Od Enyaliosa CD. Laverne


   Jeszcze nigdy w swoim życiu nie czuł się tak bezradny. Widział ból swej ukochanej i wiedział, że nie jest w stanie nijak jej w nim pomóc, nie wspominając już o wzięciu choć części tego ciężaru na swoje barki. Starał się być jak największym wsparciem, to prawda. Tak, był przy niej, starał się służyć jej ciepłymi słowami, uśmiechami, dotykiem, ale jednocześnie czuł, że to jest niewystarczające, że powinien zrobić coś jeszcze. A może wręcz przeciwnie? Może nie powinien w ogóle do tego doprowadzać, w przeszłości wspominać czegokolwiek o posiadaniu potomstwa, dążyć do tego? Istniało tyle możliwych komplikacji, tyle przeróżnych czarnych scenariuszów. Posiadanie potomstwa, którego nigdy nie poznał, nie było przecież warte straty Lav, jego kochanej Lav, z którą spędził już kawał swojego życia i kolejny chciałby spędzić.
   Wiedział, że nie była to pewna prawda. Owszem, nie widział na oczy swego potomstwa, nie był nawet pewny ile szczeniąt niedługo miało się pojawić na tym świecie, nie wspominając już nawet o ich płci, lecz nie znaczyło to, że ich zupełnie nie znał. Wszystkie te poranki, kiedy to wbijał wzrok w brzuch swej partnerki, nie chcąc przegapić najmniejszego ruchu, to uczucie przy jego pysku, gdy go do niego przykładał (nawet ten kopniak był czymś cudownym), te głupstwa wypowiadane do wciąż znajdujących się w łonie swojej matki szczeniąt - to wszystko sprawiało, że jego więź z tymi małymi istotkami stawała się coraz silniejsza.
   A jeśli miał stracić ich wszystkich? Szczenięta też mogły nie przeżyć porodu, wiedział to doskonale na przykładzie swego młodszego brata. Każdy pisk jego partnerki sprawiał, że cały drżał, podskakiwał lub wiercił się na swym miejscu. Bał się, tak bardzo się bał. Mimo to udało mu się jednak w chwili zwątpienia Laverne zapewnić ją, że wszystko będzie w porządku. Och, żeby to tylko nie okazało się kłamstwem, pustymi słowami, tylko o tyle prosił.


   Ale wtedy po jednym, jak mu się zdawało, najgorszym momencie, który w jego pamięci miał pozostać najprawdopodobniej jako głośne popiskiwanie swej ukochanej i uczucie przygniatania aż do sprężyn materaca jego łapy, cały jego świat obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni.
   Cichy pisk, chyba najpiękniejszy dźwięk, jaki słyszał w swoim życiu, który jednak rozrywał jego duszę na kawałki, wypełnił jego uszy. Już po chwili ich pierwsze szczenię, którego płci nawet nie sprawdził, będąc zbyt owładniętym przez własne emocje, spoczęło pomiędzy łapami swej matki. Zerknął na Laverne i zrozumiał, że nie był to jeszcze koniec. Już po chwili przestrzeń wokół nich wypełnił rozkoszny duet szczenięcego kwilenia. 
   - Suczki... - Głos Laverne docierał do niego jakby z oddali. 
   Widział tylko je - swoje córeczki. Gdy oczyścili je z pokrywającej je mazi, okazało się, że obie pokrywa brązowa sierść poprzetykana gdzieniegdzie jaśniejszymi barwami. Ta, która spoczywała bliżej lewej łapy swej matki niż jej siostra, była, jak mu się zdawało, nieco większa, miała też mniej jasnych znaczeń. Nie był pewny, wszystko to było dla niego zbyt przytłaczające emocjonalnie, lecz zdawało mu się, że to ona narodziła się jako pierwsza, co czyniło z niej jego następczynię.
   - Są piękne. - Mruknął, nie wiedząc nawet, że powtarza wypowiedziane zaledwie chwilę wcześniej przez Laverne słowa. - Tak jak ty. - Choć było to niezwykle trudne, oderwał wzrok od swych szczeniąt i spojrzał w oczy swej ukochanej, uśmiechając się do niej ciepło. W jej oczach skrzyły się łzy, najprawdopodobniej łzy bólu, lecz również, miał nadzieję, łzy szczęścia, może wzruszenia.
   - Jak je nazwiemy? - Szepnęła, wtulając pysk jednocześnie w boki obu swych córek. - Ta urodziła się jako pierwsza. - Delikatnie trąciła nosem tę suczkę, którą już wcześniej uznawał za odrobinę starszą. - To twoja następczyni, ty powinieneś ją nazwać. - Spojrzała na niego i uśmiechnęła się delikatnie. Na pewno wciąż odczuwała ból i zmęczenie, lecz nie przeszkodziło jej to w cieszeniu się chwilą.
   - Naszą następczynią. - Poprawił ją, patrząc na to, jak próbuje przesunąć szczenięta bliżej swego brzucha, by mogły się posilić. - Poczekaj, pomogę. - Nachylił się i delikatnie przeniósł najpierw jedno szczenię, później drugie. - Ale dobrze, ja nazwę ją, ty jej siostrę. To powinien być sprawiedliwy podział. - Mruknął, wbijając wzrok na posilające się właśnie niezdarnie maleństwo. - Zrodziła się z miłości, jest nią wręcz w czystej postaci... - Szepnął, myśląc na głos. - Afrodyta mi się nie podoba. - Pokręcił głową, śmiejąc się cicho. - Więc... Erato. Muza poezji miłosnej. - Podniósł głowę, krzyżując spojrzenie ze swą partnerką, która ponownie się do niego uśmiechnęła.
   - Sądzę, że to bardzo dobry wybór. Ja od momentu, kiedy postanowiliśmy, że pójdziemy w ślady twoich dziadków i mamy, szukałam właściwego imienia. - Zmieniła delikatnie pozycję, by wbić spojrzenie w młodszą z ich córek. - Hebe. - Ton jej głosu był niezwykle ciepły, czuły, to samo można było powiedzieć o stale powiększającym się na jej pyszczku uśmiechu.
   - To piękne imię. - Zapewnił. - Bogini młodości, tak? - Upewnił się, by w odpowiedzi otrzymać kiwnięcie głowy coraz bardziej zmęczonej suczki.
   Szczenięta po chwili przestały się ruszać. Zamarł, nie kontrolując swych odruchów. Czuł, jak jego oddech zaczyna przyspieszać. Po chwili dostrzegł jednak, jak ich napełnione mlekiem matki brzuszki poruszają się rytmicznie wraz z ich wdechami i wydechami. Odetchnął z ulgą i się rozluźnił. 
   - Ty też powinnaś pójść spać. - Mruknął, trącając nosem okolice szyi swej ukochanej. - Na pewno jesteś zmęczona. Powinnaś zresztą chyba korzystać z tego, że jeszcze nie mówią, nie chodzą, ogólnie mówiąc nie rozrabiają. - Roześmiał się cichutko, bojąc się, że mógłby zbudzić swe pociechy.
   - Nie mogę się doczekać, aż będą mówić, chodzić i... No cóż, rozrabiać by mogły jak najmniej. - Ziewnęła Lav, ostrożnie zmieniając swą pozycję tak, by mogła wygodnie zapaść w sen. - Dziękuję. - Szepnęła jeszcze, zanim zamknęła oczy.
   - Co? - Pokręcił głową. - To ja dziękuję tobie. To w większości tobie zawdzięczamy to, że one tu teraz są. Mnie należy się jakieś dwanaście procent uznania. - Przyznał, liżąc delikatnie jej ucho. - Skorzystam z tego, że wszystkie będziecie spać i udam się do Nali, by podzielić się z nią dobrymi nowinami. Przy okazji zakopię gdzieś to. - Mruknął, zastanawiając się, jak przenieść puste już łożysko bez brania go do pyska. W końcu się jednak poddał i opuścił pomieszczenie z uczuciem zbliżającego się odruchu wymiotnego.
   Po wątpliwie przyjemnym epizodzie z łożyskiem wypłukał pysk i skierował swe kroki w kierunku posiadłości Alf, którzy, jak było mu już wiadome, sami spodziewali się własnego potomstwa. Nie gościł tam długo, nie chcąc zajmować czasu Nali i Makbethowi, ale też nie potrafiąc, jak zrozumiał, spędzić zbyt dużo czasu poza domem, gdy wiedział, że czekały tam na niego partnerka i córki. Dlatego tuż po tym, jak Erato i Hebe zostały wpisane do Wielkiej Księgi przy imionach swych rodziców pożegnał się i pokonał drogę dzielącą go od jego własnej chatki. 
   Gdy już tam powrócił, wszystkie trzy suczki wciąż spały. Ostrożnie położył się obok nich, zajmując ostatnią wolną przestrzeń na łóżku. (Gdy Laverne będzie już w stanie z niego wstać będzie musiał zmienić pościel. Czy raczej najpierw zdobyć jakąś nową.) Wbił spojrzenie w swoje córeczki, które spały spokojnie, wtulone w bok swej matki. 
   Wiedział, że, jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie bronił ich do upadłego, do ostatniej kropli swojej krwi. Będzie dla nich wsparciem. Będzie najlepszym tatą, jakim będzie potrafił być. Dla nich mógłby zrobić dosłownie wszystko. Dla ich matki zresztą też.
   Położył pysk na swoich łapach. Zamknął oczy. Niedługo później i on wpadł w objęcia Morfeusza.


Lav?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template made by Margaryna, copying for any purpose prohibited. Contact: polskamargaryna@gmail.com. Credits: header, background, fonts, palette