Mijały dni i noce. Podczas pierwszych kilku miał jeszcze
jakąkolwiek nadzieję, starał się spędzać w domu najwięcej czasu, jak
potrafił. Czasami udawało mu się zebrać w sobie i zgromadzić
wystarczająco dużo determinacji, by porozmawiać ze swoją partnerką, lecz
wtedy po prostu jej nie było. Znikała prawie codziennie, nieraz na całe
dnie. Dlatego po prostu się poddał, przestał się łudzić, jak to
podsumował, i sam również zaczął opuszczać swój dom na jak najdłużej.
Bywał w koszarach częściej niż musiał, może nawet częściej niż powinien,
ponieważ z każdym dniem wbijano w niego coraz więcej spojrzeń o trudnym
do określenia wyrazie, do jego uszu docierało coraz więcej szeptów o
trudnej sytuacji w związku pary Beta, czasem również o jego rzekomej
zdradzie. Co ta Laverne narobiła?
Schudł. Słabo
jadał, coraz częściej czuł z tego powodu wszelkie nieprzyjemne
dolegliwości, lecz w większości przypadków je ignorował. Mało sypiał, o
ile w ogóle to dryfowanie pomiędzy jawą a snem, jednocześnie częściowy
odpoczynek i nieustanne czuwanie, dało się nazwać spaniem. Trudno mu
było się na czymkolwiek skoncentrować. Bywały chwile, gdy był jak
zombie, podstawowe instynkty opakowane w ciało, jak suseł, który co roku
budząc się ze snu zimowego, jest świadomy jedynie swych potrzeb
fizjologicznych. Żył, ale jednocześnie nie było w nim życia. Egzystował.
Czuł coraz większy gniew, który nie mógł znaleźć ujścia. Próbował
polować, lecz kończył bezsensownie ganiając za jakimś zwierzęciem do
utraty tchu czy raniąc sobie łapy wyładowując swą rosnącą wciąż
frustrację na pierwszej lepszej skale o chropowatej powierzchni. Gdy
brakowało mu już sił, by trzymać się w jakichkolwiek ryzach, zdarzało mu
się warknąć na pierwszego lepszego psa, bez względu na to, czy
cokolwiek powiedział, czy tylko "oddychał zbyt głośno". Stracił już to,
co dawało mu siły do działania, do życia, uczucia swej ukochanej, więc
jaki był sens w dbaniu o stosunki z innymi psami, zwłaszcza gdy jego
dbanie o innych do tej pory zaprowadziło go jedynie do tej patowej
sytuacji?
Tej nocy chyba miał nawet jakieś strzępki snów.
Widział w nich głównie swoją matkę. Znów obserwował to, jak cierpi po
ponownym zniknięciu ojca i śmierci swojego przedwcześnie urodzonego
młodszego syna. Gdzieś jednocześnie, równolegle wciąż w jego głowie
przewijał się jej szeroki uśmiech, jej radość, jej pełne nadziei
podejście, gdy Avalanche na krótki okres czasu powrócił do swej rodziny.
Związki chyba nie przynoszą psom nic dobrego. Po pewnym czasie
jej miejsce zastąpiła inna suczka, ta, która zapewne spała w niegdyś ich
wspólnej sypialni - Laverne. Jego partnerka, choć obecnie
najprawdopodobniej jedynie z tytułu, patrząc na to, jak się unikali,
matka jego nienarodzonych jeszcze szczeniąt, miłość jego życia. Jego
Słońce.
Matka kiedyś opowiadała mu, że miłość jest właśnie jak
płomień świecy, wobec którego jest się niczym ćma. Oślepia ona, bije od
niej żar, jakby chciała się odpędzić od nocnego motyla, pokazać mu, że
może przynieść niewyobrażalny ból, lecz on jest zbyt uparty, zbyt
zaślepiony swym uczuciem. I wtedy podlatuje, na początku jedynie
delikatnie muska płomień, grzeje się w jego cieple, jego światło
wskazuje mu drogę, sprawia, że wszystko wokoło lepiej widać. Ale gdy
podfrunie zbyt blisko...
Enyalios, zakochując się w Laverne,
pokochał światło w najczystszej postaci. Kwestią czasu było jedynie to,
że kiedyś musiał się sparzyć. A teraz, gdy już wylizywał powoli te rany,
światło zaczynało go znów wabić, lecz wtedy ból dawał się we znaki i go
powstrzymywał. Zawisnął gdzieś w środku konfliktu tragicznego.
- Enyaliosie. - Ciche mruknięcie zdawało się być czymś więcej niż
kolejnym zagraniem jego umysłu, lecz nie zdołało go wybudzić z tego
stanu, w którym się znajdował. Udało się to dopiero delikatnemu
dotykowi. - Eny... mógłbyś dzisiejszej nocy ze mną spać...? - Suczka
zapytała cicho, niepewnie, jakby ze strachem.
Jeśli miał nie
wykonać w tym momencie żadnego rozsądnego ruchu, najprawdopodobniej mógł
się na dobre pożegnać z możliwością choć częściowego odbudowania swego
związku. Podniósł się więc do pozycji siedzącej i wytężył wzrok, by móc
zauważyć choć zarys sylwetki stojącej przed nim samicy.
- Jesteś bardzo zmęczona? - Spytał w końcu, tonem jak zwykle ostatnimi czasy prawie że bez żadnego wyrazu.
- Dlaczego pytasz? - Piłeczka szybko została odbita.
- Mam pewien warunek, który od tego zależy. - Wyprostował się bardziej.
- Cóż to za warunek?
- Zamierzasz dziś odpowiedzieć na moje pytanie czy mam poczekać pięć
dni roboczych? - Nie było w tym złości. Przy dobrych wiatrach może udało
mu się nawet choć częściowo okazać, że żartuje, że chce już zakopać
wojenny topór.
- Jeśli to coś ważnego, to mogę jeszcze trochę wytrzymać bez snu. - Mruknęła w końcu.
Wstał więc i podążył do sypialni. Gdy zdążył się już rozłożyć na łóżku, dołączyła do niego Laverne.
- W takim razie musimy porozmawiać. - Zaczął, gdy leżała już ona u jego
boku. - Nie możemy do końca świata się unikać i zamiatać problemów pod
dywan. Nie mówię, że od razu będzie ładnie i pięknie, ale Rzymu od razu
nie zbudowano. Włożono w to pracę, a teraz my musimy włożyć pracę w to,
żeby na tyle, na ile się da załatać dziury w naszym związku. Chcesz,
żeby tak odnoszących się do siebie rodziców obserwowały codziennie nasze
szczenięta? Chyba nie tak wygląda szczęśliwe dzieciństwo, które oboje
na pewno chcemy im dać.
- Więc to tylko o to chodzi? - Warknęła
cicho. - O udawanie, że wszystko jest świetnie przed szczeniętami? Do
tego nie potrzebuję rozmowy. - Prychnęła.
- Nie, nie chodzi mi o
to, a ty powinnaś doskonale to wiedzieć, ale znowu bezpodstawnie mnie o
coś oskarżasz. - Odwarknął jej. Znowu nie udało mu się powstrzymać tej
goryczy, którą wciąż czuł i która czasem się z niego wylewała. - Chodzi
mi o to, że cię kocham. Chodzi mi o to, że ciężko mi jest zachowywać się
jak przy obcym przy najważniejszej dla mnie osobie. Chodzi mi o to, że
nie chcę, żeby to wszystko, co mamy, runęło jak domek z kart tylko przez
drobny brak odpowiedniej komunikacji pomiędzy nami. - Dodał
spokojniejszym już tonem.
Laverne?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz