Dopiero
co skończyła opatrywać zranionego w trakcie treningu Coopera. Nie były
to może poważne obrażenia, poobcierane łapy i nic więcej, lecz przez
towarzyszący jej głód trudniej było skupić się na pracy. Gońca jednak
był uprzejmy — mimo tego, że od czasu do czasu, gdy sądził, że ona na
niego nie patrzy, dostrzegała na jego pysku zniecierpliwienie, nie
pisnął o tym ani słówkiem. Na pożegnanie obdarowała go szerszym niż
zazwyczaj uśmiechem, mając nadzieje, że uda mu się odczytać z niego jej
niewysłowioną wdzięczność.
Teraz
musiała już tylko znaleźć jedzenie. Jakkolwiek długo nie należałaby już
do tego stada, wciąż trudno jej było się przyzwyczaić do życia w takich
warunkach. Dlatego na polowania udawała się zazwyczaj do miasta,
znacznie lepiej szło jej łapanie gołębi czy szczurów niż...
czegokolwiek, co można było znaleźć tutaj. Nie chciała też korzystać z
zapasów zgromadzonych przez drużynę łowiecką — była ona tak mała, że
sanitariuszka nie miała wręcz sumienia, by zabierać z zapasów tego, co
złapali.
Dlatego
też padło na jagody. Nie znała się na jagodach, lecz stłumiła w sobie
tę świadomość. Jagody to w końcu jagody, czyż nie? Nie musiała znać ich
łacińskiej nazwy, żeby móc je wziąć do pyska.
Dosłownie
ułamek sekundy po tym, jak włożyła kilka owoców do pyska — nie zdążyła
ich nawet dotknąć choć jednym zębem, nie wspominając nawet o połykaniu —
coś wpadło w nią z impetem. Przewróciła się, zakasłała, wypluwając z
pyska pożywienie, lecz szybko wróciła do pełni świadomości.
Kilka
kroków od niej, dysząc po biegu, który właśnie miał za sobą, by tu
dotrzeć, stał pies. Samiec. Miał lśniącą sierść czekoladowej barwy,
poprzecinanej tu i ówdzie bielą. Najbardziej wzrok przykuwały jednak
jego oczy — jedna z jego tęczówek była niebieska jak bezchmurne niebo,
druga zaś barwy ciepłego brązu, przechodzącego nieco w miodowe złoto.
Zawiesiła się zdecydowanie zbyt długo, wpatrując się w nie.
—
Wszystko w porządku? Nie połknęłaś tych jagód? — spytał. Miał w głosie
przyjemną chrypkę, która, jak zdawało się Bice, nie była efektem
choroby, a charakterystycznym elementem jego barwy.
—
Nie połknęłam, ale nie wiem, dlaczego zrobiłeś o nie takie wielkie
halo. To twój prywatny krzaczek? — spytała, może niepotrzebnie aż tak
kąśliwie. Była głodna, a suczka głodna to w końcu suczka zła.
— To wilcze jagody. Trujące — wyjaśnił spokojnie, najwyraźniej nie przejmując się jej wzburzeniem.
—
Aha — mruknęła, nie bardzo wiedząc, co można na to odpowiedzieć. — W
takim razie dziękuję za ratunek. Jestem twoją dłużniczką. — Uśmiechnęła
się delikatnie.
Już
miała się pożegnać i pozwolić, by każde z nich udało się w swoją
stronę, gdy ciszę przerwało burczenie jej brzucha, wystarczająco głośne,
by dotrzeć do uszu samca.
—
Pora znaleźć jakieś jadalne rośliny. Albo po prostu udać się do
wspólnego składu żywności — mruknęła, uśmiechając się nieco niepewnie.
—
Chodźmy razem. Będzie szybciej i raźniej — zaproponował, zupełnie
nieoczekiwanie dla suczki. — Jestem Lysander — dodał, najwyraźniej
uświadomiwszy sobie, że jeszcze się nie przedstawił, wyciągając w jej
kierunku łapę.
—
Beatrice. — Podała mu łapę. — W porządku, razem weselej. — Uśmiechnęła
się lekko. — Szukamy jadalnych roślin czy korzystamy z zapasów?
Lysander?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz