Od Enyaliosa CD. Laverne
- Lav, o czym ty w ogóle mówisz? Tłumaczę ci przecież, że... - Ale ona już go nie słuchała. Wyminęła go, nawet na niego nie patrząc, i wyszła, po prostu sobie poszła. - Bardzo dobrze. Wariatka. - Warknął, gdy ona nie mogła go już usłyszeć, choć wcale tak nie myślał.
Sam nie wiedział, co czuł. "Ból psychiczny" nie był dla niego wystarczającą nazwą, workiem, do którego mógłby wrzucić wszystkie swoje myśli, ale i tak, gdy rzucił się w przejawie swej własnej bezradności na koc, który częściowo zsunął się z kanapy, chciał go uśmierzyć. Z koca zostały jednak jedynie strzępy, a on nadal był zagubiony, w jeszcze mniejszych kawałeczkach niż ta narzuta.
Pomogło mu to jednak pozbierać myśli, przynajmniej częściowo. Wstał więc i na chwiejnych łapach doszedł do drzwi. Na zmianę czuł złość, niedowierzanie i bezbrzeżną rozpacz. Czy miał właśnie stracić swoją ukochaną na zawsze? Czy w końcu nadszedł ten dzień, którego tak się bał, w którym ona go zostawi? Czy miał nigdy nie zobaczyć swojego potomstwa tylko i wyłącznie dlatego, że był dobrym przyjacielem i poświęcał jakąkolwiek uwagę znajomej półsierocie? Cholera jasna, sensu to nie miało, a jednocześnie było wysoko prawdopodobne.
Gdy chciał wykonać pierwszy swój krok za próg zachwiał się i upadł na zad. Kręciło mu się w głowie, nagle zrozumiał, że nie może zaczerpnąć oddechu. Czy tak właśnie miała wyglądać jego śmierć? Samiec Beta Północnych Krańców udusił się z niewiadomych przyczyn na progu swojej chatki, zaraz po tym, jak zostawiła go jego partnerka, życzliwi sąsiedzi wspominali coś o jego zdradzie jako powodzie owego zdarzenia - to brzmiało jak dobra historia, którą można by opowiadać jeszcze za kilka lat. Cóż, każdy na własny sposób może przejść do historii.
Nie. Nie. Nie zamierzał jeszcze przechodzić do historii, a na pewno nie w taki sposób. I nie, gdy miłość jego życia, tkwiąca obecnie w błędnym przekonaniu o jego niewierności, była gdzieś tam, całkiem sama, jeśli nie liczyć szczeniąt, jego szczeniąt, które nosiła pod sercem.
W końcu udało mu się wziąć oddech, bolesny, nieco już chyba charczący czy świszczący - nie mógł być tego pewien, nie słyszał już prawie niczego. Jego zmysły były jednocześnie przytłumione i pobudzone do lepszego działania, sam nie byłby w stanie tego z sensem wytłumaczyć, gdyby został o to poproszony. Gdy udało mu się powrócić do normalnego rytmu oddechów, powoli, ostrożnie podniósł się ponownie na proste łapy. A potem po prostu ruszył szybkim krokiem w kierunku, w którym najprawdopodobniej oddaliła się Laverne. Nie miał chwili do stracenia.
Zastał ją opartą o jakieś pokaźnych rozmiarów drzewo - nie zawracał sobie nawet głowy zerknięciem na liście, by móc wskazać jego gatunek. Miał teraz zbyt ważną sprawę na głowie, by poświęcić na coś takiego choć chwilkę. Wokół niej roztaczał się nieprzyjemny zapach, który jednak zignorował.
- Laverne. - Odezwał się, jego głos nieco zachrypnięty. Musiał zwrócić jej uwagę, ponieważ jej głowa była pochylona, spojrzenie wbite w ziemię pod jej łapami, więc albo nie zauważyła, jak do niej podszedł, albo go zignorowała.
- Nie odzywaj się do mnie. - Pokręciła łbem, może nieco zbyt gwałtownie, ponieważ, jak mu się zdawało, od razu po tym mocniej przywarła bokiem do pnia. Nie było w tych słowach szczególnie wyraźnej złości, nienawiści, słyszał w nich głównie jej zmęczenie, rozczarowanie, najprawdopodobniej również ból.
- Nie. Zamierzam teraz mówić, a ty mnie wysłuchasz. - Warknął, nieco bardziej dobitnie niż zamierzał, lecz przynajmniej dzięki temu spojrzenie jego partnerki spoczywało teraz na nim, co prawda gdzieś w okolicach jego klatki piersiowej, lecz to mu wystarczało. - Nie mam pojęcia, skąd wzięłaś sobie teorię, że cię zdradziłem czy zdradzam, Laverne, ale... Nie, Słońce, teraz ja będę mówić, ty już miałaś swoje pięć minut. - Wtrącił, widząc, jak suczka otwiera już pysk, by się odezwać. -...ale mogę przysiąc na cokolwiek, na co sobie zażyczysz, że tego nie zrobiłem. Eryda jest tylko i wyłącznie moją przyjaciółką i nie ma co się doszukiwać jakiejkolwiek dwuznaczności w tym słowie. Przyjaciół trzeba wspierać w potrzebie, ciebie chyba nie muszę tego uczyć. Concorde nie jest moim synem, nie ma jak nim być, ponieważ nigdy pomiędzy mną a jego matką nie było nic wykraczającego poza przyjacielskie stosunki. Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć kto to, to mogę ci powiedzieć. To ten zaprzęgowy cwaniaczek, Boris, postanowił się nią zabawić, tak, jak prawdopodobnie mógłby próbować zabawić się tobą, gdybyś tamtego dnia w mieście nie była w moim towarzystwie. Eryda jest może dla mnie nawet kimś w podobieństwie do siostry, dlatego staram się być dla tego jej szczeniaka kimś w rodzaju przybranego wujka. Nie żałuję tego, jak ich traktuję, nie mam zamiaru przepraszać za to, że dbam o swych przyjaciół. Ale jeśli przy tym poczułaś się zaniedbana, za to przepraszam. Starałem się robić co w mojej mocy, więcej czasu spędzałem w domu, próbowałem cię rozpieszczać prezentami, ale jeśli to nie było tyle, ile powinienem ci dawać to przepraszam, bardzo przepraszam. - Pokręcił łbem.
Przestrzeń wokół nich wypełniło milczenie. Ona nadal nie patrzyła nawet w okolice jego pyska, on zaczął nerwowo dreptać w miejscu, jego chwilowe zdenerwowanie zdążyło już odpłynąć. Chciał po prostu móc to wszystko naprawić.
Laverne?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz