho do Earla, czego najprawdopodobniej dwoje obcych synowi Gamm psów nie usłyszało.
- Dzień dobry - podniósł zad z ziemi i wyprostował się, a jego wzrok spoczął na - jak mu się zdawało - niewiele starszej od niego samego suni.
- Earl, tak? - do jego uszu dotarł męski głos, nie zwrócił jednak na niego większej uwagi, nie skupił się także na dalszych rozmowach dorosłych, zbyt pochłonięty osobą córki Alf, jak później miał się dowiedzieć.
Jej sierść była krótka, w większości czarna, tylko gdzieniegdzie przeplatał się ciepły brąz. Uszy miała oklapnięte, oczy ciemne, jak dwa węgielki. Zdawała się być wyższa od białego samca i mieć dłuższe łapy.
- Więc jesteś Earl? - na jej pyszczku pojawił się cień uśmiechu, zaraz po tym jak przekrzywiła delikatnie łebek na bok.
- We własnej osobie - następca Gamm z pewną satysfakcją użył sformułowania, które gdzieś wyłapał. W tamtej chwili nie mógł sobie przypomnieć gdzie i od kogo, nie zawracał sobie tym jednak głowy, nie miało to znaczenia. - A ty?
- Pytasz jak mam na imię? - zamrugała, jak mu się zdawało, szybciej niż powinna. Przytaknął. - Maerose.
Mruknął pod nosem miano, które nosiła, jakby chciał się upewnić, czy zdoła je wymówić, sprawdzić jak będzie brzmiało w jego ustach. Pasowało, jak stwierdził.
- A więc miło cię poznać, Maerose - odparł po chwili, z typową dla siebie powagą, wręcz posągowością.

Maerose?

Od Erato CD. Concorde'a

   Wygrała! Uśmiechnęła się szeroko, wysoko prawdopodobne, że najszerzej w swoim dotychczasowym, wciąż dość krótkim, życiu, wnioskując po tym, jak aż zabolał ją przez to pysk. Jednocześnie wiedziała, że cieszyła się za bardzo, biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze przed chwilą sama sobie wmawiała, że możliwą porażkę przyjmie z honorem, jak postąpiłby rycerz, lecz szybko odepchnęła te odczucia na bok. Chyba miała prawo się cieszyć z tego, że zademonstrowała swoje umiejętności przed wyraźnie coraz bardziej złym Concorde, swym, jak miała nadzieję, dumnym teraz z niej tatą, który to przecież nauczył ją tego, jak walczyć z mieczem w łapie (nawet jeśli był on tylko z patyka) i, oczywiście, samą generał, Erydą, czyż nie?
   Nagle usłyszała jednak parsknięcie, a zaraz po nim słowa, które raniły bardziej niż prawdziwy, najlepiej na świecie naostrzony miecz. "Dałem Ci fory, abyś później nie płakała z powodu przegranej." 
   Przez chwilę bała się, że teraz naprawdę się rozpłacze, ale zwalczyła w sobie ten pasujący oczywiście bardziej do księżniczek niż do rycerzy odruch. Zamiast tego po prostu wyprostowała się i wbiła spojrzenie w przypominającego wilka szczeniaka stojącego na przeciwko niej, przekrzywiając nieco łeb (nikt nie był jej w stanie wmówić, że w takiej właśnie pozycji nie myślało się najlepiej, zwłaszcza, gdy sprawa była szczególnie poważna!). 
   - Niepotrzebnie to zrobiłeś. - Odezwała się w końcu, jej głos tak spokojny, że zaskoczyła nawet samą siebie. - Dobry rycerz powinien ponosić swe porażki z honorem, więc i ja powinnam się tego nauczyć. A teraz straciłam ku temu okazję. Ale i tak ci dziękuję, bo nie zmienia to faktu, że zawsze przyjemnie jest wygrać. - Uśmiechnęła się delikatnie.
   Coś jej w tej całej sytuacji jednak nie pasowało. Gdy zerknęła na swojego ojca, szukając u niego jakiejkolwiek reakcji na jej, jak miała nadzieję, godne przyszłej Bety postępowanie, zauważyła jedynie, że przyglądał się on Concordowi z trudnym do rozszyfrowania wyrazem pyska. Być może i on miał takie przeczucie jak ona? Umiała już rozpoznać, kiedy tata specjalnie dawał jej wygrać, w jego ruchy włożone wtedy było mniej staranności, w jego oczach nie widziała już charakterystycznego dla tej zabawy błysku. Concorde jednak, choć twierdził, że wygrała tylko i wyłącznie dlatego, że on jej na to pozwolił, ani przez chwilę podczas walki nie stracił swej zaciekłości. Jego ciosy za każdym razem miały w sobie trudne do podrobienia uczucia, które rozgrywają się tylko i wyłącznie we wnętrzach toczących taką bitwę psów. I, co najważniejsze, w jego oczach widziała te iskry determinacji.
   Nie lubiła kłamstw i kłamców. Czy Concorde był kłamcą?
   - Idziemy już do koszar. Niedługo zaczną się ćwiczenia, generał i samiec Beta nie mogą się na nie spóźnić! - Oznajmiła, merdając ogonem, zerkając to na swojego tatę, to na mamę Concorde'a, gdy udało jej się w końcu wyrwać z transu zbyt dużych jak na tak małą łepetynkę przemyśleń.

Concorde?

Od Aidana CD. Estlay

  W trakcie całego porodu samiec czuł, że zemdleje. Nie okazywał tego jednak, to jego ukochana najbardziej cierpiała, a on musiał być dla niej wsparciem. Nie mógł nic zrobić poza towarzyszeniem jej i mówieniem co jakiś czas motywujących  słów. Widział łzy, które zbierały się w jej ślepiach, jednak żadna nie spłynęła po jej pyszczku. Tak bardzo chciał jakoś to przyspieszyć, zrobić cokolwiek, aby nie czuła bólu. Powinna mieć profesjonalną pomoc lekarza, może udałoby się wtedy jakoś przyćmić jej ból. Jednak nie mógł jej zostawić. Myśl, że miałaby rodzić sama, wprawiała Aidana w złość na samego siebie, że w ogóle o takim czymś myślał. Tak jak powiedziała Estlay, nie zdążyłby na czas. Musiał być przy niej.
  Wydawało mu się, że to wszystko trwa całą wieczność, że nie doczekają się upragnionych dzieci. Skowyt partnerki docierał do jego uszu, za każdym razem wyrażający więcej bólu i zmęczenia. Błagał, aby to już się zakończyło, żeby jego ukochana nie musiałaby już się więcej męczyć.
  Po usłyszeniu pisku, szybko spojrzał w stronę tylnych łap Estlay, dostrzegając białą, malutką kulkę. Był jednak zbyt przejęty cierpieniem partnerki, aby wyrazić czy też w ogóle myśleć o szczęściu. Oczywiście ów radość uwalniała się w jego wnętrzu, ale wciąż była przyćmiona troską o partnerkę. Dlatego też przeniósł nowonarodzone szczenię w łapy Estlay. Wtedy mógł skupić uwagę na nim, jednak nie na długo, gdyż samica Gamma ponownie zaczęła czuć skurcze. Oznaczało to, że męki Estlay jeszcze się nie zakończyły.
  Drugie szczenię, córka, przyszła na świat szybciej od swojego brata, ku uldzę rodziców. Były to wszystkie szczenięta w miocie. Swieżo upieczonej matce pozostało już tylko urodzenie łożysk, co już na szczęście nie trwało długo i nie było bardzo bolesne.
  Aidan wpatrywał się w swoje potomstwo, które znajdowało się w łapach matki. Samica wylizywała je ze śluzu, czy innych substancji, którymi były oblepione szczeniaki. Powoli cały ten szok i stres z niego schodził, ustępując uldzę i szczęściu. Mimowolnie kilka łez wzruszenia spłynęło po jego policzkach. Był ojcem, miał dwójkę, cudownych szczeniąt.
- Są piękne - przyznał, czule ocierając się o jej pysk. - Dziękuję - szepnął i ponownie uwolnił pare łez. - Earl i Dvonna, tak? - Uśmiechnął się, spoglądając na potomstwo.

Estlay?

ESTLAY URODZIŁA!

instagram.com | Ksenia Raykova
IMIĘ: Earl. Krótkie miano, nadane mu przez matkę, które z kilku języków (w tym z norweskiego oraz angielskiego) oznacza hrabię.
PŁEĆ: Pies.
WIEK: Zaledwie półtora roku.
RASA: Choć Earl wygląda dość... zjawiskowo, to jest on zwykłym mieszańcem. Pośród jego przodków były jednak owczarki niemieckie, husky syberyjskie, owczarki groenendael, a nawet wilki. Ma więc całkiem ciekawy rodowód.
DATA URODZENIA: 7 czerwca zaczerpnął pierwszy raz powietrza.
CHARAKTER: Przede wszystkim należy wspomnieć, iż Earl należy do szczeniąt zazwyczaj poważnych, a nawet można by rzec, że posągowych. Nie zaleca się jednak kodować sobie w głowie, iż nie jest w ogóle rozrywkowy - czasami uda się go wciągnąć do jakiejś zabawy, może nawet zachęcić do pożartowania. Podgryzać słownie również potrafi, choć nie podoba się to jego matce.  Nieobce mu pojęcie ironii i sarkazmu, ale jak to mawiają - co za dużo to niezdrowo.
Jest dość temperamentny i drażliwy, co do tego drugiego nie ma cienia wątpliwości. Łatwo zaleźć mu za skórę, trudno natomiast stwierdzić czy długo chowa urazę czy raczej łatwo wybacza - prawdopodobnie wyjdzie to na jaw wraz z wiekiem. I różnymi sytuacjami.
Nie ma większego problemu z podejmowaniem decyzji, choć zazwyczaj robi to pod wypływem impulsu, sam na razie jednak nie widzi w tym nic złego. Ponadto umie improwizować, co prawdopodobnie odziedziczył po części po matce. Cecha ta sprawia, iż potrafi sobie poradzić w przeróżnych sytuacjach i wyjść z nich cało.
Stosunkowo łatwo wpada w wir konkurencji, a dochodzi do tego i jego nieustępliwość, tworząc mocne połączenie. Stąpa twardo po ziemi, często własnymi ścieżkami. Raczej nie boi się sprzeciwiać, jeśli coś nie przypadnie mu do gustu.
Solidności nie można mu odmówić, a w przypadku następcy Gamm może być to pożądana cecha. Choć jest młody, już wykazuje chęci to sumiennego wykonywania swoich obowiązków, najlepiej wyszukując przy tym najprostszych i najbardziej efektownych metod pracy. Ale i w tym przypadku jest gotów zaprotestować, jeśli uzna, że coś nie ma większego sensu.
RODZINA: 
  • Matka [Estlay] - dla swojego potomstwa łagodna i wyrozumiała, starająca się dać z siebie wszystko co najlepsze.  Choć Earla czasami irytuje, jak to bywa w relacjach między dziećmi a rodzicami, młodziak kocha swą matkę i okazuje jej należyty szacunek. Och, on nie wyobraża sobie życia bez niej! Lubi spędzać z nią czas, nie mogłoby być inaczej. 
  • Ojciec [Aidan] - to wobec niego Earl odczuwa największy respekt, ale nie można odmówić samcom bliskiej, czasem wręcz kumpelskiej relacji. Nie mogło być inaczej, młody pies najbardziej uwielbia walki ze swym ojcem, podczas których wyciąga naprawdę wiele (a potem ów umiejętności wykorzystuje na boku, gdy zostanie sprowokowany, ale o tym nikt nie musi wiedzieć). Wspólne polowania bywają równie lubiane przez Earla. Co tu więcej mówić, Aidan jest nieodłączną, naprawdę ważną częścią życia swojego syna.
  • Siostra [Davonna] - Earlowi często zdarza się trzymać swoją o kilkanaście minut młodszą siostrę na dystans i tylko czasami potrafi zachować się jak prawdziwy starszy brat. Choć nie okazuje tego otwarcie (acz widać to w sytuacjach skrajnych) wskoczyłby za swoją siostrą w ogień, przelałby za nią krew, czy to swoją, czy też wrogów. Kto chce skrzywdzić Davonnę, musi najpierw zmierzyć się z temperamentnym Earlem.
  • Ciotka od strony ojca [Eryda] - widuje się z nią całkiem regularnie, nie ukrywa też swojego podziwu dla jej stanowiska. Mają całkiem dobre relacje.
  • Kuzyn [Concorde] - oboje mają dość... silne charaktery. Trudno im się więc dogadać, zwłaszcza, iż Earl należy do drażliwych młodzieńców. Zazwyczaj się po prostu na siebie boczą, jedynie czasem uda im się wspólnie spędzić czas, ale na czym innym mogliby go dzielić, jak nie na rywalizacji?
  • Dziadkowie od strony matki [Avery, Caspian] - pozostały mu po nich jedynie opowiadania. To w nich żyją.
  • Babcia od strony ojca [Khaleesi] - podobnie jak powyżej, pozostały mu po niej jedynie opowiadania,
  • Rodzeństwo matki [Margo, Gabriel] - nigdy ich nie poznał.
AUTOR: emkapi9 | Avery#3973

****

flickr.com | Ria Putzker
IMIĘ: Tak samo jak ojciec, została obdarzona celtyckim mianem, które brzmi Davonna. Suczce bardzo się ono podoba i nie myśli nawet o jego zmianie.
PŁEĆ: Suka.
WIEK: Półtora roku.
RASA: Jej rodziciele są mieszańcami, więc młoda także nim jest. W jej żyłach płynie krew między innymi owczarków niemieckich, groenendael, husky, a nawet wilka.
DATA URODZENIA: 7 czerwca.
CHARAKTER: Może zacznijmy od tego, że suczka cechuje się ogromną kreatywnością i zarówno marzycielstwem. Nie ma momentu, w którym samiczka nie zatapiała by się we własnej wyobraźni, co czasem wybija ją z rytmu, a wtedy  porozumienie się z nią może okazać się ciężkie. Czasem nie chcąc przerywać swych rozmyślań, na czyjeś słowa zaczyna po prostu przytakiwać, co oznacza, że bywa ignorancyjna. Mimo to, jest suczką bardzo pomocną i wrażliwą na cierpienie innych. Nigdy nie odrzuci tych co potrzebują pomocy. Niechętnie jednak zawiera z innymi znajomości, bywa cicha i dość nieufna. Jeżeli ktoś zaczyna być za bardzo dociekliwy, ona zaczyna się wycofywać i coraz bardziej zamykać. Stroni od konfliktów i raczej stara się ich unikać. Zdążają jej się wybuchy, ale bardzo rzadko i zazwyczaj szybko się uspokaja. Zawsze jest prawdomówna, a jeśli próbuje kłamać, średnio jej to wychodzi. Dręczy ją ogromne poczucie winy, kiedy kogoś skrzywdzi, dlatego to ona pierwsza wyciąga łapę na zgodę. Łatwo jest ją zranić i zaniżyć jej samoocenę. Nigdy nie mówi o swoich problemach i zazwyczaj wszystkie smutki i zmartwienia tłamsi w sobie. Jest raczej skromnną istotą i rzadko chwali się swymi osiągnięciami, czy sukcesami. W towarzystwie, które Davonna uzna za właściwe, zaczyna szybko nabierać pewności siebie i obudza się w niej ukryty śmieszek. Ważne dla niej istoty otacza troską i poczuciem bezpieczeństwa. Bywa posłuszna i raczej nie pakuje się niepotrzebnie w kłopoty. Jest mądrą suczką i szybko przyswaja wszystkie nauki, a jeżeli komuś to będzie sprawiać trudność, postara się wszystko spokojnie i dokładnie wytłumaczyć. Ma w sobie dużo cierpliwości.
RODZINA:
— Aidan [ojciec] - Bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że Davonna jest córeczką tatusia. Suczka jest bardzo związana ze swym ojcem i to zazwyczaj jemu pierwszemu się z czegoś zwierza. Samiec dba o swoje pociechy i pilnuje, aby nie stała im się krzywda. Przekazuje im także wiedzę, na temat rzeźbienia z drewna.
— Estlay [matka] - Davonna ogromnie podziwia swoją mamę prawie, że we wszystkim. Ze względu na swe zamiłowanie do medycyny, sunia często przybywa do szpitala, aby móc jej towarzyszyć. Bardzo kocha swoją rodzicielkę i jest dla niej istotą, z którą może porozmawiać o tych bardziej kobiecych sprawach.
— Earl [brat] - Wydaje jej się, że brat trzyma ją na dystans. Może dlatego, że różnią się pod względem charakteru, ale momentami potrafią zachowywać się jak rodzeństwo. Suczka kocha swojego brata i nie chce, aby kiedykolwiek stała się jemu krzywda. 
— Eryda [ciotka] - Mają ze sobą dobre relacje, aczkolwiek nie mają częstych kontaktów.   
— Concorde [kuzyn] - Nie mają ze sobą częstego kontaktu, gdyż samczyk woli unikać swoją kuzynkę i różne spotkania rodzinne.
— Khaleesi [babcia od strony ojca ] - Nie miała takiej możliwości, aby móc spotkać swoją babcie. Wie o niej z opowieści ojca.
— Caspian i Avery [dziadkowie od strony matki] - Ich również nie miała okazji poznać, gdyż odeszli na długo przed tym kiedy się narodziła.
AUTOR: luna#4351 | lapsi254@gmail.com
Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette